Richard Linklater
My plan B has always been to make a film about people who talk a lot. – Richard Linklater
Obecnie Richard Linklater znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #103
Top
- Boyhood
- Przed wschodem słońca
- Taśma
- Na przedmieściach
- Przez ciemne zwierciadło
- Apollo 10 1/2: Kosmiczne dzieciństwo
- Blue Moon
- Szkoła rocka
- Każdy by chciał!!
- Uczniowska balanga
- Nowa fala
- Przed zachodem słońca
- Przed północą
Ważne daty
1960 – urodziny (Texas)
1980 – ogląda Wściekłego byka i decyduje się być reżyserem
1985 – debiut krótkometrażowy
1988 – debiut pełnometrażowy
1994 – urodziny córki Lorelei
1995 – on i Ethane Hawke zaczynają współpracę
2002 – maj to początek kręcenia Boyhood, skończy 45 dni później w sierpniu 2013 roku
2017 – śmierć mamy
2025 – zrobił dwa pełne metraże i planuje kolejne
Na przedmieściach ("SubUrbia", 1996)
Teraz jeszcze bardziej cenię sobie Clerks.
Fabuła jest idealna – za rogiem sklepu prowadzonego przez imigranta z Pakistanu spotykają się młodzi dorośli. Mają już proste prace, skończyli szkoły, mają różne doświadczenia życiowe i aspiracje – ale generalnie od lat spotykają się w tym samym miejscu po robocie i piją alkohol, gadają głupoty i tak im mija noc. W tym filmie punktem zwrotnym będzie przyjazd gwiazdy muzycznej do ich małego miasteczka. Gwiazdy, którą znają, bo kiedyś była ich przyjacielem. Czy nadal nim jest?
Osobiście: widzę tutaj ogromną inspirację filmem Clerks, tylko zamiast na postaci Dante i Randalla, pochylamy się nad losem Jaya i Boba, gdyby ich potraktować poważnie. I gdyby nie byli sprzedawcami narkotyków, tylko… Zwykłymi ludźmi. Richard Linklater widzi jednak „Zwykłych ludzi” w dalece depresyjny i negatywny sposób, niż robił to Kevin Smith. Ten drugi miał mniejszą ilość postaci i z każdą spędzał jeden dzień, ale umiał dostrzec, że nie są oni tylko tym, czym są teraz. To jeden dzień na ich drodze życiowej – i ten moment jest podobny w obu produkcjach. Nie wiedzą, czego chcą od życia, do niczego nie zmierzają, niczego nie osiągnęli. Mogą się nawet oszukiwać, że ich moment zaraz przyjdzie, że zależy im na ideałach – ale Smith widział ich z nadzieją. Mogli gadać o niczym, mogli gadać o czymś ważnym. Mogli nie chcieć być szczerzy na swój temat, ale w końcu przyznawali przed sobą, że jest jak jest. Linklater tworzy grupę stereotypowych, młodych ludzi, zakłamanych hipokrytów gadających głupoty, mających ego wywalone w kosmos. Gadają o tworzeniu sztuki, o wyjeżdzie do NYC, o walce za lepsze jutro z rasizmem, seksizmem, dupizmem – tylko po to, żeby inni ich wyśmiali, że przecież ich sztuka jest pusta, po wyjeździe nie poradzą sobie i nic nie wiedzą o świecie, samym sobą nie prezentując jednak nic innego. Nie ma w nich ziarna zmiany w przyszłości – nawet nie są w stanie sami naturalnie zacząć szczerze ze sobą rozmawiać. Film musi ich do tego zmuszać, bez tego będą jedynie niezręcznie mili i nigdy nie powiedzą, co im naprawdę leży na wątrobie, ponieważ wolą zachować status quo.
Ton całości jest dalece bardziej pesymistyczny i przygnębiający, nadal próbując być fajnym i śmiesznym portretem młodości oraz luksusu, jakim jest możliwość picia alkoholu przez całą noc z przyjaciółmi. Fabuła zahacza o naprawdę poważne tematy, które są wysilone i niewiarygodne. Niech będzie, że ta gwiazda rocka jest faktycznie popularna, ale gdy nagle wypływa uzależnienie od alkoholizmu u jednej postaci, albo możliwość, że ktoś inny jest mordercą… To jest za dużo. Kevin Smith był bardziej wiarygodny ze swoimi niewydarzonymi chwilami w zwykłym sklepie spożywczym, umiał nadać im większą tonację.
