Blake Edwards

Blake Edwards

18/04/2018 Opinie o filmach 1
sniadanie

It has been difficult for many critics to accept Blake Edwards as anything more than a popular entertainer. Edwards’ detractors acknowledge his formal skill, but deplore the absence of profundity in his movies. Edwards’ movies are slick and glossy, but their shiny surfaces reflect all too accurately the disposable values of contemporary life.” – George Morris

Śniadanie u Tiffany’ego („Breakfast at Tiffany’s”, 1961)

5/5

Sprawdza się jako pozornie lekki, ciepły film, jak i reklama powieści. Ciepły film o uwierzeniu w drugą szansę, o którym będziemy pamiętać i za następne 50 lat.

Holly Golightly to nowojorska dziewczyna do towarzystwa. Piękność, z którą mężczyźni chcą być widziani, i chętnie za to płacą. Ona sama nie ukrywa, że najchętniej uwiodłaby jakiegoś bogacza i spędziła z nim resztę życia – tylko dlatego, że jest bogaty. Jednak jest tu coś więcej – choćby jej niewinność, z którą zupełnie nieświadomie zdaje się odmawiać za każdym razem, ilekroć klient po odprowadzeniu jej do domu chciałby wstąpić jeszcze na jednego drinka… Pani Golightly często wraca do domu wtedy, gdy inni dopiero wstają. Mieszka w przytulnej kamienicy, gdzie razem z nią żyje zaledwie garść ludzi – właśnie dołączył do nich Paul Varjak. Pisarz, który do tej pory opublikował zbiór opowiadań, i obecnie pracuje nad powieścią. Oboje mają coś wspólnego. Oboje mają też swoje sekrety. Wszystko się zmienia, gdy poznajemy ich bliżej. Kim jest Holly Golightly? Kim jest Paul Varjak? I co z tym wszystkim ma wspólnego sklep z biżuterią?

Zapewne słyszeliście, że to jedna z tych produkcji, przy której twórcy wzięli genialną książkę, wycieli z niej co najlepsze, zmienili charakter na łagodniejszy, a potem jakoś uklepali, by trzymało się kupy… I wypuścili na rynek. Owszem, jest w tym sporo prawdy. O tym nawet nie trzeba czytać, nie jest wymagana znajomość powieści Trumana Capote; to jest dosyć wyraźne w samym filmie. Widać, że coś tu przycięto, by zmieścić wszystko obok siebie. Nie ma tu jakiegoś pośpiechu, widz nie jest zalewany ekspozycją – jest dokładnie odwrotnie, bo to dosyć spokojny film, który płynie nieśpiesznie do przodu. Jednocześnie brakuje tu przestrzeni w oglądaniu. Co przez to rozumiem? Po około 40 minutach dowiadujemy się czegoś o jednej z postaci, co zupełnie zmienia jej wizerunek w naszych oczach, ale zamiast zaskoczenia po prostu przechodzimy nad tym faktem do porządku dziennego, ponieważ nie poznaliśmy tej postaci wystarczająco dobrze. Nie spędziliśmy z nią dosyć czasu, nie przyzwyczailiśmy się, stąd ten krytyczny moment, który w książce zapewne wywracał dotychczasowy porządek do góry nogami, w filmie jest tylko kolejną informacją.

Wyraźne są również bariery ówczesnego Hollywood. Wyznaczanie granice, by wyssać życie z obrazu, pokazując palenie jako zmysłowe, a pobudkę na kacu jako przejściową niedogodność. Śniadanie… porusza takie tematy jak męska prostytucja czy uciekanie od odpowiedzialności, ale nigdy nie zbliży się do nich na tyle, by widz poczuł się zagrożony.

