Wenecja 2025 – relacja

Relacja w przyszłości (po festiwalu), a do tego czasu zbiór opinii o filmach obejrzanych w ramach festiwalu Wewnecja 2025.
Po 44 pełnych i 5 krótkich metrażach:
TOP 10
1. Jay Kelly (2025)
2. The Last Viking („Den sidste viking”, 2025)
3. A House of Dynamite (2025)
4. Scarlet („Hateshinaki Scarlet”, 2025)
5.Rose of Nevada (2025)
6.Lo spettro („The Ghost”, 1963)
7. No Other Choice („Eojjeol suga eopda”, 2025)
8. Ish (2025)
9. Nights of Hero (2025)
10.Ghost Elephants (2025)
BOTTOM 10
1. The Voice of Hind Rajab („Sawt al-Hind Rajab”, 2025)
2. Anoche conquisté Tebas („Last Night I Conquered the City of Thebes”, 2025)
3. Strange River („Estrany riu”, 2025)
4. Arkoudotrypa (Bearcave, 2025)
5. Mother (2025)
6. Marina (2025)
7. Memory (2025)
8. Laguna (2025)
9. Landmarks („Nuestra Tierra”, 2025)
10.Milk Teeth („Dinti de lapte”, 2025)
Arkoudotrypa (Bearcave, 2025)
To zaczynamy bingo festiwalowe w Wenecji. Lesbijki? Check. Gadają o swoich uczuciach? Check. Narzekanie na rzeczy, na które nie mają wpływu, zamiast chociaż rozważać bycie problemem i wzięcie się za rzeczy, na które ma się wpływ? Check. Narkotyki? Check. Kamera z ręki i same zbliżenia na twarz? Check, Check. Zero zwracania uwagi na strukturę fabularną lub narracyjną? Check. Matka zachęcająca córkę do aborcji? Check. Gadanie, że kiedyś było gorzej i teraz ma się lepiej (mając na myśli aborcję)? Check. Piosenki oryginalne połączone z depresyjnym ambientem? Check.
Plus jeszcze można dopisać narzekanie na facetów. Generalnie nie są obecni w tej historii, ale w jednym ujęciu samica śpi przytulona przez owłosionego misiaczka, który głośno chrapie… I chyba tym jest tytułowy Bearcave.
W historii niewiele się dzieje. Wystarczy tylko na to, żeby było co streszczać, ale w oglądaniu tego w ogóle nie czuć. Dwie samice są najlepszymi psiapsi i jedna decyduje się wyjechać ze swoim facetem, a drugiej jest smutno z tego powodu, ponieważ jest jej smutno. Twórcy nie pomyśleli, żeby stworzyć jakiś świat lub bohaterów, żeby coś z tego mogło wynikać. Jedna wyjeżdża, drugiej jest smutno. Idą więc na wycieczkę do jaskini, pokłócą się po drodze trzy razy, będą leżeć na trawie i palić, w jednej scenie postać jest samotna, w drugim już znowu są razem. Bo zaraz będziemy to oglądać jeszcze raz z drugiej perspektywy i zobaczymy, jak ona po nią wróciła… Pierwotnie to był średni metraż na niecałe 40 minut, teraz zrobili z tego ponad dwie godziny.
Przechodząc do rzeczy – w finale twórcy pokazują, jakie konsekwencje ponosi tutaj kobieta jak i mężczyzna. Romantyzują też toksyczne związki. Nie jest to historia, w którą można uwierzyć. Ani taka, w którą chce się uwierzyć. Jak na finale „Absolwenta” – życie zaskakuje, ale w „Bearcave” jest spełniona fantazja bycia z kimś pomimo serii czerwonych flag.
La gioia (Gioia, 2025)
On powtarza klasę. Ona jest nauczycielką. On poprosi ją o korki z francuskiego, ona się zgodzi. Ona nie wie, że on prostytuuje się za pieniądze oraz naciąga samotne kobiety na ich majątek. On nie wie, że ona ma 220 tysięcy euro… Nic o niej nie wie. Z wyjątkiem tego, że na nią działa. I że jej potrzebuje.
Naprawdę miło jest być na festiwalu i obejrzeć obraz mający taki warsztat oraz dbałość o oglądającego. „Gioia” ma w sobie mnóstwo energii i siły. Kilkukrotnie film ma odwagę przesadzić i testuje oglądającego, czy ten to zaakceptuje. Jak zobaczycie to będziecie wiedzieli, o co chodzi – bo nie zapomnicie tych momentów przez długi czas (gdy zaczną wspinać się na drzewo, wtedy zapnijcie pasy – takiego kina nie ma dużo). Aktorzy są świetni, ale to o nim będą pisać potem w samych pochwałach: bo bez niego ten obraz by nie działał, ale jednak nie mamy trudności z daniem wiary, że ten chłopak faktycznie tak oddziaływuje na kobiety, że nie mogą mu się oprzeć, że o nim fantazjują. Że on o tym wie i umie to wykorzystać, ale jednocześnie nie jest negatywną postacią w tej historii. Że spędza noce w ten sposób, że jest w całości takim człowiekiem… Robota zasługująca na pochwałę. Do tego wiele detali opowiadających fabułę w sposób, który widz sam odkrywa – jak chociażby mecz Juve, który najwyraźniej jest nagrany i oglądany na pokaz, żeby zabawić chorego ojca. Co podkreśla klatkę, w jakiś tytułowa bohaterka się znajduje.
Dobrze się bawiłem – ale to wszystko mogło być zrobione lepiej. Fabuła mogła być dynamiczniejsza, powinna zgłębiać lepiej tych bohaterów i relacje między nimi. Na przykład: czy matka wie do końca, jak zarabia jej syn? Brakuje zaangażowania widza, bo ten ma pewność jaka jest prawda jeszcze przed bohaterami – zamiast niepokoju, czy On jednak coś do Niej czuje, czy tylko się nią bawi… My to wiemy bardzo dobrze. Najwięcej problemów jest z trzecim aktem, kiedy twórcy próbują wielu rzeczy i większość z nich nie jest przekonywująca. Są odważne i kończą opowieść w imponujący sposób, dzięki któremu myślałem nad ciągiem dalszym i co się wtedy wydarzy, ale jednak nie będę tego bronić w rozmowie z żadnym kinomanem. Nie kupicie tego – to tego nie kupicie. I wtedy cały film ocenicie nisko – jednak jako niespodzianka na festiwalu? Będzie to miłym wspomnieniem.
Memory (2025)
Upadek ZSRR oraz wojna z Czeczenią – pani reżyser była na miejscu, gdy to się działo, kiedy bomby zmiotły całe miasto z powierzchni ziemi. Teraz dzieli się wspomnieniami z tego okresu – nieudolnie, bo już na samym początku wprowadza odbiorcę w błąd. Miasto zniknęło i wydaje się, że wtedy historia się zaczyna, ale tak tylko się wydaje. Zaczynamy jeszcze przed upadkiem, kiedy to w szkołach uczą miłości do Lenina. Oglądamy małą dziewczynkę w mizernie odtworzonych reinkarnacjach śladowo oddających to, o czym akurat teraz narratorka – pani reżyser – opowiada. Bez emocji, bez intonacji, bez zaangażowania. Nie wiadomo, czy była to decyzja artystyczna, która nie wypaliła, a może efekt niekompetencji.
Wiedza własna widza musi wystarczyć – opowieść narratorki nie wykracza poza oczywistości znane każdemu doświadczonemu oglądającemu, film nie poszerzy jego perspektywy. Reinkarnacje często nie mają sensu – pokazane są fotografie rzeczy, których bohaterka nie mogła osobiście doświadczyć. Innym razem rozcina piłą lalkę barbie – pomysłowy symbol, ale nie pasuje on do biedoty w fabule, do stylu życia.
Jest to obraz, do którego realizacji wystarczy tupet – jeśli nie posiadacie niczego innego, jedynie tupet wynikający z przekonania o swojej istotności oraz wyjątkowości, że sam fakt, że publiczność wysłucha waszej historii i to już czyni ją wartą poznania – wtedy taki film jest w zasięgu waszych możliwości. To tytuł zrobiony z myślą wyłącznie o sobie – bezpieczny, ale taki, który w środowisku artystycznym będą chwalić za odwagę. Film zrobiony wyłącznie dla zysku – tego nie materialnego.
Dekadę temu powstał film animowany poklatkowo będący odpowiedzią na przeżyte cierpienia w związku z wojną w Indonezhji (jeśli dobrze pamiętam). To jest gorsza wersja tego samego filmu, zrobiona z czystego egoizmu oraz w najbardziej leniwy z możliwych sposobów.
Otec ("Father", 2025)
Przed bohaterem, tytułowym mężem i ojcem, wyjątkowy dzień. Rodzina coś chce, pieprzyk na policzku pewnie oznacza raka, firma w kryzysie i cały czas ktoś coś od niego chce. Zapamięta ten dzień jednak z innego powodu – co jak zgaduję, wszelkie opisy czy zwiastuny tego tytułu zdradzają w ciągu pierwszych pięciu słów.
Pierwsze 10 sekund to jest tracking shot biegającego chłopa podczas porannego joggingu. I potem ujęcie trwa, więc naturalnie pojawiają się obawy: czy cały film jest na jednym ujęciu? Nie, ale jest to seria długich ujęć. Była to decyzja artystyczna, ale jednocześnie niestety te ujęcia są bardzo efektowne, zwracają na siebie uwagę i kinomani połowę czasu będą uciekać myślami od fabuły, a zamiast tego będą myśleć: „Jak to zostało zrobione”. To powiedziawszy – zdjęcia zasługują na uwagę, bo generalnie są zrealizowane co najmniej dobrze. Szczególnie w pamięci zapadnie mi to, jak podjeżdżał pod instytucję samochodem i na początku obiektyw był skierowany na tylne miejsce pasażera, a następnie kamera zaczęła się ruszać przeciwnie do wskazówek zegara, trzymając w tajemnicy kto siedzi za kierownicą, jak wygląda i wszelkie związane z tym niespodzianki.
