Produkcje świąteczne z lat 1950-59

Produkcje świąteczne z lat 1950-59

16/12/2025 Blog 0

Uwielbiam kino świąteczne i w tym wpisie przyglądam się produkcjom świątecznym z lat 50 XX wieku. Powtarzam, co do tej pory lubiłem - albo polubiłem za mało i sprawdzam, czy zmienię opinię - odkrywam nowe produkcje i cenię, jak to wtedy wyglądało. Od dużych i poważnych dramatów poprzez krótkie animacje oraz pierwsze odcinki seriali poświęcone świętowaniu Bożego Narodzenia.

Nie jesteśmy aniołami ("We're No Angels", 1955)

Halloween ma „Arszenik i stare koronki”. Christmas ma „Nie jesteśmy aniołami”.

Mamy rok 1895, oto trzech więźniów ucieka z więzienia na Wyspie Diabelskiej. Prawdziwa lokacja w północnej części Ameryki Południowej, część Gujany Francuskij graniczącej z Brazylią. Faktycznie było tam więzienie, w tym polityczne, działające do 1952 roku. Wiele filmów opowiada o tym miejscu, nawet sam Curtiz zrobił już wcześniej film o pięciu uciekinierach (w 1944 roku). Tym razem obiera jednak tonację komediową i osadza wszystko w trakcie przygotowań do Wigilii Bożego Narodzenia. Przestępcy w trakcie ucieczki zaczną pomagać przemiłej rodzinie prowadzącej sklepik – i ku własnemu zaskoczeniu, zrobią dla nich o wiele więcej, niż mogliby się sami po sobie spodziewać. Klienci zaczną kupować, choinka i indyk też się znajdzie, ich córka znajdzie miłość swojego życia, a bezwzględny kuzyn… Ach, sami to zobaczycie.

Z obsady tylko Humphrey Bogart i Peter Ustinov faktycznie dają radę. Reszta nie tyle robi złą robotę, ile nie udaje im się przykuwać widowni do ekranu. Bogart ma swoją standardową charyzmę, grając najtwardszego, zdolnego do największego okrucieństwa, jednocześnie też tego, który najbardziej topnieje pod wpływem grzeczności napotkanej rodziny. Na szczycie jest jednak Peter Ustinov – romantyk, delikatny, rozmarzony. I cały czas jakoś podskórnie zdolny do tego, co powołało go do stania się więźniem. Piszę o tym, ponieważ całość ma trochę wolne tempo i problemy, żeby utrzymać widza przy sobie. Jednocześnie jednak to tytuł, przy którym jedno zerknięcie na telefon sprawi, że umknie jakiś żart, czego będziemy żałować.

Dialogi odpowiadają za większość atrakcyjności tej produkcji. To one wydobywają komedię z bohaterów, intrygi, tematyki czy absurdu, jakim są przestępcy czyniący dobro – przy jednoczesnym uginaniu się od żartów działających tak po prostu, bo są śmieszne. „I don’t care how nice they are. They’re not going to soften me up. We’re escaping and this is our only chance. We came here to rob them, and that’s what we’re gonna do. Beat their heads in, gouge their eyes out, cut their throats. As soon as we wash the dishes.” to tylko przykład tego, jak film nagle stosuje taki graficzny język, by skontrować go finalnie czymś tak przyziemnym i niedorzecznym, jak… Mycie naczyń. Ogólnie cały język mówiony tego filmu pięknie operuje na granicy dwuznaczności, opowiadania o karalnych rzeczach w taki sposób, aby nikt się nie zorientował, że to są przestępcy, co właściwie zrobili i co właśnie robią.

Czy jest to film świąteczny? Jak najbardziej. Trochę bardziej niż „Die Hard”, to na pewno. Nie ma chyba ani jednej piosenki świątecznej, ale jest cała reszta – dekoracje, gadanie o świętach, komentowanie bieżących wydarzeń w kontekście tego, że trwają święta i dana rzecz nie wypada w ten szczególny dzień… Słowo „Christmas” pada tutaj jakieś 43 razy. I opowiada o przemianie. O niespodziewanym gościu, dopuszczeniu go do wspólnego posiłku przy wigilijnym stole, o miłości czyniącej dobro. Wbrew temu, co Kevin M powiedział, Święta mogą wydarzyć się wśród palm. Bez dzwoneczków czy Mikołaja. Sam jestem tym zaskoczony.