A jednak wciąż udało się przy tym zrobić tytuł, o którym pamiętamy od ponad pół wieku. Tutaj najistotniejsza wydaje się decyzja o obsadzeniu Blake’a Edwardsa na miejscu reżysera. Jednego z najważniejszych nazwisk w amerykańskiej komedii, autora Wielkiego wyścigu, serii filmów o Różowej Panterze i The Party (tego ostatniego akurat nie polecam, chociaż to też klasyk). On nie tyle przerobił to, co było w książce, ile zastąpił swoimi scenami. I biorąc pod uwagę, jak to mogło się skończyć, jego wybory zdają się trafne. Reżyser przełożył tu środek ciężkości w stronę komedii romantycznej, w natłoku scen znalazł miejsce dla wizualnej komedii w jego stylu (świetna scena przyjęcia z Paulem odbierającym telefon na podłodze, leżąc między czyimiś nogami). Zapominałem, że to musiała być miękka produkcja z czyjegoś rozkazu, ona taka po prostu jest sama w sobie. Ciepła, spokojna opowieść o uwierzeniu w drugą szansę. Widziałem ten film już kilka razy i w przyszłości z pewnością będą jeszcze kolejne. Blisko 60 lat minęło i nadal pamiętamy Audrey Hepburn jako Holly Golightly, muzykę Manciniego i finał z bezimiennym kotem. Śniadanie… sprawdza się jako film, jak i reklama dla książki, której wciąż nie nadrobiłem – ale pewnego dnia…

Blake Edwards

Obecnie Blake Edwards znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #35

Top

1. Wielki wyścig
2. Powrót Różowej Pantery
3. Zemsta Różowej Pantery
4. Klątwa Różowej Pantery
5. Śniadanie u Tiffany’ego
6. Różowa Pantera kontratakuje
7. Różowa Pantera
8. Próba terroru
9. Różowa Pantera: Strzał w ciemności
10. Victor, Victoria
11. Switch: Trudno być kobietą
12. Przyjęcie
13. Syn Różowej Pantery

Ważne daty

1922 – urodziny Williama Blake’a Crumpa (Tulsa, USA)

1925 – przeprowadzka do LA wraz z ojczymem, panem McEdwardsem

1941 – ukończenie szkoły, zaczyna pracować jako aktor

1952 – debiut reżyserski (i telewizyjny)

1953 – małżeństwo, zakończy się w 1967 roku

1954– William współtworzy The Mickey Rooney Show, pokazując swój talent do komedii

1959 – William tworzy własny serial: Peter Gunn (a także pisze i reżyseruje)

1969 – małżeństwo z Julie Andrews, będą razem do jego śmierci

1992 – śmierć mamy

1995 – ostatni film (telewizyjny)

2000 – powstaje dokument na temat zespołu chronicznego zmęczenia (I Remember Me), William jest jedną z osób, które opowiadają o swoich zmaganiach z tą chorobą

2010 – śmierć Williama

Różowa pantera („Pink Panther”, 1963)

4/5

Autentycznie zabawne. Jeśli to wasz humoru, wtedy będziecie się świetnie bawić.

Fantomas jest przestępcą, którego złapanie jest celem życiowym inspektora Jacquesa Clouseau – nieco gamoniowatego przedstawiciela władzy. W ramach pogoni za swoim nemezis wplątuje się w intrygę zawiązaną wokół kradzieży kryształu o nazwie Różowa Pantera. Nie wie, że będzie na niego polować więcej niż jedna osoba…

Dawno już nie oglądałem komedii z tej serii – zapomniałem nawet, że na początku były one związane luźno z tytułowym klejnotem i nie miały kilku elementów, które miały następne części. W otwierającej części nie ma choćby udawanych pojedynków z Kato czy autentycznej rywalizacji Clouzota z inspektorem Charlesem Dreyfusem, o której bohater nie na pojęcia. Jest tu nawet główny przeciwnik, a sam Clouzot jest mniej głupkowaty i niezdarny. Wydaje się nawet względnie kompetentny – oczywiście pod warstwą żartów potrzebnych, by uczynić go zabawną postacią.