Generalnie ocena filmu waży się na jednym: jak bardzo cenicie robienie nowych rzeczy, nawet jeśli ostatecznie twórcy polegną w efekcie. Nie mogę niczego zdradzić, ale zobowiązali się pokazać coś bardzo skomplikowanego, co musiało pojawić się z całkowitego zaskoczenia, a z drugiej strony nie mogło być kompletnie z dupy, bo wtedy twórcy będą wyglądać jak atencjusze serwujący tanią dramę. Efekt jest gdzieś po środku – głównie dlatego, jak dobrze reszta filmu wypada. Ciężko podejrzewać po niej, żeby twórcy tylko dramatyzowali – w zasadzie tylko postać żony ku temu sprzyja, bo ta w każdej scenie musi dowalić do pieca (w 1: „Nigdy nie chciałeś tego dziecka”, w 2: „Chcę rozwodu”, w 3: „Chcę dziecko”). Szkoda też, że twórcy zdecydowali się na pokazanie rozprawy w sądzie – mogli ją sobie darować, bo i tak szybko ją ucinają i przechodzą do konkluzji, mogli to zrobić dużo wcześniej. Zamiast tego otrzymujemy tanią, nierealistyczną scenkę w sądzie z manipulacyjnym prokuratorem, czego nie kupi nikt, kto obejrzał tyle odcinków L&O: SVU co ja. Albo jakiś faktycznie dobry film sądowy, ale SVU ma 600 odcinków i rośnie, więc liczbowo zostawia większy ślad w głowie, więc zostało mi tylko wywinąć oczami na widok prokuratora mówiącego: „A więc pani mówi, że nie mówił o córce, więc mówi pani że myśli tylko o pieniądzach, więc pani mówi…”.
Ostatecznie jednak samą próbę doceniam. Szukanie przyczyny, a nie tylko winnych. Przyznanie się do winy, ale też próba szukania zrozumienia w tym wszystkim. Nowy temat, warty omówienia, tylko trzeba było to zrobić lepiej. Ostatecznie wydaje się, jakby twórcy mówili, że skoro kilka razy zapomnisz wziąć czapkę na dwór, to zapomnisz też wyjąć toster z wanny przed kąpielą.
Moja ocena spada do tych 5/10 (no, 5+) z jeszcze jednego powodu: nie czuję, że twórcy faktycznie wiedzieli, co chcą osiągnąć. Zaczęli eksplorować temat, ale na koniec: czy któraś postać nauczyła się czegoś, wyciągnęła wnioski, zmieniła coś, cokolwiek? Tragedia się stała, rzeczy się działy, po czym… film w zasadzie się kończy bez pomysłu. A wiadomo, co się wtedy dzieje. Clerks dało przykład, tylko chociaż wycieli tę feralną scenę z finału. Twórcy „Ojca” jeszcze nic nie wycięli.
Mother (2025)
Wkładanie postaciom historycznym współczesnych słów na współczesny temat, żeby poprawić sobie samopoczucie. Film zaczyna się od informacji, że Matka Teresa oczekuje odpowiedzi z Watykanu w jakiejś sprawie. Tak naprawdę to jest film o tym, że psiapsi Teresy (też zakonnica) zachodzi w ciążę i co z tym zrobić, ale to dopiero bliżej końca pierwszej połowy się pojawia w filmie. Ta wiadomość z Watykanu z punktu fabularnego jest tylko po to, żeby pani Teresa pojechała na wycieczkę czy coś i teraz nie wie, czy z psiapsi może zostawić zakon czy coś. Szczegóły nie są istotne, większość wiedzy widz przynosi ze sobą (miejsce akcji, kim jest bohaterka i inne niezbędne rzeczy), całość jest zrobiona przez ludzi mających wiedzę o zakonie i religii na poziomie sprzed podstawówki: zobaczyli film w telewizji o Jezusie i wystarczy im to do debatowania o grzechu. Tak naprawdę potrzebują tylko figury Matki Teresy, żeby włożyć jej w usta fajne teksty – o feminizmie, aborcji, mężczyźni.
Z jakiegoś powodu Matka Teresa jest świętą krową w tym filmie. I co dziwniejsze, że film najwyraźniej ją za to podziwia. Co chwila ma jakiś pomysł z dupy, typu: nazywa ludzi numerami, przestawia meble, odwiedzanie rodziny tylko raz na 10 lat – generalnie rządzi się i robi problemy. Nie ma w niej nic pozytywnego, nie wydaje się posiadać wiedzy, za to jest pełna pewności siebie i ciągnie w ten sposób wszystkich za sobą na dno.
Film jest nowocześnie wykonany: poleci muzyka rockowa, a kamera będzie pracować na takim zbliżeniu, że momentami nawet jedno oko się nie zmieści na ekranie w całości. Męczarnia w patrzeniu, w słuchaniu, w siedzeniu.
Nie wierzę, ile razy w trakcie seansu mówiłem do siebie: „Ale ona jest głupia”. Byłoby mi przykro, gdybym cokolwiek wiedział o Matce Teresie ponad to, że była Święta i fajna, więc chyba nie powinienem tak o niej myśleć na podstawie filmu o niej. A może powinienem? Na pewno nie będę traktować tego filmu jako wskazówki ku temu.
Laguna (2025)
Bartas pojechał na wakacje, pogadał z córką, nagrał kilka umierających zwierząt. Stał się artystycznym Adamem Sandlerem.
W 1962 roku powstał film o śmierci o tytule „Mondo Film”, prezentujący różne rzeczy związane ze śmiercią na planecie. Było tam o żółwiach, które wyrzuca morze na brzeg i nie umieją zawrócić, a raczej: nie wiedzą, że morze jest za nimi, więc idą do przodu i w końcu umierają, stając się pożywieniem na ptaków, które innego pokarmu w tych okolicach nie mają. 60 lat później Bartas odkrywa te same żółwie, tylko je nagrywa. I dosyć długo patrzymy, jak umierają… Tylko na koniec jest cięcie na żółwia wchodzącego do morza. Zastanawiająca decyzja, kiedy się wie, na co patrzy. Bartas oczywiście wiedzy nie dostarcza, jedynie eksploatuje zjawisko ku taniemu przyklaskowi (a oklaski zebrał całkiem długie). Do tego nagrał tubylców śpiewających o śmierci, a także swoje rozmowy z córką o śmierci i czy coś jest po śmierci.
Nadal Bartas sprawia wrażenie takie samo, co dekadę wcześniej: że chce dobrze, że chce powiedzieć coś, co pomoże odnaleźć się w tym niesłychanie skomplikowanym wszechświecie. Tylko jakoś coraz trudniej jest mi to kupić. Podatnicy opłacili mu wakacje, a on to jeszcze sprzedaje na festiwale i zbiera oklaski. Chyba muszę się pogodzić, że „Korytarz” i „Dom” było 30 lat temu…
Ghost Elephants (2025)
Herzog znalazł kolejną marzycielską duszę – tym razem zafascynowanego gigantycznym słoniem, którego zabito wiele lat temu. Ów marzyciel szuka od lat potomka tego słonia, jeśli taki w ogóle istnieje. Jest tutaj czołowy znak rozpoznawczy Herzoga – ponownie nie możemy uwierzyć, że to, co nagrał, jest częścią naszego świata. Jedno z podwodnych ujęć, jak słonie łażą po dnie – każdy o tym ujęciu będzie mówić, gwarantuję. Czysta magia kina, to trzeba zobaczyć. Jest Herzogowy humor i temat marzeń, tylko tym razem w wersji: może marzenia powinny być celem, a nie powinny być spełnione?
Najwięcej tutaj jednak nauki, badań, statystyk. Mozolnego, realistycznego, prawdziwego – i z jednej strony cieszę się, że Herzog jest w takim miejscu, że może zrobić tak naukowy dokument i nadal wypełnić salę po brzegi, ale dla widowni pozostanie ten seans ciekawostką, z której niewiele wyniosą i jeszcze mniej zabiorą ze sobą.
The Kidnapping of Arabella ("Il rapimento di Arabella", 2025)
Ona ma kilka lat i doprowadza ojca do pasji, więc ten w końcu ulega i zleca pracownikowi, żeby ją zabrał gdzie tylko chce. Tam na parkingu dziewczynka znika – udało jej się przekonać kobietę na parkingu, że jest nią, że to nie jest przypadek. Teraz razem uciekają w nieznane – Hollie i jej młodsza wersja, o której nie wie, że tak naprawdę ma na imię Arrabella. I to nie będzie najdziwniejsze, to się stanie na ekranie. O nie.
Jest tutaj trochę Lyncha robiącego „Pulp Fiction”, czyli dziwności są celem samym w sobie. Mało angażujący to seans na dłuższą metę, ponieważ jest niemal całkowicie fabularny – ale pod spodem ciężko znaleźć głębszy motyw lub spójnik. Są jakieś wspomnienia takiej treści, ale szczerze? Film dużo wcześniej stracił widza i zostawił go obojętnym, więc ten już na tym etapie nie będzie zwracać szczególnej uwagi na to, że Arrabella nie mogła zostawić Hollie samej. Że Hollie studiowała fizykę i dlatego tak mocno obstawia metafizykę i relatywność. Ma to tyle samo znaczenia jak fakt, że ojciec Arabelli zniknął w zasadzie na cały film – to równie dobrze mógł być przypadek, a nie świadoma decyzja artystyczna.
Dlatego rzeczy w filmie po prostu się dzieją. Są dziwne i charakterystyczne, ale nie zapadają w pamięci. Otrzymujemy sąsiadów, którzy uprowadzili ślepą kozę – i co? Nic, jest w tle ta koza w jednej scenie. Końcowy monolog jest chaotyczny i desperacki, w amatorski sposób próbujący jednak przekonać widza, że tutaj jednak o coś chodziło. Niekoniecznie jest to film nieudany, ale na pewno nie jest spełniony. Zaczyna się obiecująco i nawet daje radę utrzymać energię długi czas. Na tyle długi, że się dokończy seans i nie wróci do niego nigdy myślami.
Bashu, the Little Stranger (1989)
Zaczyna się wybuchowo – wchodzimy z rozpędem w konflikt, o którym nic nie wiemy. Nie musimy: to film z perpspektywy dziecka, ono też nie wie, co się dzieje i dlaczego. Bomby spadają i Banshu zostaje sam. Wpada w panikę, dostaje ataku paniki, traci panowanie nad sobą: po prostu ucieka. Wskakuje niezauważony na tył pojazdu i odjeżdża, nieświadomy nawet, że zaraz przekroczy granicę. Blizny wojny trwały krótko, ale oznaczyły go dotkliwie.
Odbiór reszty filmu zależy od tego, jak bardzo będzie wam przeszkadzać bezużyteczność dorosłych. Poetyka obrazu tej krainy będzie widoczna, to nadal będzie opowieść o małym człowieku, który zaczyna nowe życie – ale jednocześnie dorośli w tym filmie jest równie przydatna, co śnieg w środku lata. Banshu spotka matkę dwójki dzieci, a gdy ona go zauważy, to będzie go napierdalać kijem, rzuci kamieniami, zaatakuje go słowotokiem w obcym języku bez refleksji, że może go nie rozumieć, a na końcu zamknie go z zaskoczenia w stodole. Ja wiem, że to inne czasy i w ogóle, tam się robi 169 dzieci, żeby chociaż jedno przeżyło (głupotę rodziców…), ale no, oglądamy to dzisiaj. I zachowanie dorosłych dominuje ten obraz.