Całość kojarzy się widzom z filmami braci Marx, ale ma silniejsze osadzenie w rzeczywistości i mniej absurdu w dialogach. Potem zrobiono nawet remake z Robertem De Niro pod koniec lat 80, a poszczególne piosenki z filmu inspirowały Elvisa Presleya czy Erica Claptona (nagrał własną wersję piosenki z filmu na potrzeby albumu świątecznego w 2018 roku).

'Twas the Night Before Christmas ("The Honeymooners", 1x13 - 1955)

Chyba najlepsza intryga w całym serialu – Ralph chce dać prezent swojej żonie, ale ktoś inny wcześniej daje jej to samo, co on planował. Teraz jest problem – i jego rozwiązanie fabularne satysfakcjonuje podwójnie. To jeden z tych pięknych momentów komedii, kiedy widz wie więcej od bohaterów i z tego wynika komedia życiowa. Tempo jest standardowo wolne i dzieciństwo bohaterów bardziej infantylne niż urocze – ale w tym wypadku, kiedy nie mogą się doczekać prezentów oraz reakcji drugiej połówki na widok tego, co dostali, jest… Troszkę bardziej urocze. I na miejscu.

Do tego – to wciąż Honeymooners. Dekoracje świąteczne to po prostu zwyczajna, chuda choinka i trochę ozdób na niej czy na drzwiach wejściowych. Czarno-biały obraz. Sprzęt kuchenny. Prezenty dla ukochanej ukryte pod lodówką za miską na przeciekającą wodę. Ile wydali na prezenty? 20 dolarów, będących dziś odpowiednikiem 200-250 dolarów. Bożonarodzeniowy posiłek będący po prostu śniadaniem, a wręczenie prezentów oznacza, że kawa może zdążyć wystygnąć. Plus tytuł wzięty z poematu Clementa Clarke’a Moore’a, opublikowanego anonimowo 130 lat wcześniej. Brakuje dzieci, ale dziecięca energia i radość ze świąt jest obecna. Czy finałowy monolog jest wciśnięty na siłę? Tak. Czy to mimo wszystko dobre zamknięcie jednego z pierwszych odcinków świątecznych w historii oraz stosowne przejście do życzenia Wesołych świąt swoim widzom? Też tak.

Odcinek świąteczny zrobiony z miłości do świąt.

The Holly and the Ivy (1952)

Poważna, brytyjska produkcja o zjeździe rodzinnym. Na podstawie sztuki teatralnej. Poszczególnych wątków przybliżać nie będę – ale będą tutaj polaryzujące wymiany zdań oraz wyznania sekretów trzymanych w tajemnicy, aby jakoś sobie poradzić z ciężarem dotychczasowych doświadczeń z danymi osobami w rodzinie.

Całość jest czarno-biała, ale nadal czuć ten świąteczny klimat. Sama posiadłość, zbieranie się wokół kominka, te rozmowy, ta maniera jednego człowieka wobec innego – takich rzeczy właśnie się spodziewam po kinie brytyjskim, gdy podejmują świąteczne tło. Historia jest solidna, podobnie aktorstwo – tylko może całość jest zbyt skromna. Trwa niecałe półtorej godziny i nie pozwala dramaturgii urosnąć. W zasadzie przechodzimy od razu do rezolucji, wyznań – a początkowe trudności i ciężar są bardziej w domyśle, niż na ekranie. Ponad to historia jest bardziej wspólnym zbiorem wątków, niż jedną historią. Każda postać ma swoją i nie łączą się płynnie w coś więcej.

Udany film, który powinien robić większe wrażenie, a jednak tego nie zrobił. Dziwne.

