Martin Scorsese

Martin Scorsese

23/04/2014 Blog 0
kolor pieniedzy 1986 scorsese

Brutalne kino, z rekordową ilością przekleństw, często umieszczone w Nowym Jorku. Montuje pod muzykę, stosuje narrację z OFF-u. Perfekcjonista wizualny zachęcający do improwizacji w dialogach. Chiny zabroniły mu podróżować do Tybetu (po tym, jak zrobił Kundun). Oto Martin Scorsese i przegląd jego twórczości.

Cinema is a matter of what’s in the frame and what’s out.” – Martin Scorsese

Scorsese nie jest twórcą, o którym można napisać kilka prostych zdań. Niby jest to człowiek, po którym można się spodziewać czegoś takiego, jak początek Wyspy tajemnic – bohater gada sam ze sobą przed lustrem, informując widownię o tym, że cierpi na chorobę morską. A potem jeszcze wychodzi na pokład i informuje kolegę o tym, że ma chorobę morską. Scorsese raczej nie będzie nawet próbował przekazać nam tej informacji tylko raz, w jakiś wizualny sposób. Z drugiej strony Scorsese jest takim twórcą, który zaskakuje choćby finałem tej historii, opartym na niedopowiedzeniu: bez słów następuje cięcie i pokazanie kolejnej lokacji, bez obietnicy czegokolwiek. Najpierw tworzy głęboko psychologiczną produkcję (Taksówkarz), by później zasłynąć jako autor trzygodzinny epopei gangsterskich pełnych nachalnej narracji z off-u, przemocy i wulgarności. Słynie z miłości do kina i naturalnego tworzenia (kamera, taśma filmowa, inne takie), by w 2010 roku zacząć kręcić na greenscreenie nawet takie sceny, jak dwóch gości stoi i rozmawia. I jeszcze dostanie za to Oscara (za scenografię znaczy). Naprawdę byłem w szoku, jak zobaczyłem making-of serialu Zakazane imperium i dowiedziałem się, że to słynne Atlantic City to tak naprawdę zielone tło. Dziwne to jest. Dobrze to zrealizowano, ale jednak jak już się to zauważy, to widać to wyraźnie. I niby jest to jakoś uzasadnione, np. kamera wisi wtedy w powietrzu nad „urwiskiem”, bez efektów specjalnych takie coś byłoby niemożliwe. Albo chociaż ryzykowne. Ogólnie widać, że tu chodzi o aktorów i o to, by nie zmokli. Albo nie spadli do morza. Albo szum morza nie zagłuszał ich kwestii. Można to zrozumieć, tylko jednak tak dziwnie pomyśleć, że filmy jednego z ojców New Hollywood tak się zmieniły. W końcu takie Lost było kręcone w plenerze. Serial telewizyjny na początku XXI wieku. A parę lat później Scorsese tak mocno wierzy w technologię, że odmładza De Niro i kręci scenę, w której dziadek kogoś kopie. I dopiero widownia zauważyła, że coś jest z tym nie tak.

Czy jest więc coś stałego w jego kinie? Chyba nie. Ten człowiek ewoluuje. W końcu zrealizował nawet film mający fabułę. I wygrał za to Oscara. U Scorsese na pewno dobra jest jego energia, jaką ładuje do filmów. Pewnie zawsze będę pamiętał sposób, w jaki pokazał rozgrywkę bilardu w Kolorze pieniędzy, albo jak jego nowelka wyróżniała się w zbiorze Nowojorskich opowieści. To taki styl, że przy nim pozostałe elementy stają się nieistotne. Bohaterowie nudni, fabuła nudna, tematy nudne – ale ogląda się znakomicie. A to się ceni. Pięć dekad później Scorsese nadal jest pewnym nazwiskiem, któremu warto spróbować poświęcić czas. Teledyski, pełne metraże, krótkie, olbrzymy, dokumenty (te również potrafią trwać i cztery godziny), Scorsese z całą pewnością tworzy kino.