Jay Kelly (2025)
Tytułowa persona od 35 lat robi filmy jako aktor. Zyskał sławę, bogaty styl życia, ma ekipę pracującą dla niego w dzień i w nocy – jedno dorosłe dziecko mające 34 lata, daleko stąd. Drugie właśnie zaczyna wakacje i wyjeżdża do Europy, a potem zacznie studia, również znikając z życia Jaya. Ten poruszony przez śmierć bliskiej osoby oraz konfrontację ze starym kolegą postanawia spędzić czas z córką – problem w tym, że powinien zacząć pracę nad kolejnym filmem, więc razem z nim rusza reszta ekipy: menedżer, makijażystka, ochroniarz i kto jeszcze. Przygodę czas zacząć.
I przeżyć ją samodzielnie, ponieważ jest ona tak bogata, że tego nie da się opisać. To jest jak „Sanatorium pod klepsydrą” o sobie samym i za swojego życia. Ten film jest celebracją życia oraz miłości do filmów, do bycia kinomanem czy artystą stojącym za ich tworzeniem. To medytacja nad życiem które mamy, mieliśmy i mogliśmy mieć: szczęśliwych i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, wybór świadomych i mniej świadomych, podjętych decyzji które popchnęły nas w tę lub inną stronę. I jak to wszystko jest zrobione!
Ostrość dialogów, jakich kino od dekad już nie słuchało – ta pomysłowość, bogactwo języka i dowód, że osoby je mówiące są inteligentne. Ostatnie słowa są tak fenomenalne, jak tylko mogą być, na równi z klasykami pokroju „Angels with Dirty Faces”. Kto widział „Biały szum”? Były tam elementy musicalowe i teraz Baumbach wprowadził musiaclowość do zwykłych scen, nadając rytm ruchowi aktorów, kamery i słów. Do tego ta obsada! Widoczna i ukryta, bo ilość cenionych nazwisk pojawiających się tylko na chwilę jest wielka – i zasługująca na docenienie. George Clooney dający najbardziej szery występ w karierze, Adam Sandler wywołujący łzy. Cały film prawdopodobnie nakręcono na sound-stage, podkreślając non-stop, że sztuka nie jest prawdziwa i prawdziwa jednocześnie, ale też wykorzystując możliwości do realizacji scen w magiczny sposób (drzwi pociągu prowadzące na scenę teatru). Niewiarygodne, ile prawidłowych decyzji artystycznych podjęto podczas realizacji tego obrazu. Gdzie się człowiek nie obróci, tam jest mnóstwo, za co można – i należy – kochać ten obraz.
Będę na Americanie. Zapewne ten film też będzie i spróbuję dostać się na salę bez rezerwacji tylko na chwilę, żeby zobaczyć otwierające ujęcie raz jeszcze. Wyjątkowo fatalnym jest zaczynać film czymś tak pięknym na festiwalu na tej sali (PielBienale), gdzie ludzie wchodzą jeszcze długo po rozpoczęciu seansu i rozpraszają uwagę przechodząc przed tobą, siadając obok ciebie, pytając czy to obok jest wolne… A to przepiękne ujęcie roku leci za nimi i nawet tego nie wiedzą. Film do oglądania w samotności najwyraźniej. Będzie na Netfliksie – i pytanie na przyszłość do tych, którzy tam zobaczą: czy podczas rozmowy w barze z Timem słyszycie wyraźnie Fleetwood Mac z lewej strony? Czy też N obcina dźwięk i nie usłyszycie tej piosenki i jak ona oddaje napięcie sceny?
No Other Choice ("Eojjeol suga eopda", 2025)
Człowiek traci pracę w epoce komputeryzacji, cyfryzacji, sztucznej inteligencji – to jest jedyny sposób. Co więc może zrobić? Cóż, to zależy jak bardzo jest zdesperowany. A tutaj bohater jest naprawdę gotowy na wszystko.
Gatunkowa zabawa i rozrywka, jak „Paradise”, tylko bez przekonania o swojej mądrości. Park nie udaje, że ma coś do powiedzenia, ani tym bardziej, że ma rozwiązanie jakiegokolwiek problemu – on się tylko bawi tworzeniem fikcji i dostarczaniem brutalnych oraz krwawych scen rodzajowych. Przesada, wulgarność oraz dobra zabawa w stylu kina blacksploitaxion jest dostarczona. Tylko no wiecie, z ręki prawdziwego artysty, który ma spory budżet. Twórca nadal uwielbia najazdy kamery i cały czas znajduje jakiś wyjątkowy sposób, żeby coś pokazać – obrócić cały świat, byle tylko ukazać akcję poprzez otwór w balustradzie. Dla samej atrakcji wizualnej. Ogląda się to jak prosty kryminał zrobiony za 200 milionów dolarów – bawiłem się, ale nie będę do tego nigdy wracać.
Strange River ("Estrany riu", 2025)
Młody homoseksualista jedzie na rowerze. Płynie. Śpi w namiocie. Masturbuje się w namiocie. Gada z ojcem, że nie jest gejem, tylko podoba mu się ten jeden chłop. Słuchają muzyki. Powtórzyć. W tym wszystkim filmopodobnym elementem jest wyłącznie motyw: „Twoja pierwsza miłość nie jest twoją ostatnią miłością” zrealizowana z dojrzałością kogoś, kto dopiero przeżyje tę pierwszą miłość i już fantazjuje, jak to będzie i jak ona się skończy. Film kończy się włożeniem w uszy słuchawek i słuchaniem muzyki przez dobre 10 minut. Bo reżyser lubi ten kawałek chyba. Do tego absolutnie nieudolna praca kamery – od której bije przeświadczenie, że nie trzeba do jej operowania żadnych kompetencji. Nic nie było widać przez cały film.
Szczytem bezczelności ze strony twórców jest wychodzenie z tym filmem do Wenecji. Zamiast leżeć na plaży ja poświęcam swój czas, żeby odkrywać nowe dzieła artystów i trafiam na takie tytuły do przespania. Jeszcze raz: Francuzi nie umieją robić francuskich filmów. Jeśli kiedyś usłyszę, że film powstał, bo ktoś z twórców uprawiał seks z obsadą, to uwierzę bez problemu. Nagrali materiał z wakacji i pokazali na festiwalu. W takich chwilach człowiek uczy się, że oklaski publiczności są kupione w 100000% i nikt mnie nie przekona inaczej, wszelkie wspomnienia o długości oklasków tam i tu, nadawaniu im znaczenia są w 1000000000000000000% objawem ignorancji, naiwności albo bycia kupionym.
Milk Teeth ("Dinti de lapte", 2025)
Rumunia, pierwsza połowa 1989 roku. Znika dziewczynka. Policja nic z tym nie robi. Koniec filmu. Naprawdę. Twórcy chcieli zwrócić uwagę na to zjawisko, jakim było/jest znikanie dzieci i nieróbstwo policji, więc zrobili o tym film. W którym nic się nie dzieje, bo nie ma co się dziać, a raczej twórcy nie umieją znaleźć w tej historii żadnej akcji, rozwoju, emocji, momentów. Policja nic nie robi i zabrania rodzicom cokolwiek robić. Co więc wypełnia ten film? Nie mam pojęcia. Siostra zaginionej dziewczynki miała koszmary, a rodzice popadli w depresję.
Raz była u koleżanki i ta była bogata, więc puściła muzykę z gramofonu i tańczyła do tego. Zapewne chodziło o to, żeby podkreślić czas akcji i tak dalej, ale litości, ok? Ten obraz zbliża się do granicy tego, co na festiwalach jest dozwolone.
Chiet Chea Manusa ("Becoming Human", 2025)
Wejście w świat duchów strażników pilnujących z jakiegoś powodu świat doczesny – a gdy ich usługi nie są już potrzebne, wtedy przyjdzie czas zapomnienia wszystkiego i zaczęcia od nowa dzięki reinkarnacji. Tutaj mamy ducha kina w stanie rozbiórki odkrytego przez mężczyznę, który chciał zrobić budynkowi jeszcze kilka zdjęć, zanim to wszystko przeminie.
Napisałbym, że „Kambożdża uczy się robić filmy”, gdyby nie to, że tam tak się specjalnie robi filmy, to ich styl. Wolne ujęcia, brak treści je wypełniające, dialog zastępujący mówienie obrazem, nieobecna gra aktorska, brak rozwoju: na początku duch nie chce przejść dalej, na końcu jednak to robi. Dlaczego? Co wpłynęło na jej zdanie? Nic, co jest zawarte w samym filmie. Nic się tutaj nie dzieje poza spokojną egzystencją w kadrach oraz pojedynczymi wymianami zdań, które dodają nieco kolorytu.
I ja to mimo wszystko jakoś kupuję. Ten spokój jest zasłużony, tematyka – chociaż powinna być rozwinięta nieskończenie lepiej – jest obecna (czy lepiej nie pamiętać? czy lepiej nie przechodzić dalej? ciężko jest być duchem). Rozumiem estetykę i jakoś to wysiedziałem, ale dla każdego nowicjusza – oraz doświadczonego kinomana, który po prostu nie wyraża zgody na takie kino – ocena będzie niższa.
One Woman One Bra (2025)
Bohaterka nazywa się Star i jej chata jest zagrożona. Nie zna rodziców, nie ma męża, nie ma certyfikatu urodzenia, więc chcą ją wyrzucić urzędowo. Najwyraźniej tak to działa w Afryce. Teraz bohaterka ma wybór: wykupić chatę za pieniądze, których nie ma – więc je zebrać jakoś – ale wyjść za mąż. Decyduje się poszukiwać swojej rodziny na podstawie zdjęcia z magazynu, zrobionego 30 lat temu. Zacznie szukać fotografa, który je zrobił, on na pewno pamięta jej matkę.
Afryka uczy się robić filmy. Efekt jest drewniany, ale chociaż opowiadają dobrą historię. W nieintersujący, pozbawiony napięcia sposób. Aktorzy nie czują się pewnie przed kamerą, a gdy bohaterka jest osaczana i oskarżana, to wygląda na znudzoną. Fabuła podana jest bardziej chaotycznie niż powinna, jednak działa i podejmuje szereg ważnych tematów. Takich jak nienawiść kobiet wobec kobiet. Albo bezużyteczność białych ludzi zbawiających Afrykę. Coś z tego wszystkiego zapamiętam, ale potrzebna jest wyrozumiałość ze strony widza na podstawowość rzemiosła filmowego i artystycznego. Konkurs polskich mikrobudżetów w Gdyni to przy tym szczyt sztuki.