Clerks jest nawet lepiej nakręcone. Miało strukturę, punkt kulminacyjny, upływ czasu był namacalny. Linklater – jak chyba przez całą swoją filmografię – tworzy punkt wyjściowy, daje materiał aktorom, pozwala im na pewną improwizację… I liczy, że z tego wyniknie coś fascynującego. Efekt nie jest spełniony. Wyraźnie widać, jak wiele historii umyka między słowami, jak kamera próbuje nadrabiać skupiając się nagle na jednej z postaci, aby uzyskać „jej perspektywę”, ale to nadal wynika z pamięci widza, który umie wyobrazić sobie, co ona teraz myśli. Taki widz jednak zauważy we wszystkich pozostałych momentach brak takich ujęć, jakby tylko oglądający brał pod uwagę punkty widzenia tych licznych postaci na te wszystkie rozmowy i wydarzenia. Nie pomaga fakt licznych zbliżeń i tendencja do kręcenia scen zbiorowych poprzez jednego aktora naraz. Smith miał dwóch aktorów, trzymał ich razem w kadrze i widz miał wszystko, czego potrzebował, niczego mu nie odbierano.
Linklater ostatecznie sam okazuje się patrzeć na bohaterów – i w konsekwencji, na resztę swojego pokolenia – z poczuciem wyższości. Imigrant z Pakistanu pyta: „Jak możecie być tacy głupi? Macie wszystko i to marnujecie”, by chwilę później film się skończył. Reżyser nie jest zainteresowany poznaniem tych ludzi, stworzeniem z tych stereotypów ludzi na ekranie, poznaniem ich perspektywy. Kevin Smith nie miał rozwiązań, porad lub morałów – cholera, nie miał nawet zakończenia – ale stworzył pomnik mówiący samą prawdę z szacunkiem, dzięki której widzowie mogli poczuć się dostrzeżeni, zrozumiani i przez to nabrać dystansu do swojego życia, które naprawdę dopiero się zaczyna i ma swoje własne trudności. Smithem kierowała miłość, Linklaterem kierowała pogarda. Nadal stworzył czarujący obraz nocy spędzonej z przyjaciółmi, pełen swojej własnej prawdy i zaangażowania społecznego, które spodoba się bardziej rodzicom bohaterów niż im samym – bo mówiący, że młodzi powinni się wziąć do roboty, skończyć studia inżynieryjne itd. – ale ma swój własny czar. Będę pamiętać tę historię i tych ludzi, a Buff jest jedną z moich ulubionych postaci w kinie wszech czasów. Uwielbiam takich energetycznych ludzi, którzy są cały czas w ruchu, mają luz i dystans. To zresztą jedyna postać, która po prostu jest – bez tworzenia konfliktów, bez dramatów, bez marzeń po to, aby je mieć. Co prawda opowiada o tworzeniu sztuki pod wpływem substancji, ale nie jest pretensjonalny – jeśli już, to oczarowany możliwością tworzenia. I jego spotyka na końcu happy end. End, w który nie bardzo warto się wgłębiać.
Reasumując: Clerks to arcydzieło.
Boyhood (2014)
Film o dorastaniu, idealnie przezroczysty i nijaki, jednak wystarczająco konkretny by przekonać widza, że twórcy wiedzą o czym opowiadają. Linklater celował w opowieść pozbawioną sylwetek postaci, rozwoju fabuły. Charakter głównego bohatera ogranicza się tylko do tego, jak wygląda. Wszystko to w celu zbudowania filmowego zwierciadła, z którego każdy może wyciągnąć co chce i w jakiej ilości tylko zapragnie. Zachęca do wspomnień, konfrontacji przeszłości z osiągniętą dorosłością.
Co roku, począwszy od 2002, zbierano ekipę i kręcono kolejny segment tej historii, w której aktorzy zdają się pracować na odwrót. Teraz na ekranie widziałem zwykłych ludzi – takich, którzy chcieli pisać muzykę albo książkę, chcą robić zdjęcia by tworzyć sztukę, ale zapewne im nie wyjdzie i zostanie im magia codziennego życia. A w istocie są tylko postaciami, granymi przez ludzi którym się udało spełnić marzenie występowania przed kamerą. Najważniejsza jest kwestia taka: czy ten film straciłby coś, gdyby był kręcony przy użyciu zmieniających się aktorów? Albo przy użyciu techniki komputerowej, a nawet gdyby całość zrobić jako animację? Odpowiedź brzmi: troszkę. Parę razy podczas seansu złapałem się na myśleniu, że tamto już było i nie wróci. Bohater wygląda już inaczej i tak dalej. Fakt, że to prawdziwy aktor, dodaje całości realizmu. Dzięki temu można w trakcie oglądania pomyśleć również o dziewczynie, która podała kartkę Masonowi w szkole, gdy go ojciec ogolił na łyso. Pocieszyła go, wywołała uśmiech na jego twarzy… I teraz tylko się zastanawiać, gdzie może dziś być?