The I Love Lucy Christmas Show ("I Love Lucy", 6x11 - 1956)

Pierwszy clip-show w historii. Początkowo zakładali, że w ogóle nie będą realizować odcinków „okolicznościowych”, ponieważ wynaleźli powtórki i założyli, że nie ma sensu pokazywać odcinka świątecznego na wiosnę lub w trakcie letnich wakacji. Potem jednak pomyśleli: w trakcie szóstego sezonu więcej ludzi ma telewizory niż w trakcie pierwszego sezonu. Gdy zaczęliśmy nadawać to nie mogli oglądać i ominęło ich to lub tamto, więc dlatego zrealizowali clip-show, aby dać widzom okazję zobaczyć pewne sytuacje na własne oczy. Wybór tych sytuacji to kwestia drugorzędna, bo nie ma tutaj Lucy robiącej reklamę albo spotykającej jakiegoś celebrytę – zamiast tego jak odwala manianę w klubie lub rodzi dziecko. Nuda.

Wracając do świąt – są one łącznikiem. Bohaterowie ubierają choinkę i wspominają przeszłość, czyli wydarzenia z wcześniejszych odcinków. Clipy jak clipy, ale święta też mają trochę miejsca. Najbardziej zapadnie moment podczas świątecznego poranka, kiedy każdy oddzielnie przebrał się za Mikołaja.

A mały Ricky otrzymał tutaj rower, perkusję i pociąg. Co ciekawe, aktor go grający grał na perkusji od trzeciego roku życia. I ponoć gra do dnia dzisiejszego…

Scrooge (1951)

Adaptacje „Opowieści wigilijnej” najczęściej są tak dobre, jak aktor odgrywający rolę Ebenezera – a Alastair Sim jest wymieniany często jako najlepszy Scrooge. Kupujemy go, gdy jest kwaśny i martwy w środku, kupujemy go też na koniec, kiedy odważa się uśmiechać, cieszyć życiem i robi wrażenie wariata straszącego służbę. Jakby na koniec odkrywał w sobie pokłady tego wewnętrznego dobra, które kiedyś miał w sobie i nie umiał tego opanować. Jest tego świadomy i to go cieszy.

Historia jak zawsze jest solidna, atmosfera czy wizualia nie zawodzą. Duch przyszłości może nie robi wystarczającego wrażenia, a do efektów specjalnych trzeba podejść z wyrozumiałością – chociaż dodają też uroku, bo przecież starają się z całych sił posługując się topornymi narzędziami, jak tego nie docenić? Reżyseria również jest solidna i autorzy myśleli o kompozycji kadru cały czas, to nie jest produkcja zrealizowana na automacie, kolejna z wielu adaptacji tej samej książki.

Tylko no… Osobiście: to kolejna „Opowieść wigilijna”, która nie zmieniła mojego zdania o samej historii. W przemianę wierzę, ale same czynności, które w finale bohater robi – one nie przekonują mnie jako jakiś duży gest, który coś da. Jak daje służbie monety? Jestem pewien, że pójdą na alkohol i tyle z tego „dobra” będzie. Uproszczenia opowieści sprzed dwustu lat i cynizm współczesności, może to tylko ja, ale to nadal adaptacja, która dla mnie nie działa.

Miracle on 34th Street (1959)

Telewizyjna wersja klasyka z 1947 roku. Jako jedyna nagrana w całości w Nowym Jorku i zaginiona przez wiele lat – jeśli dobrze rozumiem, nadano na żywo raz, potem VHS miał zaginąć na kilka dekad. Teraz można zobaczyć na YouTubie, razem z reklamami również nadawanymi na żywo – mają one oczywiście swój urok (przede wszystkim – nadal wiecie po tylu latach, co one reklamują, czego reklamy od kilku dekad współcześnie nie umieją).

Wracając – jest to nadal historia uroczego staruszka, który upiera się, że jest Świętym Mikołajem, co będzie mieć finał w sądzie. Zmieszczono całość w jakieś 45-50 minut (minus te reklamy, razem z nimi godzina) i zasadniczo trzymano się tego, co powinni. Ed Wynn jest bardzo ciepły jako Mikołaj, Susan Gordon jako mała Susan jest niewinna, fabuła dostarcza trochę tego samego, co oryginał. Realizacja telewizyjna ujmuje jednak rozmiaru i nie angażuje tak samo, co oryginał – to głównie ciekawostka. Urocza, ale jednak.

Pluto i choinka ("Pluto's Christmas Tree", 1952)

Myszka Miki z Pluto idą do lasu, aby samodzielnie zdobyć drzewko – nie wiedzą, że razem z nim wnoszą do domu niespodziewanych gości. Czy Pluto obroni swojego pana przed dziką zwierzyną?