Martin Scorsese

Obecnie Martin Scorsese znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #23

Top

1. Taksówkarz
2. Chłopcy z ferajny
3. Król komedii
4. Po godzinach
5. Kolor pieniędzy
6. Kasyno
7. Wyspa tajemnic

8. Irlandczyk
9. Infiltracja
10. Ostatnie kuszenie Chrystusa
11. Ostatni walc
12. Life Lessons (segment z „New York Stories”)
13. Alicja już tu nie mieszka
14. Kundun
15. Pilot (odcinek Boardwalk Empire)
16. Bez stałego adresu
17. George Harrison

18. Czas krwawego księżyca
19. Hugo i jego wynalazek
20. Ulice nędzy
21. Wściekły Byk
22. Kto puka do moich drzwi
23. Aviator
24. Przylądek strachu
25. Bad
26. Rolling Thunder Revue
27. Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?

28. Wiek niewinności
29. Wilk z Wall Street
30. The Key to Reserva
31. The Big Shave

Ważne daty

1942 – urodziny Martina w Nowym Jorku. Jego rodzice pochodzili z Sycylii i pracowali w dziale odzieży

1946 – Martin ma cztery lata i ogląda Pojedynek w słońcu. Później wspomni, że to było dla niego główne źródło inspiracji.

1964 – ukończenie szkoły filmowej

1965 – pierwsze małżeństwo (jeden potomek)

1967 – debiut fabularny (Kto puka do moich drzwi)

1973 – pierwsza współpraca z De Niro (siedem, w planach ósmy)

1975 – drugie małżeństwo (skończy się w 1977 rozwodem), jeden potomek

1979 – trzecie małżeństwo (skończy się w 1982 rozwodem)

1982 – pierwsza współpraca z Tomem Fleischmanem, dźwiękowcem. Razem będą pracować przy ponad 20 produkcjach)

1985 – czwarte małżeństwo, skończy się w 1991 rozwodem)

1990 – występuje u Kurosawy w Śnie. Serio, zobaczcie to.

1999 – piąte małżeństwo (jeden potomek)

Taksówkarz ("Taxi Driver", 1976)

5/5

To dosyć ciężki film do stworzenia. Nie w sensie: zebrania ekipy i nakręcenia go, ale przekonania producentów, by pozwolili ten film nakręcić, wyłożyli pieniądze na budżet i reklamę, by film w ogóle można było zacząć robić. Na początek – opis fabuła to opis bohatera, nie ma tu samej historii. Widz poznaje głównego bohatera, gdy ten przedstawia się starając się o pracę kierowcy taksówki. I to koniec, potem tylko słyszy od twórców: „Spędzisz z tym człowiekiem następne 2 godziny”. Ludzie zmuszeni do pisania opisów zdradzają finał, bo muszą pisać o wydarzeniach z samego końca seansu, gdy to coś zaczyna się dziać. A potem nie ma żadnego rozwinięcia, jest natychmiastowe przejście do zakończenia, potem epilog i tyle. Już zetknąłem się z opisami, w których autorzy dosłownie opisują zakończenie w samym wstępie.

To drugi ryzykowny punkt w programie – brak akcji. Dosłowny. Przez większość filmu nic się nie dzieje. Jak pisałem: to co zazwyczaj dzieje się w pierwszych 10 minutach i ustawia fabułę na kolejne 2 godziny, tutaj rozgrywa się na 30 minut przed końcem, i ustawia tylko kolejne 15-20 minut. Do tego czasu bohater tylko jeździ, mówi z offu… Dojrzewając do pewnych działań.

A jednak obraz tak nieschematyczny zadziałał. Dzięki aktorstwu De Niro, reżyserii Scorsese i scenariuszowi skupiającym się na jednej postaci, dużo z tego tematu wyciągającym. Postać Travisa z jednej strony jest niezręczna, z drugiej chciałem przy niej zostać i oglądać ją dalej, byłem ciekaw co jeszcze zrobi. Efekt mieszania dziecinności z nihilizmem. Taka postać wystarczy, by pociągnąć film, by jej spojrzeniem na rzeczywistość stworzyć odpowiednią i kompletną atmosferę. To plus niestandardowa konstrukcja tworzy interesujący dla mnie obraz.