Rose of Nevada (2025)
Od pierwszego rzutu okiem widać, że to kolejny film twórcy „Enys Man”. Nie mówię, że od pierwszej sekundy, bo wpuścili mnie na film z dużym opóźnieniem (15 minut względem planowanego startu, byłem w kolejce bez rezerwacji, nie wiem ile mnie o minęło) i to ogólnie odbiło się na moim odbiorze, ale gdy tylko wszedłem do środka i zobaczyłem charakterystyczny, „retro” obraz kwiatów, niczym z polaroidu, to byłem pewien, czyj film będę oglądać. Otrzymujemy historię zagadkę – rybacka wioska, początek lat 90. i człowiek, który gubi się w otaczającej go rzeczywistości.
Film jest audiowizualną petardą – i to jeszcze oglądałem to z bliska, pierwszy rząd, drugie miejsce od lewej. Montaż obrazu wydaje się być podporządkowany logice i rytmowi montażu dźwięku, on jest tutaj nadrzędny. Wszelkie dodatkowe dźwięki, dron oraz efekty specjalne – mowa brzmiąca jak przez telefon albo z nagrania, wytłumienie, przerysowanie, wszystko tu jest i ma zastosowanie robiące piorunujące wrażenie.
Niestety jest to jeden z tych filmów, które chociaż są unikalne, to jednak: „już to widzieliśmy”. I nie spodziewałem się niczego po tym, więc i nie oglądałem w napięciu, do czego to prowadzi. Wiedziałem bardzo dobrze i w warstwie fabularnej film nie zaskakuje absolutnie niczym. Daje dokładnie to, czego się spodziewamy: mieszankę czyśćca, pętli czasowej itd. Jestem zadowolony, że odbyłem tę podróż, ale mogłaby być krótsza.
Cover Up (2025)
Wciągający dokument o historii człowieka, który od dekad odkrywa lub bierze udział w odkrywaniu rzeczy, o których rząd USA nie chce, by ktokolwiek wiedział. Przeskakujemy od wojny w Wietnamie, przez Watergate po wojnę w Iraku i nawet parę razy wspomni się o Gazie. Dokument nie zgłębia żadnego z tych tematów w należyty sposób, kontekst trzeba mieć swój, ale realizacja nadrabia i nie pozwala spojrzeć na zegarek. Nie poznajemy pracy takiej osoby, jedynie z wierzchu wszystko delikatnie liźniemy – twórcy umieją sprawić, abyśmy odczuli wrażenie, jakbyśmy słyszeli o tym wszystkim pierwszy raz, odkrywali coś.
Tylko no, chciałbym w końcu zacząć słyszeć o innym kraju niż USA. Tak samo jak mówi się wyłącznie o eksperymentach na ludziach przez Niemcy, a o tym, co Japonia odwalała, to siedzimy cicho.
Lo spettro ("The Ghost", 1963)
Na jednej półce obok adaptacji Poe w wykonaniu Cormana: Szkocja, 1910 rok i żona z kochankiem spiskują, aby zabić bogatego męża. Nic jednak nie pójdzie po ich myśli.
Obsada jest angielska w dużym stopniu i dubbingowana na włoski. Scenografia i ogólna realizacja spełnia marzenia: przepych, bogate wnętrza starej posiadłości (której nie widzimy z zewnątrz za bardzo). W zasadzie trzeba się tylko czepiać szczegółów – gdy zegar wybija północ, to brakuje dźwięku rozchodzącego się po wnętrzach, to tylko płaski dźwięk dodany w post-produkcji i ucięty niezgrabnie. Widownia śmiała się ogólnie dosyć dużo, ale gdy straszny wózek był sterowany przez wyraźne sznurki, to aż pokazywali go sobie palcami.
Film naprawdę lśni na polu intrygi oraz strachu. Sporo tutaj miejsca dla widza, aby ten kombinował we własnym zakresie – i może się zwyczajnie zapętlić w domysłach. Wszelkie objawy tytułowego ducha są fantastyczne, a ten moment z cieniem wisielca to prawdziwy masterclass horroru. Reasumując: bardzo dobra zabawa. I nie żałuję, że nie zobaczyłem w tym czasie czegoś innego.
Motor City (2025)
Są filmy, które nie używają dialogów – Motor City to jedno z nich, padają tutaj jakieś cztery zdania. Przez resztę czasu stara sobie radzić bez tego, opowiadając historię zemsty – chłop zostaje wrobiony i idzie do więzienia, a jego samica znajduje nowego adoratora. Osobiście uwielbiam oglądać, jak takie „nie mówione” filmy się udają, uwielbiam też, gdy scenariusz sam do tego doprowadza scenarzystę. Motor City jest przykładem sytuacji, w której scenarzysta już miał zamysł i naginał film dla swoich potrzeb. Efekt nie jest przekonujący ani dobrze zrobiony – twórcy mieli po prostu garść piosenek, które chcieli zilustrować. I zrobić to w całości. A że jednym z pierwszych wyborów było „Chains” Fleetwood Mac, to każdy widz bez problemu zobaczy, jak mało ten utwór pasuje do tego, co się dzieje na ekranie, jak solo na bassie i finał gryzą się z obrazem. Nadal lepsze zastosowanie od tego, co zrobił James Gunn.
Warto pochwalić oryginalny score – bo ten też jest – i robi właściwą robotę. Najgorsze, że film nie dostarcza żadnych momentów, nic nie zapada w pamięci. Po obejrzeniu 2/3 filmu czułem się, jakbym obejrzał czołówkę Watchman rozciągniętą do 70 minut. Ten film powinien się wtedy tak naprawdę zacząć, a nie być blisko końca. Byłem zmęczony – na szczęście wtedy właśnie film dostarcza tego, co powinien. Alan Ritchson w sekwencjach akcji, które będziecie faktycznie pamiętać. Tylko nie będzie tego dużo i ledwie zaszczyci dłużący czas trwania.
Warto, ale przez większość czasu będziecie się zastanawiali, co miałem na myśli, kiedy mówiłem: „Warto”. Aż tu nagle będzie scena w windzie, potem w samochodzie i na końcu „I still do”. I przyznacie mi rację. Było warto.
My Tennis Maestro ("Il maestro", 2025)
Chłopak ma 13 lat i od lat trenuje tenis – do tej pory robił to ojciec, wygrał właśnie regionalne zawody i spędzi wakacje na zawodach krajowych z utytułowanym trenerem, który sam dużo osiągnął w tym sporcie. Okaże się jednak, że życie jest hard and full of zasadzkas.
„Maestro” to film sportowy wg Jamesa Jonesa: faceci cały dzień uprawiają seks, całą noc płaczą i rano popełniają samobójstwo. I to w ogóle nie jest film sportowy. Spędzimy czas na korcie, będziemy oglądać dużo setów, ale widz razem z bohaterami musi się pogodzić z czasem z tym, że nie uczestniczymy w historii sportowej, tutaj ważne są inne rzeczy. Rozwój relacji między trenerem i uczniem, jak się zmienią w tym czasie, czego się dowiedzą o sobie nawzajem i czego tylko widz się dowie. Twórcy mają dla was wiele niespodzianek i potrafią dotrzymać obietnicy, dosyć barwnie opisując podjęte tematy.
To przede wszystkim film rozrywkowy – trzyma tempo i potrafi ubawić poszczególnymi epizodami, wybuchami złości i pełnymi pasji dialogami. Pod spodem jednak jest szeroka warstwa problemów i ciężkich tematów, które w tej formie z pewnością będą łatwiejsze dla oglądającego.
Landmarks ("Nuestra Tierra", 2025)
Chaotyczny dokument, który nie potrafi kontynuować myśli, skupić się, skupić widza ani opowiedzieć historii, nad którą najwyraźniej pracowali 6 lat (jako filmowcy, a w rzeczywistości sprawa ciągnie się od 20 lat). Gdyby zatrzymać film w połowie i zapytać widownię: o czym jest ten film?, to nie wiem, czy ktokolwiek by cokolwiek odpowiedział, co by wykraczało poza to, czego dowiedział się przed seansem z opisu.
Wyobraźcie sobie, że z off-u leci głos gadający coś o prawie czy innych sądowych rzeczach, a na ekranie jest obraz z drona pokazujący ludzi biegających po polanie. Albo kozy na polanie. I nagle jeb, ptak wlatuje w drona, ten spada. I babcia nagle zaczyna opowiadać historię swojego życia. Ktoś inny cytuje randomowy film. A potem wspomina, jaki jest jego ulubiony film. I tak cały czas. Nie ma tu jedności obrazu i dźwięku, jakiejkolwiek kontroli nad tym, aby przedstawić sprawę, zaprezentować ją, wprowadzić w nią widza i ją samą w życie widza. Trudno uwierzyć w to, co się wyprawia na ekranie, jak mało jest tutaj jakiejkolwiek kompetencji. I to od ludzi, którzy stworzyli już kilka tytułów, ten jest pierwszym dokumentem. I pracowali nad tym sześć lat. Wygląda to raczej, jakby w dniu premiery musieli coś sklecić z niczego.
Generalnie chodzi o to, że ktoś kogoś zabił, ziemię zabrał i teraz szukali sprawiedliwości w sądzie od dekad. I na koniec filmu 12 gniewnych orzekło, że skazują ich na 20, 18 lat więzienia. A potem pojawia się napis: po dwóch latach wyszli na wolność, sprawiedliwość nadal jest szukana. To po jaką cholerę wypuściliście ten dokument? Jak wyszli, czemu wyszli? Halo?! Zdenerwowałem się.
The Last Viking ("Den sidste viking", 2025)
20 lat temu Anker schował wiele milionów na skrzynce na dworcu, a klucz dał swojemu upośledzonemu bratu Manferedowi wraz z instrukcją, jak ją potem ukryć. Teraz wychodzi na wolność – świat wokół niego się zmienił, ale brat nadal ma autyzm. Oficjalnie trzeba się do niego zwracać John Lennon, bo jak usłyszy własne imię, to skacze z okna (xD). Co więcej – nie chce powiedzieć, gdzie są pieniądze. Co więcej – wspólnik bohatera domaga się pieniędzy, bo inaczej zacznie zabijać. Protagonista musi się śpieszyć, tylko jak pośpieszyć naprawę relacji z bratem, żeby ten wyznał lokalizację hajsu?