Sama treść fabularna nie jest utaj najlepsza – Chip i Dale śmieją się z Pluto, bo jest psem, ten poszczeka, oni się go boją. Potem są już w domu, poganiają się i bardziej od komedii wynika z tego u mnie żal za destrukcją otoczenia, zniszczeniem dekoracji, prezentów i finalnie samego drzewka. Miki znajduje wiewiórki i na tym całość się urywa, wszyscy razem śpiewają „Deck the Halls”, zapewne stawiając na morał, że Święta kończą wszystkie konflikty… Co w ogóle nie jest przekonywujące.

Jednak jako Świąteczna produkcja, to serce się rozpływa podczas oglądania. Samo domostwo Mikiego – fakt, że las, do którego idą po drzewko, jest tuż obok! Fakt, że idą po niego samodzielnie! Ekscytacja Mikiego podczas ubierania drzewka i jego świąteczna krzątanina, zapalanie świec! Nie ma tutaj niczego automatycznego lub sztucznego, wszystko jest realne, tu i teraz, będące nagrodą za pracę. Pluto rozpływa się na widok ubranej choinki, a i same reakcje Chipa i Dale’a na światełka oraz całą resztę przypominają (zapewne będąc inspirowane) Jerrym w świątecznym shorcie „W wigilijną noc” sprzed dekady. I na koniec wizyta kolędników (Donald z akordeonem, Minnie na wokalu, Goofy na kontrabasie czy tam innych dużych skrzypcach)… Ta sceneria jest piękna, to delikatne światło latarni, ten prószący śnieg… Nawet jeśli kolędnicy nie śpiewają kolędy, a „Deck the Halls”.

Podsumowując: takiej właśnie produkcji powinno się oczekiwać w każde Święta.

Gift Wrapped (1952)

Krótki metraż z Tweetem i kotem Sylwestrem, który właśnie doczekał świątecznego ranka i rozpakowania prezentów. Bardziej niż swoim jego uwagę przyciąga prezent dla babci: kanarek. Chce go zjeść, babci to się nie podoba, ale chce go zjeść, więc… Próbuje. Choinka jest, prezenty są, melodie są, tylko twórcy jakoś późno nawet orientują się, że bohaterowie mogą wykorzystać pozostałe prezenty, aby polować na siebie. Trzeci gracz, czyli pies będący prezentem, też nie jest szczególnie wykorzystany. Ale – mamy kanarka na świątecznym pociągu wokół choinki. Ten moment piękna wystarczy.

The Candlemaker (1956)

Krótki metraż o dziecku, który jest synem twórcy świec, swoje najlepsze dzieła prezentujący kościołowi. Wszystko to w okresie Świąt. Kreska jest bardzo prosta, ekspresja twarzy bardziej odciąga odbiorcę od seansu niż pozwala mu się w nim zatopić, a sama historia… Cóż, robienie świec w tym świecie nie jest zbyt trudne. I po popełnieniu błędu po prostu robi nową świecę. A co tyle zachodu?

Niemniej: to obraz starych czasów i innych relacji, jakie były w obrębie małego miasteczka. Oraz między dzieckiem i jego rodzicami. Tutaj jest największa wartość tego seansu.

Bell, Book and Candle (1958)

James Stewart, Kim Novak i Jack Lemmon razem w jednym filmie, który ma święta w tle. Na pierwszym planie są czarownice, które manipulują chłopem i jego uczuciami, aby rzucił swoją narzeczoną, a potem się zakochuje w czarownicy. A obok Jack Lemmon gasi latarnie. Opowieść jest dalece mniej czarująca i romantyczna, niż jej się wydaje, muszą wystarczyć aktorzy. Oraz naprawdę ładny śnieg. To naprawdę ładny śnieg.

Santa and the Fairy Snow Queen (1951)

Przedziwny materiał dla dzieci, gdzie wróżko ożywia zabawki Mikołaja i teraz one tańczą przez 20 minut z radości, ciesząc się życiem. Tylko co teraz? Finału już nie będę zdradzać.

Obsada i realizacja jest… Właściwa. Poziom średniej dobranocki dla dzieci, która zostanie w pamięci tylko i wyłącznie ze względu na rozmiar Mikołaja. Jest tutaj ogromny!