Tonacja obrazu jest zagadkowa, bo zdaje się, jakby nie było tu dramatów. Ale te są, owszem. Rozwód rodziców, pijany ojczym, przyjście do szkoły z krótkimi włosami… ale proces oglądania jest płynny, bez dołów, bardziej pogodny na stałym poziomie. Jakby twórcy nie chcieli, by oglądający zaczął się przejmować.
W jednej scenie, gdy Mason ma 15 lat, jedzie z ojcem samochodem. Staruszek wspomina, że swój sportowy wóz sprzedał, a Mason staje się markotny. „Co się stało?”, „Nie pamiętasz?”. Okazuje się, że parę lat temu ojciec obiecał mu dać ów samochód na 16-te urodziny. Ale zapomniał i nie może sobie tego przypomnieć. Widz również, bo to nie miało miejsca. Jestem zaskoczony, że nie ma tu ani trochę ciągu przyczynowo-skutkowego. Czy rodzice jakoś wpłynęli na życie Masona? Nie wiadomo. W jednej scenie ojciec mu radzi, by zadawał dziewczynom wiele pytań i w ten sposób sobie poradzi. Potem faktycznie gdy rozmawia z dziewczynami zadaje im wiele pytań, ale… to wygląda tak naprawdę jak normalne dialogi. Zresztą, żaden z nich nie wywołuje myśli: „Hm, chcę wiedzieć, skąd mu się wzięło by zadawać pytana podczas konwersacji”. Nie wydarzyło się nic by pokazać, jak to wcześniej nie radził sobie z płcią przeciwną. A skoro już tu jestem: czy jest tu choćby słowo o psychologii? Czy Mason ma chociaż jedną cechę charakteru? Czy jego postać rozwija się? Nie. W wieku 7 lat ojciec mu mówi, że nie ma w życiu ułatwień, zresztą zabierają one całą satysfakcję z wygranej. Jak ten rewelacyjny dialog wpływa na dalszy rozwój filmu? Nijak.
Tak, to schematyczne kino, wręcz banalne. Dzieci udające się na imprezę, gdzie starsi im pokażą jak pić piwo, rozwód rodziców, matka dokonująca złych wyborów przy ponownym wyjściu za mąż (ojczym okazujący się być pijakiem). Jakby twórcy w scenariusz włożyli najmniej wysiłku jak się tylko dało. Przyjemność z oglądania wynika z faktu, jak to wszystko opowiedziano. Autentyczne dzieciństwo i dorastanie, które może służyć za zwierciadło w którym zobaczyłem chociaż sekundę swojego życia i podczas oglądania przypomniałem sobie coś, o czym dawno zapomniałem. Na pierwszym poziomie, „Boyhood” jest jednym z tych filmów, które pokazują życie lepszym niż jest. Przeżywasz pewną sytuację, myślisz: „To nie tak powinno być”, idziesz do kina i bam, to jest to. Jest tu genialna scena, gdy Mason miał chyba 10 lat i razem z siostrą i ojcem jadą samochodem. Rozmowa jaką prowadzą to typowe: „Jak było w szkole?; Dobrze”. Po chwili czegoś takiego postać grana przez Ethana Hawka zjeżdża na pobocze i mówi: „O nie, nie będziemy tak robić. Nie zrobicie ze mnie tej osoby!”. I autentycznie je wychowuje, objaśnia, rozwija, pomaga, wskazuje problem i tak dalej. Zaczynają ze sobą rozmawiać jak ludzie. Nie mogło być lepiej.