Pewne elementy scenariusza są dosyć banalne – jak ten wspólnik, który po prostu swoją część łupu przepuścił, a teraz chce część protagonisty. Nawet jeśli ów wspólnik jest naprawdę zabawny sam w sobie i będziemy go pamiętać za wiele rzeczy, to jednak muszę przyznać: jako element dramaturgiczny jest to zabieg bardzo podstawowy. Inne elementy historii można było bardziej zgłębić (czy Margrethe przeszła jakąś przemianę w trzecim akcie?), niektóre detale finału warto byłoby dopowiedzieć. Całe zagadnienie choroby psychicznej i wielu jej oblicz albo sposobów radzenia sobie z nimi, jak się pojawiają i dlaczego – to jest uproszczone, co tu ukrywać. To są narzędzia, żeby opowiedzieć krwawą i przezabawną historię – jednak jak wiele tutaj jest wątków i postaci! Ile razy byłem zaskakiwany podczas seansu! Jak bardzo byłem w to zaangażowany, jak bardzo się śmiałem! A gdy w finale wszystkie klocki wpadają na swoje miejsce, jak genialnie doprowadzono do końcowej konfrontacji – to jest najgenialniejszy moment scenopisarski tego roku, godny największych nazwisk w historii tej sztuki. Tak by to zrobili najlepsi, u szczytu swojej formy.
Wzorowe kino rozrywkowe, wzorowa komedia. Zaskakuje widza, bawi go i potrafi w tym wszystkim opowiedzieć o ciężkich problemach, nawet jeśli w popularno-naukowym stylu: czasem zdrowi najbardziej potrzebują pomocy. Będę chciał oglądać jeszcze raz. Do tego Mads Mikkelsen z vifonem na głowie, co tu się dzieje…
Marina (2025)
Short przed innym filmem. Samice w wieku nastoletnim robią sobie zdjęcia na basenie, a potem prawie poróżniła ich chęć na tego samego samca, ale jednak na koniec decydują się nie kłócić. Koniec. Nie wiem co twórcy mają z deklem, że uznali tę historię za wartą opowiedzenia.
Ish (2025)
Małoletni Palestyńczycy kręcą się po ulicach brytyjskiego miasta nie do końca świadomi napięć kulturowych oraz wydarzeń na świecie, ale czują, że trzeba się mieć na baczności. Zajmują się dziecięcymi rzeczami: zbieraniem owoców, psotami, eksperymentami, zabawami. Zaraz będą nastolatkami i próbują się wkręcić w bardziej „interesujące” towarzystwo, gdy świat wokół nich pisze „Free Gaza” na przystankach z jednej strony, z drugiej zgarniają śniadych nieletnich z ulicy, z powodu prawdopodobnie obywatelskiej ciekawości i postawy. Życie zmusi tych młode osoby, aby dokonały wyboru – i będą musieli z nim żyć.
Krótkie kino, ale wystarczająco treściwe i wiarygodne. Młodzi są prawdziwi w swojej dziecięcości i zagubieniu, ale też w agresji i pasji, jak chcą imponować kolegom, wpasować się w towarzystwo, jak buntują się przeciw rodzicom i reszcie rodziny. Czarno-białe zdjęcia bardzo pomagają tej historii bez finału czy antagonisty, po prostu: o życiu. Brytyjczycy umieją robić francuskie kino.
PS. Następnego dnia po seansie przeszedłem się wzdłuż plaży i tam na plakatach festiwalowych też napisali „Free Gaza” flamastrem.
Agnus Dei ("Lamb of God", 2025)
Losy owieczek: od urodzenia po bycie przejętymi przez kościół – aż po rzeź, zgaduję, chociaż tego ostatniego film nie prezentuje, owieczki po prostu znikają. Widzimy wyraźnie, jak się rodzą: jak owca kręci się i myślę – czy ona wie, co się dzieje? Beczy aż w końcu pada i rodzi, jak liże swoje młode, jak ono próbuje niemal natychmiast stanąć na nóżki… I potem etap kościelny, karmienie z butelki i bycie razem.
Nakręcone to jest sumiennie oraz w przepiękny sposób: statyczne ujęcia, spokój, dystans. Tylko nie wiem, po co to nakręcono. Wolność interpretacji obrazu jest tak ogromna, że aż nie wiem, jakie mogły być intencje twórców, żeby to wszystko zrobić. Chyba im się nudziło, bo co? Bo nie wiemy, jak owieczka się rodzi?
Songs of Forgotten Trees (2025)
Nic z tego filmu nie pamiętam. Była samica mająca pracę, za czynsz płaciła seksem z jakimś typem, była koleżanka i razem spędzali czas… Pamiętam, że to było. I chyba chodziło o to, że im jest ciężko czy coś. Piszę dwa dni po seansie, to chyba zbyt późno.
Ann Lee ("The Testament of Ann Lee", 2025)
Nie wiem, czy to jest na podstawie jakiejś prawdziwej historii – jeśli tak, to nie zrobili wtedy dobrej roboty. W każdym razie: XVIII wiek i losy pewnej kobiety, która nie dała rady urodzić dziecka, które przeżyje – i nagle doznała objawienia, zaczęła celibat (żeby mąż ją w końcu zostawił w spokoju) i rozpoczęła nowy ruch religijny w obrębie chrześcijaństwa.
Pewien wpływ na mój odbiór było spóźnienie (Rush Line) jak i fakt, że brakowało angielskich napisów. Były tylko włoskie. Dużo rozumiałem, ale nie wszystko i dlatego zostawiam kolejny margines w zakresie mojej oceny. Niemniej: sama fabuła nie została dobrze przedstawiona, sama postać i jej misja. Momenty musicalowe jednak – tutaj film naprawdę lśni. Nie nazwę całości musicalem – znaczy, Last Viking nie jest musicalem, prawda? – ale jest na ekranie taniec i śpiew. Zacznę w ten sposób: jeśli posłuchacie kawałków z filmu przed seansem i będziecie mieć oczekiwania na temat eksplozji na ekranie, to wasze oczekiwania będą spełnione. Tak samo w drugą stronę – będę chciał słuchać poza filmem tej muzyki (autor ten sam, co w „The Brutalist”).
Jednak jest to tytuł, który ma całkiem spore wymagania wobec oglądającego, widz musi sporo kupić w kwestii wyborów artystycznych, jakie podjęli twórcy. Mówimy o obrazie kostiumowym, gdzie śpiewają we współczesny – ładny – sposób. Mówimy o ludziach zranionych i cierpiących, którzy gdy zaczynają śpiewać, to śpiewają ładnie. Wiecie, jak w musicalu „Nędznicy” (nie z 2012 roku). Sama tranzycja do śpiewu i tańca też jest czymś, co trzeba zaakceptować. I ja to kupuję w całości, fenomenalne widowisko, rola Amandy Seyfried robi ogromne wrażenie – tylko cała reszta mogłaby być lepiej zrealizowana.
PS. Ponoć ludzie wychodzili w trakcie scen muzycznych. Nie wiedzieli, że przyszli na musical. No, tak jakby, musical.
Barrio Triste (2025)
Na początku bohaterowie kradną ekipie telewizyjnej kamerę. Efekt jest tak realistyczny, że następujący po tym napad na jubilera robi piorunujące wrażenie i naprawdę nie ma się pewności, ile w tym ustawki, a ile faktycznego napadu. A potem bohaterowie kręcą się z tą kamerą po mieście bez celu, amatorsko próbując coś z tego zrobić. Szybko zadowalają się zapewnieniem, że wystarczy kręcić dalej, żeby coś powiedzieć – w rzeczywistości trzeba coś powiedzieć, żeby zacząć mówić o biedzie i codzienności portugalskiego getta, więc film po prostu się kończy bez wywierania jakiegokolwiek impaktu.
Shorty
Goffredo Felicissimo (2025) 1/5
Stary człowiek wspomina, jak kiedyś głodował w jakiejś aktywistycznej sprawie i że było fajnie, a teraz jest stary i wymienia Lenina, Gandhiego, MLK, Che i innych jako wzory do naśladowania.
Boomerang Atomic (2025) 4/5
Zbiór materiałów archiwalnych o testach nuklearnych robionych przez Francuzów na Saharze, ówczesnych reakcjach na to oraz późniejszych konsekwencjach. Mała i zgrabna dawka wiedzy historycznej.
How to Shoot a Ghost (2025) 3/5
Dziwny obraz, gdzie dziwne obrazy mają akompaniament w postaci dziwnych słów z OFF-u. Efekt mało angażujący, senny, poetycki – z pewnością znajdzie swoich fanów.
The Smashing Machine (2025)
Mark Kerr pod koniec lat 90 miał zaplecze w wrestlingu i zaczął uczestniczyć w zawodach mieszanych stylów walki, gdzie radził sobie wzorowo. Film opowiada historię jego życia, ponieważ on z całą pewnością żyje i miał trudne etapy. Na przykład raz przegrał. I był uzależniony od czegoś. I miał samicę w swoim życiu, a to też problem najwyraźniej. Nie wiem, o czym ten film jest.
Dramaturgicznie film sięga po tanie chwyty, w tym oglądanie płaczących ludzi. Największy moment jest w okolicy 40 minuty, kiedy Mark przegrywa walkę, bo przeciwnik użył nielegalnego ruchu i powinien być zdyskwalifikowany, ale tak nie było – zamiast tego został ogłoszony zwycięzcą. Widownia będzie się z tym identyfikować, bo każdy był kiedyś niesprawiedliwie traktowany – jego rodzeństwo było faworyzowane przez rodziców albo chodził do szkoły. Dlatego gdy Kerr został tak potraktowany, to burzy krew w żyłach… Ale to nigdy nie zostaje zgłębione (dlaczego pozwolili mu użyć tego ruchu?), nie prowadzi też za bardzo do czegoś. wydaje się dużym momentem, ale tak naprawdę tak nie jest. Zasługa w tym scenariusza, który nie bardzo umie składać sceny w koherentną całość. Wręcz ciężko nazwać ten film jakąkolwiek całością, biorąc pod uwagę masę rzeczy dziejących się poza kamerą. O wielu rzeczach dowiadujemy się tylko z dialogów i nikt nie poczuł potrzeby pokazać ich widzowi. Łatwiej powiedzieć, czego nie pokazano niż co pokazano: gdzie uzależnienia partnerki, jej wpływ na życie protagonisty, jego odwyk? Jakieś relacje z pozostałymi bohaterami?