I tylko tak na niego patrzę, jako interesujący eksperyment. Sama fabuła taka już nie jest – zabrakło dla mnie choćby szerszego spojrzenia, wyjaśniającego czemu Travis uważał, że zabijanie będzie sprawiedliwe. To bardzo niedojrzałe, wręcz dziecinne – chcę wiedzieć, skąd to mu się wzięło, to by pasowało do takiego filmu. Co do samej postaci też jest kilka niedopowiedzeń, będących błędami jeśli całość oceniać jako dramat psychologiczny. [spoiler] Kiedy dokładnie Travis załapał, że kandydat na prezydenta nie da rady? I co chciał uzyskać poprzez zabicie go? Czemu właśnie Iris wybrał na ratowanie spośród tylu? Skąd samobójstwo? O tym nie było wcześniej mowy? I jakoś nie kupuję tego, że tak po prostu wrócił do zawodu po takim finale – nawet miałem nadzieję, że to był tylko sen czy coś w stylu „Dawno temu w Ameryce”, ale nie, dano wprost do zrozumienia, że ten finał był naprawdę. [/spoiler]

Poza tym zmierzenie się z takim scenariuszem byłoby ciekawym wyzwaniem. Wypełnienie tych wszystkich luk psychologicznych, szczególnie bez korzystanie z surrealizmu. Do tego wywaliłbym wątek z Cybill Shepherd, wprowadził postać Harvey’a Keitela dużo wcześniej, wywalił scenę tańczenia Sportsa z Iris, coś bym zrobić z tymi kumplami z baru, żeby mieli jakąś większą rolę w całej historii… Ale nie chcecie o tym czytać.

Fajny film.

Wściekły byk ("Raging Bull", 1980)

3/5

Zaczynamy w latach 40 XX wieku, gdzie poznajemy bohatera – boksera Jake’a La Motta, postać autentyczną. I jest on dupkiem. Prawdopodobnie najgorsza postać w historii kinematografii. Gdzieś mam, że to na faktach, tak odpychającego sk… ekrany nie gościły nigdy. Pierwsza scena, w której się nie bije i już zaczyna kłótnię. Powiedział: „Podaj mi tego steka” i go nie dostał, więc zaczął krzyczeć. A gdy dostał to i tak wywalił stolik do góry nogami i krzyczał dalej. A potem o dziwo będzie tylko gorzej. Przecież już po 26 sekundach był największym dupkiem wszechczasów, po co starał się bardziej?

Wiem, że powinno mi być go szkoda, bo sobie niszczy życie i nie umie przestać… Ale dlaczego? Ta postać nie ma nic poza tą jedną cechą. Nie ma przeszłości. Nie ma osobowości. 100% dupka w dupku.

Film trzyma się dosyć solidnie dzięki aktorstwu i reżyserii, do tego to chyba właśnie „Wściekły byk” wprowadził kamerę na ring, ale… to nie wystarcza. Poza tym jak się okazuje, nie lubię kina sportowego*. Chłop przegrywa, ale musi wygrać!, to ostatnia szansa!, więc dyn-dyn i jest zdeterminowany, uderza raz i przeciwnik pada, co za sukces, wszyscy klaszczmy! Poza mną. Ja się zastanawiam wtedy tylko nad jednym: czemu nie pokonał go wcześniej, skoro to było takie łatwe?

*ale obejrzałem parę walk z „Warriora” i te wciąż mnie zajmują, więc nie będę przesadzał.