Na drugim poziomie, „Boyhood” kipi od szczegółów. Gdy już odłożycie oczekiwania na bok, gdy zaakceptujecie, czym film jest… wtedy to zobaczycie. Włożono w to wiele wysiłku, nawet mogę się pokusić o stwierdzenie, że nad każdą sceną wiele myślano. Przykłady mają przeróżny kaliber: w jednym ujęciu Mason lat 7 idzie do szkoły matki, z nią pod rękę. Ona wchodzi po schodach, chłopczyk robi duży krok i wchodzi na murek obok schodów. Brzmi znajomo? Gdy pierwszy raz się przeprowadzają, Mason lat 6 odwraca się w samochodzie i widzi swojego kolegę jadącego na rowerze w jego stronę. To jeden z tych momentów, o których już w czasie ich trwania zastanawiałem się: czy naprawdę to widziałem? A może to wspomnienie sprzed 12 lat? Kolega wykonał ruch, jakby odmachał Masonowi, ale od razu zniknął za ścianą traw. Zdarzyło się to tak szybko, że mogłem wątpić, czy w ogóle zauważył odjeżdżającego bohatera. A jeśli tak, czy mu odmachał. Pozostała część uroku tego filmu kryje się oczywiście w rewelacyjnych dialogach oraz przejściach montażowych. To właściwie jedyny segment filmu, który był trudny w wykonaniu, bo przejścia pomiędzy kolejnymi latami były problematyczne. Tak, ułatwiono sobie zadanie zmieniając co roku fryzurę głównemu bohaterowi, ale nie skorzystano z napisów „Rok później” i pozwolono się wykazać na stołku montażysty. Przykład: Mason siedzi w aucie razem z przybranym bratem. Jego ojczym poszedł kupić alkohol. W następnej scenie ojczym stoi w spiżarni, nalewa sobie wódki do wysokiego, charakterystycznego kubka. Chowa butelkę za płynem do mycia kibla i chodzi po mieszkaniu z tym kubkiem. W kuchni gada z córkami, następnie wychodzi z nim do ogrodu i widać tam Masona – starszego, zmienił się… To dla mnie była taka przyjemność, podziwiać te wszystkie przejścia i jak dobrze się dzięki nim ogląda tę opowieść.
„Boyhood” to produkcja pełna uroku, talentu i mądrych scen, dzięki którym dorastanie na ekranie jest bardzo ciekawe. Życie na ekranie wydaje się bardzo prawdziwe i autentycznr, jednak jest bardzo opornr w przyznaniu się do swojej wartości. Jakby twórca dawał widzowi wybór, by wyciągnął z tej historii ile tylko zechce. Zwykłe życie na ekranie może zawieść, w połowie drogi można stwierdzić: „To wszystko?”. To czeka sporą cześć ludzi, dla ogromnej większości jest to cel bardzo trudny do zrealizowania. Tak, można uznać, że ten tytuł to nic specjalnego ponad eksperyment. Ale gdybyście usłyszeli o tym, że na dnia oceanu żyje stworzenie z sercem wielkim jak samochód, uznalibyście je za coś niezwykłego, prawda?
PS. Wiecie, jak się nazywa miłośnik filmu Boyhood? Fanbojhood. Haha… Wczoraj w nocy to wymyśliłem.
(Feileton) O Boyhood, nie na temat
5 września 2014
Słowa, które cisnęły mi się na klawiaturę, gdy pisałem wrażenia po seansie produkcji Linklatera którą uważam za wspaniałą – ale zupełnie tam nie pasowały. Prostowanie tego, co inni gadają, demitologizacja, anegdota z seansu oraz wkurw tygodnia.
Wio.
Zawsze przy okazji takiej produkcji trafię na recenzenta, który umie przede wszystkim mówić o tym, czym film nie jest, i całą swoją wypowiedź musi oprzeć o sformułowanie: „Jeśli liczycie na szybką akcję z transformeruf to nie jest kino dla ciebie!”. Pierwotnie miało być w tym miejscu przekleństwo albo trzy, ale już wyzdrowiałem… Ta, tego właśnie oczekiwałem po opisie fabuły „Boyhood”. A tak naprawdę – jeśli ktoś by chciał sprostować moje oczekiwania, to niech wspomni o braku psychologii i ciągu przyczynowo-skutkowego w filmie o dorastaniu. Bo póki co jestem jedyną osobą we wszechświecie, która się tego spodziewała. Myślałem, że bohater usłyszy coś od ojca w wieku 8 lat i to go ukształtuje. Ale nie, kto by się tego spodziewał? Ja powinienem myśleć, że na jego dom napadnie Godzilla, główny bohater zatańczy breakdance’a na tle wybuchów i w ten sposób jakoś przeteleportuje się do głowy stwora i będzie nim kierować. To by było logiczne, i trzeba mi wytłumaczyć, że to nie nastąpi.
…ale potem byłem już po seansie w kinie, i przez 0,001 sekundy miałem ochotę wywalić barana w ścianę po usłyszeniu dialogu z udziałem kobiety, która opuszczała salę przede mną.
– Aktorzy grający głównego bohatera byli bardzo podobni…
– Cały ficzer tego filmu polega na tym, że zbierali ekipę co roku przez 12 lat i kręcili z tymi sami ludźmi.
– Acha… to musiało być zaplanowane, nie?