Jest tylko gorzej gdy sobie człowiek uświadomi, że mówiąc o źle napisanej postaci partnerki, rozmawiamy o prawdziwej, żywej osobie. Ile razy ją przepraszali za taki portret, 5 miliardów razy na sekundę? I to tylko w sytuacji, gdy ona o niczym nie wie. Każda rozmowa jej odpowiedniczki z odpowiednikiem Marka Kerra to jak rozmowa dwóch idiotów, którzy nie wiedzą, że są idiotami, jednocześnie starając się nie urazić drugiej osoby uświadamiając ją, że jest idiotą – no nie da się tego słuchać.
Im mniej wiecie o walkach, boksie i innych, tym zapewne lepiej będzie się to oglądać – tyle w temacie tego, czy to film dla fanów walki w ringu lub nie. Nigdy podczas filmu nie czułem, że oglądam ludzi doświadczonych w walce, umiejących walczyć i przewidują zachowanie przeciwnika, są nastawieni na cios itd. Ta walka The Rocka, gdy jego postać wróciła do zawodów – przeciwnik tylko czekał na ciosy pasywnie. Każda walka w tym filmie jest fatalna i źle zrealizowana oraz zaprojektowana.
Aktorstwo The Rocka… Jest w porządku. Znaczy, jego kontrola nad wokalem i jak wyraźnie w przemyślany sposób akcentuje swoje kwestie zasługuje na uznanie, ale to nadal rola kogoś, kto wybiera role w bezpieczny sposób, zbudowano wokół niego cały film i dano mu partnera w większości scen, która nie ma żadnej postaci do grania. Emily Blunt mogłaby być zastąpiona przez jakąś współczesną Carmen Elektrę i efekt byłby ten sam, tylko bardziej widoczny. Jedynie The Rock ma tutaj coś do grania, dzięki czemu robi wrażenie. Emily Blunt jest przedmiotem w większości scen, który musi mówić określone rzeczy na potrzeby dramaturgii. The Rock bierze narkotyki, ona mówi: bądź ostrożny. Tego typu rzeczy. Nie ma swojego charakteru ani postaci, jest instrumentem dramaturgicznym. Oraz Eye Candy. A to dziwne, bo już grali w co najmniej jednym filmie razem i słyszałem, że tam mogli mieć dobrą chemię.
Cały film zdaje się dla mnie polem minowym kompromisów i wymogów, z którymi reżyser początkowo walczył, ale w końcu poddał się całkowicie i robił, byle tylko ukończyć pracę nad obrazem. Widząc w finale prawdziwego Marka Kerra odniosłem wrażenie, że ten przypomina bardziej aktora wcielającego się w rolę przyjaciela, jakby to on miał początkowo grać Marka, a The Rock miał grać drugi plan. Bo ktoś zażądał, żeby The Rock był w filmie. A The Rock nie zgodził się na drugi plan, tylko on ma być protagonistą. I tak to się mogło potoczyć, film robi wrażenie takiego bałaganu kreatywnego, gdzie szybko przestała mieć wrażenie wizja artystyczna, a zaczął się marketing. Film kończy się napisami o tym, że Kerr był pionierem w sporcie, który dzisiaj jest wielki – gdzie to było w tym filmie? Gdzie były jego zmagania z czymś, co dopiero się rodzi i kształtuje, na czym polegały jego trudności, kogo inspirował, jak się do tego przyczynił? Co tak naprawdę mu zawdzięczamy poza tym, że był jednym z zawodników w sporcie, który mam w nosie? Według zrealizowanego filmu to koleś, który wygrywał, bo miał pół metra wzrostu więcej od pozostałych zawodników – podnosił ich, upuszczał, walka wygrana. I był przez moment uzależniony od czegoś, czego film nie wyjaśnia, ale szybko nie był uzależniony. I odszedł na emeryturę. Spotkałem kogoś, kto uważa, że to sprawia, że film korzysta na tym, bo jest w opozycji do popularnego sławienia wygranych. Tutaj nie trzeba wygrać, żeby twoje imię było pamiętane – problem w tym, że nie wiem po seansie, czemu mam je pamiętać. Bo nie wygrał? Bo był popularny? Za co był? Czemu tego w filmie więc nie pokazano? Czy wyszli po prostu z założenia, że jeśli aktor jest popularny, to się pomylimy i zaczniemy zakładać, że postać też jest popularna w świecie filmu?
Harà watan ("Lost Land", 2025)
Opowieść o imigrantach z perspektywy dziecięcej. Nie wiedzą co się dzieje, nie do końca to rozumieją – chcą tylko pojednać się z rodziną, a robiąc to nudzą się i próbują jakoś zabić czas trwania filmu, a kamera za nimi podąża przez kolejne dni podróży. Efekt jest tak obojętny i nużący, jak brzmi. Całość dramaturgii opiera się w zasadzie tylko na tym, że są dziećmi. Oraz na jednym, dużym wydarzeniu z końca filmu, reszta jest niemal generyczna i większość widzów nie dowie się nawet, że oglądali losy mniejszości etnicznej. To ta sama historia, której nic na ekranie nie wyróżnia.
Anoche conquisté Tebas ("Last Night I Conquered the City of Thebes", 2025)
Spokojny obraz pełen brania kąpieli, braku pośpiechu, palenia papierosów, ciemności i okazjonalnych konwersacji. Innymi słowy kino z serii: twórcy umieją włączyć kamerę. I zostawić ją, żeby nagrywała przez jakiś czas. Dzięki temu słuchamy, jak aktorzy gadają o grach, a potem o swojej znajomości. I pod koniec pojawią się Rzymianie z Pompei, ale na tym etapie nikomu nie zależało. Tylko czułem się trochę skrępowany, gdy słuchałem prywatnych rozmów aktorów. Panie reżyserze, to są prywatne rozmowy.
Jeszcze nie widziałem, żeby w Wenecji tylu ludzi wychodziło w trakcie. I to był seans z twórcami przecież. Gdy na końcu niedobitki klaskali ironicznie głośno i gwizdali z udawanym zachwytem, to było mi przykro.
Hiedra (The Ivy)
Wydaje się, jakby to było kino o kobiecie, która znajduje odpoczynek od dotychczasowego życia, poprzez nawiązanie relacji z grupą dziwnych – w pozytywny sposób – nastolatków. Tak naprawdę jednak kino to o czymś innym. I trudno to ustalić. Co się dowiemy o bohaterach, to będzie stanowczo za mało, żeby widza zaangażować – więc tak naprawdę cała sylwetka bohaterki będzie niejasna. Widz oczywiście jak sobie będzie życzył, to wymyśli sobie jakąś wersję protagonitki i wymyśli o niej co tylko mu się będzie chciało, ale właściwa bohaterka będzie nadal nieszczęśliwa i niezrozumiana.
Niestety wytrzymując do końca seansu zobaczymy rzeczy, których raczej nie będziemy chcieli zrozumieć, wgłębiać się w nie. Wystarczy sam zwrot akcji w okolicy 60 minuty, kiedy film traci poważny stosunek ze strony widza, a potem nie próbuje nawet tego nadrobić. Obraz z potencjałem, ma nawet portugalską Igę Świątek w roli głównej. Inni twórcy coś by z tego mogli zrobić. Nie jest tragicznie, ale nie warto polecać.
L'étranger ("The Stranger", 2025)
Najnowsza adaptacja pozycji Camusa, opowiadająca losy człowieka, który zabił Araba, zaprezentować jego życie, styl myślenia, poglądy, postawę, zasady. Zaczynamy wcześniej, gdy chował własną matkę, która od lat trzymał w zakładzie opieki – jak nic wtedy nie mówi, nie czuje, nie wyraża. Po prostu jest. Wokół dochodzi do różnych zdarzeń – stary człowiek słabnie i bohater mu nie pomaga. Sąsiad kopie psa i bohater nie reaguje. A potem tego typu incydenty się zatrzymują.
Po pierwsze – brak tutaj scen przed pogrzebem matki, więc nie możemy wiedzieć, czy taki był wcześniej, czy tylko „wyciszył się” na okres pogrzebu. Same incydenty „prezentujące” jego charakter – czyli dystans i brak zaangażowania – są wysilone i słabe same w sobie, nie zmuszają bohatera do jakiejkolwiek decyzji. Decyzją jest tylko brak reakcji, nic więcej. I nagle one się zatrzymują, nie są konsekwentne. Ciężko ocenić, żeby cokolwiek było konsekwentne w postawie tego człowieka – gdy ten później opowiada historię człowieka wracającego do matki mówi, że nie powinno się kłamać – gdzie to było wcześniej w tej opowieści? Przez to nie umiem się zaangażować w bycie częścią tej opowieści, podjęcie próby zrozumienia tej postaci i jej filozofii. Chyba sami twórcy tego nie zrobili.
Prowadzi mnie to też do kwestii: po co ten film powstał? Co najmniej jedna adaptacja już istnieje (Viscontiego z lat 60), teraz wrócono do tego materiału, ponieważ… Może coś mi umyka, może ta część sądowa z gigantyczną ilością powtórzeń, może ona została dodana do tej historii, może twórcy wprowadzili inne zmiany – jednak w obecnym stanie i tak nie widzę tutaj nic, co adresuje coś współczesnego, jakąś autorską interpretację. To po prostu adaptacja. Kolejna.
Przez to mam obawy przed lekturą pierwowzoru, który planowałem na przyszły rok poznać. Wersja Ozona podpowiada mi, że sam oryginał na braki w budowie świata oraz bohatera, a sama treść jest już przestarzała, pasująca do bardziej religijnego świata, obawiającego się Boga, grzechu, potępienia.
A House of Dynamite (2025)
Każdy się zgadza, że ten film trzyma za jaja podczas oglądania – kwestia tego, jak długo i jak mocno. Słyszałem ludzi twierdzących, że trzymało ich tylko podczas pierwszej części. Ode mnie usłyszycie, że napięcie w tym filmie trzykrotnie rośnie, a to oznacza, że dwa razy zaczyna budować w zasadzie od zera, wracając do punktu zero, kreując nową stronę tej historii od zera, wykorzystując po drodze znane już sygnały, skrawki wymian zdań, echo wydarzeń już znanych. Muzyka buduje napięcie jak w filmach Nolana (w ten dobry sposób), montaż jest bezbłędny – za każdym razem znaleziono właściwy sposób, jak powtórzyć coś, co widz już wie, ale jednocześnie było potrzebne, aby za kolejnym razem widz rozumiał nową linię czasową i w którym momencie jesteśmy tego, co się dzieje. Aktorów jest zatrzęsienie – nawet nie będę próbował wymienić pierwszych 10-20 istotnych nazwisk, bo to pewnie i tak wierzchołek góry lodowej – napiszę tylko, że największą niespodzianką będzie rola prezydenta. Z pełną premedytacją trochę bawili się oczekiwaniami widza w tej części. Co do reszty: każdy zna swoje miejsce, swoją rolę i pozostaje w jej obrębie, bez zagarniania większej części swojej uwadze.