Król komedii ("The King of Comedy", 1982)

5/5

Nie wiedzieć czemu, spodziewałem się komedii…

Rzecz jest o niemłodym już człowieku, który postanawia zostać komikiem. Udaje mu się porozmawiać z gwiazdą w tym biznesie, słyszy „zadzwoń i umów się na spotkanie”. A potem się zaczyna…

Chcecie mieć niespodziankę, nie czytajcie dalej. Otóż bohater wciąż żyje w świecie fantazji, ledwo skończy rozmowę z tą gwiazdą, już idzie do baru, by zaimponować barmance, a w domu ćwiczy rozmowy, by naturalnie wypaść gdy już dojdzie na szczyt i ktoś zaproponuje mu przejęcie programu… Zanim w ogóle cokolwiek się naprawdę zaczęło, on już myśli o rozwiązywaniu problemów jakie będzie mieć po osiągnięciu sukcesu. Z czasem coraz wyraźniej widać różnicę między wyobraźnią i rzeczywistością, te dwa wymiary ścierają się coraz mocniej. Smutny film.

Film tylko o jednostce i jej reakcji na ten system, nie ma tu słowa o świecie czy czymkolwiek innym. Nie wiadomo, czemu musiało być tak, jak się stało. Nie ma też satysfakcjonującego rozwinięcia, ale zakończenie już jest całkiem, całkiem.

Po godzinach ("After Hours", 1985)

5/5

Powtórka. Nadal lubię ten film. Niewydarzona fabuła, humor, zapadające w pamięc splot wydarzeń… A zaczęło się od chłopa, który był zmęczony pracą w korporacji. W kawiarni spotkał dziewczynę, która wydawała się być obietnicą zmiany w życiu, chociaż tak naprawdę tylko chciała pomóc koleżance sprzedać rzeźby czy coś. Tak zacznie się wieczór, w którym noc nigdy nie przestanie być młoda. Zmęczenie będzie napędzać bohatera, stając się jego podstawową motywacją, ale świat wydaje się mieć dla niego inne plany. Uwielbiam produkcje, w których noc zawsze jest wyjątkowa i niezapomniana, Po godzinach właśnie to dostarcza. I to jest w zasadzie jedyna wskazówka, jaką widzę, którą musicie się kierować podczas podjęcia decyzji: zabrać się za niego czy nie? Albo po seansie, gdy będziecie chcieli zrozumieć jego popularność. To dziwny, chaotyczny obraz, ale ma w sobie „to coś”. Miłość do świata, który nigdy nie śpi, zawsze jest na nogach i jest ukryty przed nami, bo przecież wtedy śpimy. Protagonista stawi czoła wyzwaniu, przejdzie test, odbierze życiowe nauczki i wróci do swojego zwykłego życia… Przynajmniej do czasu, aż znowu go nie odwiedzę przy powtórnym seansie.

Plus rodzice Kevina tutaj występują. Dziwne.

Kolor pieniędzy ("The Color of Money", 1986)

5/5

25 lat po „Bilardziscie (1961) Eddie znajduje w tłumie młodego amatora bilarda, ktory nie ma sobie równych. Postanawia na nim zarobić, wykształcić jego charakter i wykorzystac do zgarniecia kupy kasy… A przy okazji wrócić do świata gry, w ktorej byl najlepszy.