– Właśnie tłumaczę, że…
Nie wiem, czemu mnie irytuje, że ludzie nie wiedzą co oglądają. Ale tak jest. Jak w ogóle ludziom udaje się uniknąć tej informacji? Na tym fakcie ludzie opierają swoją opinię o całej produkcji najczęściej. „Był kręcony w ten sposób i jest zajebisty!!!!” Przecież ten kloc trwa prawie trzy godziny. Po co iść do kina, nie wiedząc na co, i wybierać właśnie najdłuższy film w ofercie? Przez 0,001 sekundy przyznałem rację debilnym recenzjom. I takie gadanie, by nie spodziewać się bum-bum, ma sens. Ale to oczywiście nieprawda. Salę opuściło 20 osób, i wszyscy poza babą byli niewidzialni, bo kulturalni i byli cicho. Większość wcale nie jest debilami. To tylko wygodny sposób patrzenia na świat, by coś zyskać bez jednoczesnego wysilenia się.
A teraz mity
– Ponoć film portretuje to, jak zmieniał się świat i kultura. Ludzie chwalą Linklatera za chwytanie się ówczesnej mody, nie wiedząc, co z perspektywy czasu przetrwa. W praktyce, bohater pójdzie na premierę książki Książę półkrwi, zagra na Xboxie i to tyle. A nawet to kończy się w 1/3 filmu, potem w ogóle takich rzeczy nie ma, nie licząc 3 zdaniowej rozmowy rozpoczętej od: „Hej, a jak myślisz, czy powstanie nowe Star Wars?”
– Ponoć jest to film propagujący Amerykańskie wartości i takowy model rodziny. Jakkolwiek każde dzieło sztuki jest „propagandą” jakichś idei*, tak „Boyhood” jest i w tym aspekcie całkowicie przezroczyste. Tak, bohater dostaje na urodziny broń i biblię, ale potem żaden z tych rekwizytów nie doczeka się komentarza lub drugiej sceny. To się po prostu dzieje, bez żadnego kontekstu moralnego. Mason nie dostaje broni, by z niej bronić swojego domu, nie jest też nawet religijny, i nie ma słowa komentarza odnośnie tego, co on myśli na temat nie bycia ochrzczonym. Idealna nijakość i przezroczystość. Można się tu doczytać najpoważniejszej propagandy w historii kina, jak i w ogóle jej nie zobaczyć. Tak samo jakoby Mad Man powstał, bo twórcy tego serialu chcą powrotu czasów, gdy kobiety były tylko sekretarkami, mężczyźni rządzili światem, a czarni pracowali najwyżej jako podawacz ręcznika w łazience urządzonej za 100 tysięcy.
– Ponoć jest to film o dorastaniu. Ale nie ma w nim psychologii ani konsekwencji fabularnej, więc jest to po prostu zbiór scenek wykorzystujący tych samych aktorów zbierających się i grających te same nijakie postaci, tylko co roku starszych o te plus/minus 12 miesięcy. Sam Linklater mówił, że to film o dzieciństwie, skupiający się na tym momencie, gdy kończysz dojrzewać a zaczynasz się starzeć. O życiu. O tym, jak upływa czas. Zgoda, ale nie ma tu dorastania. Nie ma ojca mówiącego coś synowi, co on pamięta do końca. Chyba, że poprzez „dorastanie” rozumiecie rozwój fizyczny z dziecka w nastolatka. Wtedy tak. Ale jesteście ograniczeni.
– Ponoć jest to ewenement, coś niespotykanego do tej pory. W jednym filmie pokazano starzejących się aktorów… W kinie i owszem, ale w serialach czynią to cały czas. I robią więcej, bo poza stawianiem aktorów co roku przed kamerą, dodają do tego konkretne elementy. Wiecie: fabułę, narrację, historię… Nawet jeśli chcecie mieć dziecko rozwijające się na ekranie, to macie dowolny tytuł, w którym są dzieci. Bill Cosby Show, Rodzina zastępcza? Cholera, nawet Lost to zrobił. Malcolm David Kelley miał na początku 12 lat, ale zmienił się wystarczająco do finału, gdy miał już 18 lat, by to uznać. Boyhood dodał do tego tylko jedno: skupił się na tym procesie i zamknął go w jednym obrazie. Dzięki mistrzowskiemu montażowi i takowej reżyserii poszczególnych segmentów, to mogło zadziałać. I tyle.
– Ponoć produkcja tego filmu była bardzo trudna… Jego wykonanie to takie osiągnięcie, olaboga, cud że się udało, tyle to wymagało… Konkretnie, czego to wymagało? Bo zupełnie to do mnie nie przemawia. Czy było coś, co musiało być „jakieś?” w tej produkcji? Czy w wieku 7 lat akcja musiała wyglądać w ten a nie inny sposób? Nie. To wszystko mogło być improwizacją. Tego ta produkcja wymagała: porządnego warsztatu, talentu w pisaniu dialogów i improwizacji. Wow, musicie być wielkimi fanami stand-upu. W historii Masona mogło się wydarzyć wszystko, a twórcy nie bali się iść w banał (trzech niewłaściwych mężów? Widzowi to łykną), żeby sobie wszystko ułatwić. Jeśli to nazywacie „trudnym”, to po prostu zaczyna brakować skali dla dowolnego, bardziej złożonego serialu. J.M. Straczyński dla was musi być potężną energią która stworzyła Boga. Bardzo się cieszę.