Trzeba tylko mieć świadomość, że to nadal kino rozrywkowe, thriller polityczny. Dykcja każdej postaci jest przestudiowana, każdy ma swój czas i uwagę niejako „z góry”. Podbito też dramaturgię, dzięki czemu całość nabrała trochę dystansu od rzeczywistości – zamiast profesjonalnej i opanowanej ekipy otrzymujemy raczej zbiór ludzi, którzy pochylą głowę i będą mieć moment niepokoju, wątpliwości, strachu. Będą się denerwować, podniosą głowę, powiedzą coś w stylu: „Czy to jest naprawdę potrzebne?” albo szepną między sobą jakąś ekspozycję dla widza.
W tym wszystkim jest przesłanie tytułowego domu wypełnionego dynamitem. Każdy ma trochę tego dynamitu i może się on pod nim zapalić lub rzucić nim w sąsiada, co sprawi, że każdy zacznie rzucać. I łapać. Przerabialiśmy to jako kinomani dawno temu, w lepszym wydaniu bez wątpliwości, ale ta lekcja z całą pewnością nie traci z czasem na istotności. Nadal warto ją przypomnieć, we współczesnym kostiumie.
Un cabo suelto ("A Loose End", 2025)
Ciężko to nazwać kryminałem, filmem akcji lub thrillerem, ale jednak to by się zgadzało: bohater jest świadkiem zbrodni i teraz musi uciekać – tylko że oprawcy nie są zbyt poważnym zagrożeniem (z uwagi na swoją inteligencję), jak i bohater nie będzie za bardzo nieuchwytny (ma pomysły, ale to raczej ciamajda i kombinator). Intryga się z tego tworzy, bohater nawet po drodze pozna kobietę, ale tak czy inaczej – najważniejszy tutaj jest czar produkcji. No jest ujmująca humorem oraz swoistym stylem, jeden z tych tytułów istniejących w swoim własnym świecie. „Autostopem przez galaktykę”, mały budżet, samoświadomość – to będzie miało swoje grono fanów, jestem pewien.
Human Resource (2025)
Jeśli planujecie oglądać film dla szaleństwa poprzednich filmów tego reżysera – nie znajdziecie tego tutaj. Nadal eksploruje on okolice eksploracji pracownika oraz wzrastające wymagania, aby utrzymać się na rynku pracy – ale robi to w stylu bardziej typowym dla Tajlandii: spokojnym, umiarkowanym. Oglądamy jak prowadzą rozmowy, jedzą jabłko, jadą samochodem i słuchają radia, są w myjni – i o wszystko zajmie od 25 do 40 minut. Protagonistka jest w ciąży już pięć tygodni i robi co może, żeby je donieść, pracując jednocześnie w HR i rekrutując nowego pracownika, szukając kogoś, kto zgodzi się pracować sześć dni w tygodniu. A wokół świat coraz bardziej wariuje, z dala od niej.
Jest gdzieś w tym humanitaryzm, troska o świat jaki przygotowujemy dla naszych dzieci czy medytacja nad tym, czy to, co uważamy dziś za właściwe, faktycznie takie jest. I czy nie powinniśmy tego zmienić. To nadal kino, które można nazwać dynamicznym na tle reszty kinematografii tego regionu – ujęcia są krótkie, mówią swoje i przechodzą dalej. Nadal są po prostu statyczne, pozbawione akcji i oparte na słuchaniu, a nie działaniu.
Tylko czekałem na jakiś wybuch dziwności i tak naprawdę to mnie utrzymywało przytomnego do końca, a finał nie daje szczególnej satysfakcji. Bohaterka wyłącza wiadomości, przestaje się denerwować. Polacy odkryli to 20 lat temu, tylko jeszcze nie nauczyli się tego stosować.
En el camino ("On The Road", 2025)
Środowisko kierowców ciężarówek, meksykańskich pustyń i gangów. Młody chłopak szuka schronienia w kabinie kierowcy – mówi mu tylko, że jedzie załatwić prywatne sprawy. Młody sprzedaje prochy i jest gejem, stary bierze narkotyki i woli kobiety. Do 40 minuty jeden będzie mieć w ustach penis drugiego.
Trzeba przyznać: to jest całkiem dobry, komercyjny film. Gdyby nie geje i penisy – a raczej gdyby jednego podmienić na kobietę i dodać jakieś biusty – otrzymujemy zwykłą, solidną, gatunkową produkcję, gdzie bohaterowie budują między sobą relację, zależy im na sobie zależeć i są gotowi do poświęceń. Finał naprawdę porusza, a reszta też jest udana: aktorstwo, praca kamery, barwy, energia… Najwyżej mógłbym napisać, że historii jest za mało. Mogłoby się więcej dziać, więcej mogli powiedzieć o bohaterach. Teraz jest tego tyle, że starczy na kino klasy B, które większość czasu wypełnia przemoc i akcja. Twórcy tego tytułu wypełniają go homoseksualnym seksem, którego też zresztą nie ma tak dużo. I nakręcony jest raczej średnio. Jak ten młody po obciągnięciu zaczął się masturbować i miał wytrysk, to musiałem się przyglądać, żeby zobaczyć ten wytrysk. I chyba próbowali oszukać widzów.
The Voice of Hind Rajab ("Sawt al-Hind Rajab", 2025)
Historia ratowania dziewczynki uwięzionej pod ostrzałem w Strefie Gazy sprawiła, że cała sala dosłownie płakała i przeżywała, po seansie byli widzowie mający problem wstać z foteli i wyjść na słońce. Jako film – twórcy nie zrobili jednej rzeczy dobrze. Zastosowali jedynie manipulację widzem, która przekracza wielokrotnie wszelkie granice. Czułem wyłącznie wstyd i frustrację znajdującym się tutaj obrazem pracy osób odpowiedzialnych za organizację ratowania ludzkiego życia – jeśli ma to cokolwiek wspólnego z rzeczywistością chociaż w 0,000001% to nie powinni pracować nawet w dyspozytorni pizzy. Jeśli jest inaczej – twórcy naprawdę powinni zostać pozwani do sądu na ośmiocyfrową kwotę, którą przekażą na dowolną (faktyczną) pomoc humanitarną. Oduczą się robić takie wyciskacze łez na festiwale. Do kurwy nędzy, oni ratują ludzkie życie – nie zasługują na taki wizerunek.
Czego tu nie ma? Co chwila był powód, żeby załamać ręce. Nawet nie mogłem się śmiać, tylko byłem zażenowany ilekroć telefoniczni biegali do przełożonego krzycząc coś w stylu: TO JEST DZIECKO, MUSIMY COŚ ZROBIĆ, ONO JEST SMUTNE. Nie potrafi dwóch minut wytrzymać na łączu z tą dziewczynką, bo zaczynali płakać. Załamałem się, jak zaczęli rysować na szybie. Załamałem się, jak biegali z uśmiechem z telefonem wokół biurka, wyraźnie mając w nosie presję czasu. Załamałem się, jak zaczęli przyczepiać zdjęcie tego dziecka do szyby. Załamałem się, jak przełożony zaczął tłumaczyć (DOPIERO PO TAKIM CZASIE), że musi mieć na względzie bezpieczeństwo, zanim wyśle ratowników do strefy walki (TELEFONICZNI O TYM NIE WIEDZIELI!). Załamałem się, gdy zaczął rysować na szybie objaśnienia, co trzeba zrobić. Potem było mi już wszystko jedno, a nawet nie było połowy filmu.
Jeśli chcecie iść na film, ponieważ konflikt Izraela i Gazy jest dla was istotny – obraz nie jest dla was, ponieważ bierze się za niego jedynie na pokaz. Nie wyjaśnia samego konfliktu, nie kreśli tła wydarzeń – mam nadzieję, że chociaż w ciągu tych pierwszych minut, które mnie ominęły, autorzy wyjaśnili co samochód wypełniony ludźmi robił na tym samym terenie co czołgi przeciwnika. Tragedią całościową nie jest nawet śmierć dzieci – tych jeśli dobrze pamiętam zamordowano ponad 12 tysięcy i ta liczba rośnie. Pełnym obliczem tragedii jest fakt, że zamordowano ich z pełną świadomością. I bez żalu czy wstydu w konsekwencji. Co więcej – mordercy podtrzymują, że będą to robić dalej. Polacy powinni wiedzieć zresztą – cały świat powinien to wiedzieć, ale Polacy szczególnie, bo to m.in rodak tam został zamordowany w ten sposób – jak Izrael targetuje właśnie pomoc humanitarną. A tutaj mamy film, który promuje działanie na hura i wpierdalanie się w pole bitwy z medykami. Ten film jest tak naprawdę po stronie Izraela, tego nie da się kryć.
Całość jest absurdalnie tanio zrealizowana – kilku aktorów i zwyczajne biuro, co tylko podkreśla cyniczność całego tego projektu. Bardzo łatwo jest mi założyć, że pragnęli usłyszeć jeszcze gorszą historię niż tą, którą w końcu zaakceptowali. Naprawdę czekałem na wieść, że to biedne dziecko ma jeszcze białaczkę, oślepło albo ma ze sobą kilka martwych yorków. Musieli się jednak zadowolić tym, co mieli – ale chociaż na końcu są ujęcia z prawdziwego samochodu! Nic więcej w tym filmie nie ma i nie próbowali nawet. Nie ma wprowadzenia o tym, jak każdy ze wspomnianych, martwych ratowników zginął w Gazie. Nie ma prawdziwej dramaturgii, nie ma prawdziwych ludzi starających się pomóc – chociaż werbalnie – temu dziecku. Jest tylko nagranie faktycznej rozmowy z tym dzieckiem, zapewne przemontowane w dziki sposób, żeby tylko jeszcze bardziej manipulować widzem. Tak, cała reszta filmu zmusza mnie do podejrzewania takich sztuczek. Nie ma wyjaśnienia trudności w dotarciu do dziecka, po prostu się nie udało. W rzeczywistości pewnie samochód z dzieckiem w środku był zaminowany i tylko czekał, aż ktoś przyjdzie jej pomóc – nawet w filmie jest powiedziane, że przeciwnik musiał wiedzieć o jej obecności w tym wraku. „The Voice of Hind Rajab” robi wrażenie, jakby to była wina dyspozytorów i ich niekompetencji. Wstyd.
Lepiej włączyć odcinek L&O: SVU pt. „911” (7×3). Tam jest podobny set-up (dziewczynka dzwoni i prosi o pomoc), tylko o wiele lepiej oddaje wyzwanie, jakim jest znalezienie jej i faktyczna pomoc.