Humor kryje się tutaj wszędzie – w historii, postaciach, intrydze i detalach rozsianych gdzie się dało. Żarty są zróżnicowane i zapadają w pamięci, poczynając od szarady w pokoju, gdzie wszyscy ukrywają się przed wszystkimi, kończąc na szaleńczym pościgu, który został nakręcony kamerą… Stojącą w miejscu. Nic tylko zakładać kostium goryla i ruszać w miasto.

Niemniej – nie ma tu nic poza rzemiosłem, talentem i niezwykłymi zdolnościami autorów. Jakkolwiek imponujące by one nie były, ostatecznie to jest jedynie komedia, którą się „łapie” lub nie. Jeśli się dobrze bawisz, to się dobrze bawisz, a jeśli nie – nie ma argumentu, aby móc cenić sobie ten tytuł.

PS. Całe życie w kłamstwie… Do tej pory byłem przekonany, że filmy powstały na podstawie kreskówek, a tu się okazuje, że było dokładnie odwrotnie. Nie mieści mi się to w głowie, ale najwyraźniej ktoś wymyślił sobie czołówkę do tego filmu, ktoś inny zobaczył tę czołówkę i na jej podstawie zrobić serię gier komputerowych z Cezarym Pazurą i bez.

 

Wielki wyścig ("The Great Race", 1965)

5/5
Pojedynek dwóch ludzi, z czego jeden z nich wcale nie uczestniczy w nim – to ten drugi za wszelką cenę chce wygrać z pierwszym, pokonać go, upokorzyć, ośmieszyć, pokazać nad nim swoją przewagę. Pierwszy w zasadzie robi swoje dla przyjemności tego: dokona czegoś pozornie niemożliwego (i niebezpiecznego dla siebie), coś osiągnie, a teraz chce zbudować samochód zdolny do podróży z Nowego Jorku do Paryża. Parę dekad później Ewan McGregor z kolegą przejedzie podobny dystans na motorze, ale w tej komedii zrobią z tego wyścig. Wyścig, w którym liczy się tylko dwóch uczestników. Trzech, jeśli liczyć panią reporter, która chce wprowadzenia kobiet do dziennikarstwa, walczy w ten sposób o równouprawnienie. Cała ta trójka przez najbliższe prawie trzy godziny będzie zaliczać przygodę za przygodą.
 
Żałuję, że to w sumie nie jest w film na wzór „Mad Mad Mad World” i „Wyścigu szczurów”, ponieważ tutaj podróż trwa bardzo długo (raczej miesiące niż tygodnie), wyścig nie jest zbyt istotny i uczestnicy też nie bardzo, przynajmniej sami w sobie. To aktorzy dają im taką energię, że ich chce się dalej oglądać. Tony Curtis, Jack Lemmon, Natalie Wood i Peter Falk świetnie się uzupełniają, każdy jest zabawny na inny sposób, nie zabierają sobie miejsca, a ich losy są poprowadzone z maestrią – naprawdę chylę czoła przed faktem, że postać Tony’ego Curtisa nigdy nic nie robi Jackowi Lemmonowi, on całą krzywdę robi sobie sam, za każdym razem. Mnóstwo tutaj małych i wielkich sekwencji komediowych, jak bójka w barze czy bitwa na ciasta, które pewnie należą do kanonu humoru filmowego, ale z drugiej strony całość trwa te 160 minut i spokojnie każdy znajdzie tutaj coś, co by wyciął bez żalu. Chociażby początkowa sekwencja prezentacji bohaterów – jeden coś zrobi i drugi coś zrobi. I tak trzy razy. Każda z tych sekwencji jest niezwykła, ale jednak chciałoby się przejść już dalej. Wyścig zaczyna się w okolicy 25 minuty, a wcześniej w sumie niewiele się działo. Sami twórcy wręcz pozbywają się tytułowego motywu z filmu, gdy w drugiej części sednem historii jest intryga królewska. Finał jest już dosyć obojętny i brakuje mu pazura, czemu trudno się dziwić – po godzinie nagle znowu ma nas obchodzić wyścig, o którym twórcy sami zapomnieli.
 