Ponoć… A weźcie. Tyle się gada o tym filmie, a tak niewiele miało kontakt z prawdą. Sam miałem dziwne oczekiwania, w stylu: „To będzie pierwsze 10 sekund napisów końcowych Babylon 5 rozciągnięte do 3 godzin”**. To naprawdę zniechęca do oglądania, jakby widzowie w ogóle go nie obejrzeli. A nawet jeśli poszli, to byli tak obmurowani tymi mitami, że nie dostrzegli faktycznego filmu. Naprawdę miałem wrażenie, że zobaczę pretensjonalne dzieło sztuki, które w końcu uświadomi mi, że życie kończy się śmiercią (…?!). Jeśli jeszcze nie widzieliście – możecie się uwolnić od tych mitów i obejrzeć z czystym kontem. Jeśli widzieliście, i nadal powtarzacie bzdury… Cóż, idźcie do kina jeszcze raz. Ale tym razem naprawdę go obejrzyjcie, bo wiele tracicie. „Boyhood” to wyjątkowe doświadczenie. Im więcej mu dacie, tym więcej odbierzecie na końcu. A to, czy uznacie go za dobrego, zależy od waszej definicji sztuki. Nawet jeśli nie podoba wam się idea takiego mało konkretnego kina to pamiętajcie – mi też nie. I nie przeszkadza mi to w lubieniu go. Tak, chciałbym zobaczyć podobny eksperyment, w którym jednak jest jakaś konkretna fabuła, z konsekwencją. Z wiarygodną psychologią. Może mieć nawet sto godzin, do tego czasu będzie w Polsce Netflix albo coś w tym stylu. Wypożyczę w systemie VOD, rozłożę na kilka tygodni i obejrzę w całości. Analiza dorastania na ekranie w czasie rzeczywistym w formie filmu, skupionego tylko na istotnych chwilach? Tak. Zdecydowanie tak.
Do tego czasu mam Boyhood. I bardzo się cieszę. To trochę jak film Wajdy – ma minusy, ma słabe strony, kuleje tu i tam, niektóre wybory mogą się nie podobać… ale to wciąż produkcja, którą trzeba było zrobić. Takie eksperymentowanie z formą, przekraczanie granic i sprawdzanie, co w kinie jeszcze drzemie… A oglądanie takiej płynnej zmiany pomiędzy 2002 i 2014 rokiem jest naprawdę jedyna w swoim rodzaju. I to wciąż wartościowe kino same w sobie. O magii dnia powszechnego zawsze warto przypomnieć, gdy otacza tyle elementów zachęcających, by się przyzwyczaić… Ale o zaletach tej produkcji pisałem już w „recenzji”.
Teraz mam tylko nadzieję, że wstanę rano i ten tekst nadal będzie się trzymał kupy.
*chyba, że chodzi o te „arcydzieła” co ostatnio wychodzą, chwalone za „nieumoralnianie”. Bój się Boga, widz przecież jest idiotą i nie chce myśleć. Tak wspominam, bo o „Boyhood” też takie rzeczy czytałem.
**porównano wtedy wygląd aktorów z tym, jak wyglądali na początku, 6 lat wcześniej. Bez komentarza, tylko jako pożegnanie. I tak wywołało to lawinę myśli i wniosków, i na szczęście „Boyhood” okazał się tak odmiennym dziełem, że nawet nie musiałem go przyrównywać do swoich oczekiwań.:)
(Felieton) Wciąż myślę o "Boyhood" - to najważniejszy film tego roku
12 grudnia 2014
Nie mam i nie miałem ku temu wątpliwości, nawet gdy okazało się, że to wcale nie jest film o dojrzewaniu, i sporo rzeczy które ludzie o tym filmie mówią to ściema. Oglądam go teraz po trochu, gdy akurat mam nastrój i chęć. Bardzo podoba mi się aktor grający główną rolę, jego inteligentne spojrzenie które miał od najmłodszych lat, włosy i intrygujący głos. Rozpływam się nad montażem, przepięknie filmowym. W końcu dostrzegam ile pracy włożono w ten film, coraz więcej szczegółów dostrzegam. Nie patrzę już na całość (kolejny alkoholik? kolejny rozwód?), ale po trochu, na fragmenty i widzę, że to jednak był pewien problem, żeby co roku wymyślić COŚ. I by to było również ciekawe samo w sobie a potem wcisnęło się razem z resztą w płynny obraz. Czuję czas tej opowieści. Zaskakuje mnie różna długość kolejnych części – tempo filmu jest idealne. Pod względem reżyserii również jestem zachwycony, szczególnie wobec pracy z młodymi aktorami. Małomówny główny bohater, córka Linklatera której po paru latach się odechciało grać – to mogło wyjść bardzo źle, a efekt jest zgoła inny. Wiem, że ta produkcja będzie ze mną, ale nie tak jak „Winter Soldier”, które odpalę w całości parę razy do roku. „Boyhood” ma coś w sobie z ulubionej książki – nosisz ją ze sobą i co jakiś czas otwierasz by przeczytać losowy fragment.