PS. Widok Brada Pitta w stopce producentów mnie nie zdziwił, ale Joaquin Phoenix? Rooney Mara? Alfonso Cuarón?
Scarlet ("Hateshinaki Scarlet", 2025)
„Girl that leap throu otherworld” Nowy sufit animacji. Każda scena wygląda, jakby oddzielny artysta pracował nad nią wiele lat – urzeka rozmachem, szczegółowością, akcją. Każdy pojedynek i scena batalistyczna dosłownie zapiera dech w piersi. I to wszystko w rozdzielczości, która dopiero będzie znana reszcie ludzkości za długi, długi czas. Tylko fabuła jest generyczna do bólu – typowa opowieść o zemście, zabijaniu milionów po drodze do głównego złego i wybaczeniu mu, bo zabijanie jest fuj.
Bohaterowie są obojętni i nijacy, design bohaterki oczywiście zasili różne conventy, ale nie można tego napisać o pozostałych postaciach. Świat przedstawiony nie jest konsekwentny i pozostawia wątpliwości, jak to w tym fantasy działa – bo koniec końców wydaje się działać tak, jak twórcom będzie pasować, aby osiągnąć happy end. Moralność filmu wypełniona jest idealistycznym pacyfizmem, że jak jedna strona przestanie walczyć, to druga też przestanie itd. Wystarczy chcieć, bla bla bla. Nie zostanie to z widzem, nie wpłynie na niego. Widownia chciała tylko, żeby film skończył mówić i się skończył.
Jedno, co jakoś wyróżnia tę fabułę, to wyraźny motyw walki o lepsze jutro. W perspektywie bardzo długiego czasu. Motorem napędowym finału nie jest walka o lepsze dziś czy jutro dla nas, ale dla dzieci naszych dzieci. To zostało przedstawione z odpowiednią siłą, żeby mogło zostać przynajmniej z częścią widowni.
Pin de Fartie (2025)
Niestety umknęło mi, co też tutaj twórcy próbowali osiągnąć. Różni ludzie ćwiczą sztukę Samuela Becketta i nie wiem, co twórcy próbowali osiągnąć. Ani czy to zrobili. Coś o rozwoju relacji między bohaterami poprzez sztukę, ale bardzo mało było o tej faktycznej relacji i słabo akcentowano, kiedy cytowanie sztuki się kończy, a zaczyna właściwy dialog. Zapamiętam tylko scenę tańca synchronicznego. Lubię taniec w kinie.
Przepraszam więc was, nie pomogę. Doradzę tylko w ciemno: oglądać znając sztukę. Może nawet na pamięć.
In the Hand of Dante (2025)
Przez moment to miał być śmiech festiwalu. Ktoś mi mówił, że to nowe Megalopolis Coppoli, ktoś inny, że czuł się jakby oglądał trzy filmy naraz, ktoś inny wspominał Jasona Mamoę przeklinającego po włosku (że to był cringe). A ja się tak po prostu nudziłem. To długi film, który powinien być o ponad połowę krótszy. Oto okazuje się, że mogą istnieć napisane przez Dantego stronnice „Boskiej komedii” – i bohater je ukradnie, a pomoże mu cyngiel na wynajęcie. Wszystko to przenika się z retrospekcjami w kolorze, gdzie ci sami aktorzy wcielają się w Dantego i innych z tamtego wieku.
Część współczesna po prostu następuje po sobie. Rzeczy się dzieją, a w pewnym momencie bardzo dużo osób ginie i osobiście czułem, jakbym oglądał jedną cześć za drugą, a nie jeden film jako całość. Zmieniają w pewnym momencie wątek i zaczynają całkowicie nowy. Jednocześnie są tutaj dziury fabularne, a z drugiej sporo scen dałoby radę wyciąć i jeszcze w trakcie człowiek się pyta: po co była ta scena z zabijaniem dziecka nożem? Ustaliła motyw itd., ale można to było dodać do późniejszej sceny. Całość sprawie wrażenie bardzo długiego filmu, który skrócono w niewłaściwy sposób. Wersja reżyserska inkumin?…
A co do drugiej linii czasowej… Nie wiem, co próbowała osiągnąć. Tak po prostu. Dante ma blok pisarski i kobietę, o której nigdy nic nie napisał i chyba chodziło o to, że pisał, żeby móc być z kobietą, którą kocha. Chodzi o pieniądze, a że jednocześnie stworzył jeden z najważniejszych utworów – to jakoś tak wyszło.
Tak samo umyka mi cel całej produkcji. Jest poprawnie zrealizowana, ma mnóstwo fajnych aktów, fajne zdjęcia, humor i rozmach… Tylko jest nudna. Tak zwyczajnie, nie że kosmicznie czy coś. Wysiedziałem do końca, a ludzie w trakcie wychodzili tylko dlatego, że był upał i klima nie dawała rady. Jeden chłop wychodził, minął klimę i zauważył ją, po czym usiadł obok niej. I obejrzał kolejną godzinę filmu. I wyszedł przed końcem.
Grand ciel ("The Site", 2025)
Rynek budowlany, konkurencja oraz kłopoty różnej maści, ale to tylko początek trudności. Budują coś, co ma być Rajem – i wybierają na początku ten raj ponad składanie się na raj religijny, co pewnie ma jakieś znaczenie interpretacyjne. To prawdziwy budynek przyszłości ma być, tylko bohaterowie budowlańcy znajdują kolejne problemy. I znikają.
Tytuł ten ma pewien potencjał i rzeczy do zaoferowania, ale idzie w ich jedynie podstawową realizację. Szefowie dogadują się z protagonistą, żeby zaczął kontrolować on różnych ochotników do tworzenia związków zawodowych i buntowania się, w zamian za promocję zawodową oraz inne profity, gdy coraz ciężej o pracę w ogóle. Wszystko zmierza w oczywistym kierunku, bez zaskoczeń i niesatysfakcjonującym zakończeniem, niestety. Pogarda albo pycha konsumuje ludzi.
Francuzi nie umieją robić Kontrolerów.
Confini, canti (2025)
Short. Nie mam żadnej pamięci z oglądania – poza tym, że było to animowane.
100 Nights of Hero (2025)
Brytyjska komedia w stylu Matthew Rankina, tylko śmieszniej. O tym, że kobiety powinny się więcej masturbować.
Przeszłość, czasy angielskich zamków, służby, sukni: pan zamku zakłada się z przyjacielem, że podczas jego nieobecności żona pozostanie wierna. Wyjeżdża na sto dni, a w tym czasie przyjaciel ma szansę nie tylko przespać się z panią zamku, ale i wygrać sam zamek. Żona ma tylko jedną sojuszniczkę: służącą o tytułowym imieniu Hera. Przyjaciel odkryje z czasem, że zadanie nie będzie tak łatwe.
Twórcy w oczywisty sposób adresują patriarchat, siłę kobiet, niesprawiedliwości społeczne. Znajdują sporo humoru w absurdalności założeń fabularnych i sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie, jakie relacje między nimi się tworzą i co od nich jest wymagane. Szczególnie uwielbiam sposób, w jaki zaangażowano postaci tła – strażników i innych postronnych świadków lub członków opowiadanych historii. To film o tym ostatnim: przekazywaniu sobie opowieści, słuchaniu ich, dzieleniu się nimi. Opowieści jako metafory wiedzy i siły, jaką dana osoba może mieć, co może sobą reprezentować i co pozwala jej stanąć okoniem wobec czasów i zasad, które zostały na nich zbudowane.
Czas akcji to przeszłość, ale zachowanie bohaterów i ich język jest w całości współczesny. Nie spodziewajcie się więc seksu z brudnymi, zarośniętymi i źle pachnącymi osobami, faceci z kolei będą mieć muskulaturę wyraźnie wskazującą, kiedy film nakręcono – w sposób estetyczny, pełen miękkiej kolorystyki, przyjemny dla oka, bez przesady fetyszyzujący budowle oraz stroje kostiumu epoki.
Seans angażuje, bawi, satysfakcjonuje. I jest dobrą reklamą powieści graficznej, o którą został oparty (pomimo zmian w fabule, o czym pani reżyser wspomniała w sesji Q&A).
Come ti muovi, sbagli ("Damned If You Do, Damned If You Don't", 2025)
Sympatyczny film o gościu, który zdradził żonę, więc poszedł na spacer przez 1150 kilometrów i po drodze zaprzyjaźnił się z wilkiem. Niestety zajmuje to jakieś 1,5% całego filmu, cała reszta to taka polska komedia romantyczna, gdyby Polacy umieli robić rom-komy mające jakikolwiek urok osobisty.
Bohater jest emerytowanym profesorem, który mieszka samotnie. Nagle jego córka z wnuczkami są w drodze do niego, ponieważ mąż zdradził i najwyraźniej to jest logiczne, wyjechać z Niemiec do Włoch. Wszyscy i tak tutaj mówią w obu językach. Dziadek postanawia być wspierający, opiekuje się dziećmi… I jakoś ten czas filmowy mija, chociaż nic się nie dzieje, nikt niczego się nie nauczy, nikt się nie zmieni. Dziadek będzie źle gotował? Kupi jedzenie w knajpie. Wnuczka zakocha się w kelnerze? Da mu liścik i koniec tematu. Mąż przeprosi i będą znowu razem. Ale jest to sympatyczne – albo po prostu jako Polak wiem, że to wszystko dało radę zrobić dużo, dużo gorzej.
Żałuję tylko, że ten wilk to wyraźnie wytrenowany jest. Nie ma w nim nic faktycznie dzikiego, jak ma siadać to siad, nawet się ułoży w fotelu. Nie będzie żadnej sceny, w której będzie wyć do księżyca i wkurzy sąsiadów czy coś… Chciałbym to zobaczyć w lepszym wydaniu.
Bosluga xütbe ("Sermon to the Void", 2025)
Medytacja filmowa spoza mojego kręgu kulturowego, więc otrzymałem film, gdzie włączono wszystkie efekty graficzne, gadano co 10 minut jedno zdanie nie mające żadnego sensu i to w zasadzie wszystko. Obojętne, dezorientujące, niezainteresowane lub nieświadome widzami, którzy nie znają kontekstu – po prostu idą na film, który przez dwie godziny będzie żółty i co jakiś czas bohater będzie się modlił (chyba) przed kolorem żółtym.
Related
2025 Blog festiwal Festiwal filmowy w Wenecji festiwale festiwale filmowe Italy relacja Venice Film Festival Włochy
Najnowsze komentarze