Zaskakuje mnie, jak dużo tutaj się dzieje. Jak ciasno upchnięte tutaj wszystko jest, sceny trwają tyle, ile muszą, w montażu nic nie jest rozlane, ale i w scenariuszu nie ma miejsca na bałagan. Kolejne motywy wchodza stopniowo – wtedy, gdy są istotne i można je pokazać. Jest tu motyw odchodzacego świata, jaki znamy – ale twórcy czekaja pół godziny z wprowadzeniem go: pokazując po prostu wnetrze starego klubu, który obecnie jest magazynem. To nas zaskakuje, prowadzac tez do kolejnego elementu: wyprowadza bohatera z rownowagi, zmuszajac go, do pokazania nam strony, jakiej jeszcze nie ukazał. To film o starciu pokoleń, o starzeniu się, o walce: psychologicznej, fizycznej, z innymi i samym sobą, a nawet trzeba tutaj pokonać kobiecy magnetyzm. Finalnie jest to nawet opowieść wyrażająca strach o upadek wartości – tak długo oszukujemy, że oszustwo zaczyna się mieszać z prawdziwą rywalizacją. Starcie, w którym powinno chodzić o pokazanie, kto jest lepszy od kogo i kto jest najlepszy, stają się spotkaniem oszustów, którym chodzi wyłacznie o pieniądze. I nawet wtedy film się nie zatrzymuje – na minuty przed końcem seansu pokazując w postawie Vincenta strach przed prawdziwym podjęciem rękawicy, daniem z siebie wszystkiego. A wtedy już nie będzie można powiedzieć: „żartowałem!”, „blefowałem”! Wtedy pokażesz, na co cie stać. Może się okazać, że nie jesteś aż tak dobry, jak o sobie myslisz. Musisz wtedy przyznać, że przegrywasz celowo, bo inaczej przegralbys wbrew własnej woli. Staniecie na scenie i danie z siebie wszystkiego jest elektryzujące i niebezpieczne, a taki wlasnie jest Paul Newman w tym film. Ogłasza swój powrót, gdy rok wcześniej dostał Oscara za całokształt tworczosci. Fellini i Hitchock byli wtedy juz nad grobem, a on mial przed sobą dwie dekady kariery. Pokazał, że jego świat, świat Eddiego, jest wciąz lepszy od tego, ktory mial przyjść.

Zreszta nie tylko Newman, ale też Cruise i Mastrantonio dominują każdą scenę, walcza. Jest miedzy nimi napiecie, kazda scena to jakiejs starcie. Dosłownie każdy element tego filmu doklada swoją cegiełkę do tego, by to się ogladalo znakomicie. I ten styl wizualny! Po latach możecie wiele nie pamietac, ale na pewno zapadnie wam w pamiec widok rozbijania bil, kolejne uderzenia, kamera sledzace toczace sie bile… Niewiarygodne, jak wielka uwagę kamera i montaż przykladają do rozgrywki. Większosć pościgów samochodowych nie jest ukazana w tak paskonujacy sposób, co rozgrywka bilardowa w „Kolorze pieniedzy”

Czytając negatywne opinie, widzę głównie głosy ludzi nieoceniających sam film. Zamiast tego pytają: kontynuacja „Bilardzisty? Absurd!”, albo: „Ten film niczego nie dodaje do tej historii z oryginału! I oczywiste: „Bilardzista to to nie jest”. No cóż. Mimo wszystko muszę przyznać im rację: „Bilardzista jest lepszym filmem. Nijak się to ma do samego filmu, ale niech im będzie.

Life Lessons (segment z "New York Stories", 1989)

4/5

Cudownie nakręcony, ale dłuży się, bo bohaterowie i ich historia, relacja między nimi, dynamika tej relacji… cóż, jest nudna. Przez co rozumiem, że niewiadomo, o co im chodzi, ich losy są całkowicie obojętne i nic z tego nie wynika. On jest malarzem, ona „asystentką”, która też chce malować. I są kochankami, ale ona nie chce. A on chce. I coś tam jeszcze – zazdrosny jest, ale pomaga jest, ale robi to źle i tak naprawdę o nią nie dba, kieruje nim tylko pożądanie… Bla, bla bla. Ale jak to jest nakręcono! Ile energii jest w każdym ujęciu! Montaż jest taki agresywny! Cudownie się to ogląda tak do połowy, a potem zacząłem się zastanawiać, czemu mam ochotę już to wyłączyć. I szybko znalazłem odpowiedź.

Chłopcy z ferajny ("Goodfellas", 1990)

5/5

Wyjątkowy film.

Zdecydowano się na trudny krok – niepakowanie opowieści w schemat typowy dla biografii, wyrzucono wątki, a nawet historię jako taką. Postaci nie mają tradycyjnie przypisanej do nich roli, jaką mają odegrać w fabule, a bohater główny filmu nie jest tak właściwie głównym bohaterem historii, w której bierze udział. Jest gdzieś z boku, na drugim planie. Nie popycha historii do przodu ani nic z tych rzeczy. Przez pierwszą połowę dorosłego życia na ekranie właściwie tylko się śmieje, nie ma nawet większej ilości dialogów. Zamiast tego wszystkiego reżyser wybrał proste opowiedzenie filmu. Nie historii, ale filmu – nie o życiu, ale o tym, jak wyglądało życie Henry’ego Hilla po tym, jak w wieku 11 lat zaczął pracować dla mafii.