Ale oceny nie zmienię. Bo coś się we mnie gotuje na samą myśl, by wysoko ocenić film tak mało konkretny. Naprawdę, zadajcie sobie to jedno pytanie: o czym jest ten film?
Ustaliłem już, że to nie jest film o zmianach w życiu Teksańczyków lub obywateli Stanów Zjednoczonych. Nie jest też o dorastaniu, dojrzewaniu, postaci są nijakie co do sztuki, psychologi brak, fabuła jest oklepana, dramaturgii nie miało być i nie ma… Nie ma sensu oceniać go poprzez scenariusz lub aktorstwo, widzę też jak wielu ludzi próbuje się zesrać i wsadzić tę produkcję w standard trzyaktowej struktury i tak też ją ocenić. Sama reżyseria i zdjęcia przecież filmu nie tworzą, chyba że dokumentalny lub pojebany, jak „Kwiat Granatu”. „Boyhood” pojebany też nie jest, to całkiem zwykła opowieść, z logiczną i przystępną akcją. Tylko co z tego? Czy to czyni go dobrym? Długo można wymieniać, czym ta produkcja nie jest i nie dojść, czym w takim razie jest.
Im dłużej to oglądam tym większą mam pewność, że ten film nie miał być czymś konkretnym. Zbyt wiele wysiłku włożono w to wszystko, by osiągnąć ten właśnie efekt. Cały czas twórcy pilnowali, by wyhamować w idealnym momencie. Gdy tylko coś konkretnego zaczynało się dziać, bohater zaczynał mieć jakiś zarys charakterologiczny – natychmiast się wycofywano. Dialogi pisano z pietyzmem by osiągnąć taki poziom. I patrząc po swojej reakcji, udało się. „Boyhood” to idealne lustro, które pokaże co tylko widz będzie chciał w nim zobaczyć. Dostrzeże tu fragment swojego życia, dorastania, zobaczy coś, co zachęci go do refleksji nad tym, co sam przeżył – chociaż w żaden wyraźny sposób nie łączy się to z życiorysem Masona. Sam odebrałem ten film w bardzo osobisty sposób, szczególnie pod koniec. Jaki – nie zdradzę. Czy reżyser to planował? Wątpię. Czy można za to chwalić sam film? Ani myślę.
Równie dobrze można tu dostrzec owalne zero. Seans może cię znudzić, zawieść, być o niczym i nakręcony bez powodu. Chciałbym zobaczyć jakiegoś fana, który ci udowodni, że wcale nie. Jestem pewny, że miałbyś prawo do takiej opinii. Sam nie mam pojęcia, jak miałbym bronić tej produkcji i jak udowodnić, że jest dobra. Jedyną jego obiektywną zaletą jest wybitna filmowość, ale to wciąż nie czyni go zwyczajnie dobrym. By zobaczyć więcej, musiałbym na to spojrzeć z jakiejś szerszej perspektywy, tylko teraz nie wiem jakiej, ani też, czy taka jest.
Ostatecznie dochodzę do wniosku, że „Boyhood” to postmodernistyczne arcydzieło w którym chodzi o oglądanie samego siebie, gdy ogląda „Boyhood”. 1/10.
Ale nie mam zamiaru na tym poprzestać.
Blue Moon (2025)
Sztuka teatralna o pewnej nocy zaraz po premierze „Oklahomy!”, musicalu amerykańskiego, za którym stoi duet, który zaraz podbije to medium. Wcześniej ten duet składał się z innego zestawu – odnosili sukcesy przez lata, ale jeden spróbował nowego partnera w tworzeniu. Drugi właśnie przeżywa niski poziom i banał „Oklahomy!”, lądując w barze, gdzie zaraz odbędzie się uroczystość świętująca ową premierę. Bar będzie miejscem dla artystów i intelektualistów – spełnionych i aspirujących, faktycznych i sztucznych. To kino dialogu, monologu, słowotoku, pasji i bogactwa tematycznego. W roli głównej Ethan Hawk, mający prawie 180cm wzrostu, grający konusa – niby wszystkie sztuczki były organiczne (kostiumy, perspektywa), ale momentami wygląda, jakby był skurczony cyfrowo. Efekt nie jest przekonywujący i tyle o tym powiem.