Piszę o tym, ponieważ jeśli zależy wam na kolejnym „Wyścigu szczurów”, tutaj tego nie ma. Jeśli chcecie komedię – z tych bardziej absurdalnych, fizycznych, kreskówkowych i slapstickowych – wtedy „The Great Race” zasługuje na pochwały. Nie boi się pokazać swoich bohaterów przeżywających sytuacje niemożliwe i niebezpieczne (jak upadek z kilku kilometrów), nie boi się szalonych pomysłów, nie boi się spuścić smyczy z Jacka Lemmona, który jest głośny, śmieje się jak kretyn, jest czarnym charakterem… I wyłącznie bawi, chociaż mógł być denerwujący. Tak samo jak Natalie Wood mogłaby irytować jako feministka, która za nic nie bierze odpowiedzialności. Albo Tony Curtis, który ma jej dość, a i tak się w niej zakochuje. Albo Peter Falk, który jest niemal niewidoczny z tyłu i powinien przejść niezauważony przez cały film – ale każdy z nich dokonuje czegoś niemożliwego w tym filmie.
 
Ta komedia trwa jakieś 160 minut i jest w niej spokojnie z dwie godziny doskonałej zabawy.

The Return of the Pink Panther (1975)

4/5
Catherine Schell to skarb. Każdy film powinien mieć taką kobietę, która kiśnie w kącie ze śmiechu. Pan Plummer dotrzymuje jej kroku.
 
Dobrze się bawiłem podczas seansu, ale nie mogę powiedzieć, żeby wiele z tego filmu zostawało w pamięci. Z perspektywy kolejnych filmów jest on istotny, ponieważ to właśnie w Powrocie…  inspektor Dreyfus dostaje szału i zaczyna polować na inspektora Clouseau, faktycznie zagrażać jego życiu. To ważna część kolejnego filmu, który już był zabawny w pamiętliwy sposób. Tutaj jest zabawnie na zasadzie: zbiór udanych gagów, to wszystko. Jest tutaj kilka świetnych sekwencji – Dreyfus i jego broń-zapalniczka, Clouseau chodzący pod biurkiem, tradycyjnie pojedynki z Keto bawią, Clouseao kontra drzwi obrotowe, skradanie pod prysznicem, finał w pokoju hotelowym… Te sceny pamiętam. Są świetnie zrealizowane, czytelnie, dają przestrzeń aktorom i pozwalają widzowi na dostrzeżenie humoru. Slapstick w filmach Edwardsa ma godność.
 
Więcej nie mogę napisać. Nie bez porównania do innych filmów z serii lub reżyserowanych przez pana Blake’a. Dobra zabawa i żałuję, że nie mogę pochwalić bardziej.

Różowa Pantera kontratakuje („The Pink Panther Strikes Again”, 1976)

4/5

Nienawiść Dreyfusa do Clouzota osiągnęła szczyt – po trzech latach terapii pierwszy nadal pała nienawiścią do drugiego. Chce go usunąć z powierzchni ziemi.

Możliwe, że ta część najbardziej zapadła mi w pamięci. Potyczki z Kato, numer w sali gimnastycznej, „W moim pokoju jest piękna blondynka i trup w wannie”, finał na zamku… Komedia to zaprawdę przednia. Blake Edwards nadaje żartom odpowiedni rytm, u niego wszystko zamyka się w obrębie całej sceny. Rozmieszcza punkty zapalne wokół aktorów, nie cuduje z ujęciami kamer – wszystko trzyma prosto, nie nadużywa cięć montażowych zmieniających perspektywę. Ta często jest taka sama, dzięki temu aktorzy mają możliwość i przestrzeń, aby wczuć się w żart. Pomiędzy gagami jest trochę czasu, żeby nie przytłoczyć widza, żeby każdy uśmiech odpowiednio wybrzmiał – zawisł w powietrzu, zabłysł i stanął z boku, obok wcześniejszych. Bardzo charakterystyczny i wyjątkowy styl komediowy.