Połączono to z naprawdę znakomitą reżyserią. Tempo i styl cały czas się zmienia – raz scena jest długa i pełna, raz szybka i ucina się wraz z kropką na końcu wypowiedzi, którą rzuca któraś z postaci. Potem następuje przebitka albo gadanie z off-u, a może jakieś długie ujęcie śledzące służące za pauzę, w środku tego wszystkiego dojdzie jeszcze stop-klatka, by narrator zdążył się wygadać. Raz gadają o czymś istotnym, by zaraz zacząć grać w karty i odpoczywać. Tutaj jadą samochodem i zabijają kogoś, tam kradną na spokojnie kilkaset tysięcy. Całą tę mozaikę połączono perfekcyjnie, nie ma tu cienia fałszu. Wszystko splata się z wyborami podjętymi na samym początku – nie ma tu ta naprawdę całych sekwencji lub postaci głównej. Wszystko skacze od jednego elementu do drugiego, nigdzie nie zagrzewa miejsca, toczy się dynamicznie, pokazując cały świat, z jakim Henry miał do czynienia, który go wychował i ustalił.

Poznałem jego spojrzenie na świat, zobaczyłem, dlaczego robił to, co robił i dlaczego to wszystko trafił szlag. Obejrzałem ciekawy, bardzo łatwo opowiedziany film. Dwie godziny z dużym hakiem wchodzi bezproblemowo. Zobaczyłem dobrze skonstruowaną opowieść z morałem, na dodatek czułem, że twórcy czują szacunek do bohatera, który mu się zwyczajnie należał, choćby za to, że cały czas kierował się własną oceną sytuacji i ani razu nie postawił czegoś ponad nią. A przynajmniej tak wynika to z filmu. „Chłopcy z ferajny” to dobra robota!

Casino (1995)

5/5

Niby się gada, że After Hours to jedyna komedia Scorsese, ale Kasyno jest zabawniejsze od tamtego filmu. Nadal się strzelają, mordują, przeklinają, terroryzują, ale przy okazji nasłuchują rozmów swojej żony, żeby wiedzieć, kiedy urzędnik kończy podsłuch i wtedy umówić się na spotkanie z partnerem w interesie. Albo konfrontacja z żoną pod koniec, jak mu prawie wjechała autem do salonu. Ubaw po pachy…

Poza tym jest to typowy film tego reżysera. Masa narracji z OFF-u, trzygodzinna opowieść o wzlocie i upadku kolesia z ciemnej strony mocy, przekleństwa to jedna z warstw budujących ten przedziwny tytuł, praca kamery i galopujący montaż też jest rozpoznawalny i nie do pomylenia z niczym innym. Brakuje też fabuły w sumie. Rzeczy się dzieją, cieszymy się życiem, a potem rzeczy przestają się układać. I żyjemy dalej. Poznajemy sporo szczegółów stojących za ustawieniem takiej przestępczej działalności, jak takie kasyno w Las Vegas zostaje otworzone, jak działa i jak przynosi zyski. Potem jest już trudniej opowiadać, po prostu sytuacja w pewnym momencie weźmie w łeb.