Same dialogi są strasznie angażujące – sam artyzm w dobieraniu słów, ale też mnogość rzeczy do powiedzenia na równie bogatą ilość tematów, które są cały czas w rotacji, jednocześnie pozostając w dialogu z innymi postaciami. Mogą one zamilknąć i słuchać naprawdę długi czas, ale faktycznie słuchają i dodają od siebie perspektywę czy dynamikę. Oraz humor. Sporo tutaj humoru.
Całość ma miejsce niemal wyłącznie w obrębie jednej lokacji – nawet jeśli czasami zmieniają pomieszczenie i zamykają się za drzwiami przed towarzystwem – nadal dbając o różnorodność wizualną. To kino, które umie podkreślić zbliżenie między dwojgiem ludzi, jak ta relacja się nawiązuje, niemal umiemy zobaczyć zrozumienie między nimi. Czy jest to tylko hołd dla artysty, a może coś więcej? Reżyser raczej założył, że przedstawi tego człowieka szerszej publiczności. I liczył, że coś z tego wyniknie. Warto sprawdzić, ale trzeba pamiętać – to kino przede wszystkim dla fanów kina dialogu w jednej lokacji. Dialogu o sztuce, miłości, życiu, krytyce, muzyce i spuściźnie życiowej widzianej jeszcze za życia. Przez pryzmat człowieka, który miał na te tematy bardzo dużo do powiedzenia. Niekoniecznie słusznych lub prawdziwych rzeczy, ale to już oceni widz. I historia.
Nowa fala ("Nouvelle Vague", 2025)
W sumie pasuje mi, że Linklater jest inspirowany Francuską Nową Falą. Jego kino jawi mi się jako proces, gdzie jest dużo pomysłów, jak ma coś wyjść, ale nie ma już wielu pomysłów, jak to zrobić. Ma być tyle i tyle podejść do ujęcia, tyle swobody, tyle kosztów, takie ma wrażenie zrobić, ma być rewolucyjne… Ten film nie zmieni podejścia kogoś, kto nie jest na pokładzie z Nową Falą.
Nowa fala fabularnie opowiada o tworzeniu debiutu pełnometrażowego od Godarda. A robi, bo wszyscy inni zrobili i on też już chce, przynajmniej według filmu. Piszą razem różne scenariusze, ale nie wiemy nic o ich poziomie, formie czy jakości. I biorą się za kręcenie, ale nadal nie ma nic o tworzeniu, jedynie o realizacji. Nie ma tak, że Godard chce coś opowiedzieć i myśli nad tym, jak to wyrazić kamerą. Zamiast tego film po prostu trwa, zamknięty w metafizycznym więzieniu, kiedy sama ekipa reżysera musi robić rzeczy, w których nie widzi sensu i zdają się marnować czas, bo tylko idą ulicą albo wykonują inne, równie prozaiczne czynności. Albo i w ogóle idą do domu po dwóch godzinach, bo reżyserowi skończyły się pomysły.
Estetyka jest przyjemna dla oka, kinofile docenią mnogość person uwzględnionych na ekranie (trzeba będzie chyba ukończyć doktorskie studia, aby umieć wymienić kogoś, kogo Linklater nie wziął pod uwagę). Czuć, że faktycznie jesteśmy tam obok i widzimy, jak powstaje film – ale tylko to widzimy, nie uczestniczymy w tym szczególnie. Humor jest adekwatny do opowieści i bawi, ale jednak przed połową miałem dosyć. Całość nie zapowiada żadnej zmiany i po prostu dostajemy kolejną porcję tego samego. Projekt prawdopodobnie wyłącznie dla tych, którzy już znają ten film od podszewki jeszcze zanim go obejrzą – bo fascynują się Francuską Nową Falą od wielu lat. Jeśli jednak uważacie, że francuska kinematografia powinna być prewencyjnie bombardowana dywanowo co pięć minut – Linklater najwyżej utwierdzi was w tym przekonaniu, a na pewno go nie zmieni. Bo zdaje się nie wiedzieć, że istnieją takie punkty widzenia. Raczej jest przekonany, że wszyscy uważają Bez utraty tchu za arcydzieło i będą szczęśliwi widząc fabularyzowany making-off.
A tak w ogóle to najpierw był Mały uciekinier z USA, 1953. Francja wszystko zgapiła z tego filmu. „Nowa fala” my ass.
Najnowsze komentarze