Warsztat twórców można chwalić, ale ponownie – tak jak pisałem przy okazji pierwszej części – jest to komedia, której nie można obronić, jeśli po prostu jej nie łapiesz. Oglądasz i nie śmiejesz się – nie ma siły na tym świecie, która przekona cię, aby lubić ten film i tyle. Osobiście bardzo szanuję tę serię i z radością do niej wróciłem, w moim serduszku zawsze będzie mieć pięć gwiazdek.

Swoją drogą okazuje się, że absolutnie całe Twin Peaks zostało, ekhem, zainspirowane końcówką tego filmu. U Lyncha nie ma nic, co nie znalazłoby się w finale tego tytułu. Takie jaja…

Syn Różowej Pantery („Son of the Pink Panther”, 1993)

2/5

Niech nazwisko reżysera was nie zmyli. Ta część nie na w sobie nic, za go kochałem resztę serii.

Porwana zostaje księżniczka. Do sprawy zostaje przydzielony posterunkowy, który okazuje się później synem najsłynniejszego inspektora policji. Odziedziczył on wymowę („I hit a bymp!„), gamoniowatość oraz Blake’a Edwardsa na stołku reżyserskim, ale nie odziedziczył… cóż, klasy. Skończyło się jedynie na próbowaniu podrabiania wcześniejszych części, bez zrozumienia, co sprawiało, że były one tak zabawne.

Niech was nie zmyli nazwiska twórców – ta część mocno różni się od pozostałych filmów serii pod względem konstrukcji fabuły i żartów. Ton, styl, wszystko jest tu inne. Intryga jest poważniejsza, mnóstwo ludzi ginie – a fakt ten zmienia absolutnie wszystko, w końcu wcześniejsze części były kreskówkowe. Można było przeżyć nawet eksplozję, a tu nagle mówimy o poważniejszej przygodzie o poważną stawkę. Tylko zamiast Chucka Norrisa mamy syna Jacquesa Clouseau – Jacquesa Jr.

W tej roli Roberto Benigni, który chyba gra upośledzonego. I to nie takiego, co to bez dłoni potrafi obsłużyć karabin i bierze udział w zawodach. Raczej takiego, co to czegoś nie umie, ale wciąż to robi i postronnym zostaje tylko stać z boku, aż on skończy to robić. Przypominało mi to scenę ze Strasznego filmu 2, gdzie kelner rozdawał posiłki, chociaż miał powykręcane dłonie, kroił też mięsa i nie chciał żadnej pomocy. Zapewne zamysł był taki, że bohater nie jest śmieszny, tylko reakcje ludzi wokół na jego zachowanie takie jest. Często jednak czułem się, jakby pokazywano mi zachowanie tego człowieka z myślą właśnie o tym, bym z niego się śmiał. A ja czułem się okropnie na samą myśl o tym, że miałbym się śmiać na widok upośledzonej osoby. To jak granie w bierki z osobą z Parkinsonem. Jacques Junior potyka się, ma głupie pomysły, które zawodzą na całej linii, a kiedy sam siebie uderza ciastem w twarz, to po prostu uśmiecha się szeroko i próbuje czegoś innego. I ląduje na bananie. Nawet wątek miłosny zdaje się takim kpieniem z głównego bohatera. Zakochuje się w nim porwana księżniczka, co przypomina motywy z takich produkcji jak Operacja Hamburger, w których laska z Playboya udaje, że lubi przewodnią postać, aby zrobić z niego pośmiewisko albo zdobyć coś w ten sposób. Przykra rzecz do oglądania, chociaż jako całość, Syn Różowej Pantery jest takim tytułem, który zobaczyłem z ciekawości, dałem mu szansę i ostatecznie musiałem przeczekać, aż się skończy.

Właśnie sobie uświadomiłem, że film z serii o Różowej Panterze przywodzi mi na myśl Straszny film 2 oraz Operację Hamburger. Do czego ten świat zmierza…