Jest tutaj wyraźne uczucie do ludzi, którzy kombinowali i zdobyli życie niedostępne dla zwykłych ludzi, którym brakuje odwagi do robienia wszystkiego po swojemu. Albo mają kręgosłup moralny, ale tutaj z tym też nie jest taka prosta kwestia. Postać grana przez De Niro nikomu krzywdy nie robi, a okrada tylko ludzi, którzy i tak chcą się pozbyć swoich pieniędzy, więc w sumie możemy mu kibicować. Swój chłop, wykorzystuje okazję i chwyta gwiazd. Zresztą jest to jeden z niewielu bohaterów w całym filmie, których można zrozumieć. Nawet jeśli dosyć późno, to jednak mówi: „Wracaj do domu i zachowuj się jak matka moich dzieci”. I wtedy już rozumiem cały wątek miłosny z autodestrukcyjną, jednowymiarową Sharon Stone, dbającą w swoim życiu tylko o swojego ex-partnera.

Wyraźnie, chociaż skromnie, dołożono też wątek tego, że rząd jest taką samą organizacją przestępczą, tylko działającą bez zasad i honoru. Mocny jest za to właśnie motyw tęsknoty do świata ludzi żyjących z honorem według zasad. Oni tworzyli inny świat. Nie tylko w świecie przestępczym. Sporo w sumie tego, jak na film o zabijaniu się i nawzajem. A ogląda się naprawdę dobrze.

Infiltracja („The Departed”, 2006)

4/5

Powtórzyłem sobie, w telewizji puścili o ludzkiej porze. I nawet lepiej się oglądało, dzięki lektorowi, który ograniczył ilość przekleństw. Zapamiętałem Infiltrację jako wulgarny film, w której każda linijka musiała być dodatkowo przełożona kilka razy kurwami, pizdami i innymi. Zajdziesz w górę tak szybko jak fiut 12-latka. Najbardziej niedorzeczne i nieumiejętne przeklinanie na ekranie, jakie w życiu widziałem do dzisiaj, a dzięki lektorowi „cunt” stało się „dziadem” („Masz nas za dziadów?!”) i już szło to oglądać.

Jest dwóch chłopów: Matt Damon i Leonardo DiCaprio. Pierwszy był wychowany przez gangstera Jacka Nicholsona, by stać się policjantem i dzięki temu zostać wtyką przestępcy u federalnych. Drugi pochodzi z gorszej dzielnicy, jednak chce zostać gliną, chociaż ma kwalifikacje na więcej niż to. Więc zostaje tajniakiem, trafia do więzienia, a po wyjściu zaczyna się spoufalać z gangsterem Jackiem Nicholsonem. Pomysł ciekawy. Plus dla oryginału.

Infilltracja ma dziwny styl. Zamiast pokazywać, że coś się dzieje albo w ogóle pozwolić na dzianie się, wybrano inną drogę. Opowiedziano, że coś się działo, i to tyle. Dla przykładu, zarówno federalni, jak i gangster dowiedzą się, że są infiltrowani. W jaki sposób? Nie wiadomo, po prostu powiedzą: „Jestem pewny, że mam wtykę„. Strasznie dziwny efekt, jakby z historii wyssano całą akcję. Nawet z momentami, nad którymi się zatrzymano, jest coś nie tak. Gdy oferują DiCaprio rolę tajniaka, poświęcają kilka minut, by go wkurwić i złamać, ale nic z tego nie zostaje w pamięci. Nie uwierzyłem w tę przemianę, nie wiedziałem, skąd cokolwiek w tej scenie się znalazło. Mogli powiedzieć: „Chcesz być policjantem? Pierdol się, idziesz do więzienia i stul pysk„. Plus 15 przekleństw, by trzymać poziom reszty, oczywiście.

Taki styl mógł przejść dzięki sprawnej reżyserii, ale zaskakująco, wyróżnia się tu montaż. Kilka scen jest tu zmontowanych razem w zaskakujący sposób, ale szczególnie trafia do mnie kontrast narastający pomiędzy głównymi bohaterami, los, który ich spotkał, jest tak różny, a nawet niesprawiedliwy. Ten zły ma białe ząbki i od razu natrafia na tę jedyną kobietę w filmie, która jest tu po to, by ktoś się w niej zakochał. Chwila zapadająca w pamięć: Matt Damon na kolacji z przyszłą żoną, przebijany z obrazem Leonarda DiCaprio będącego gdzieś w szpitalu, pielęgniarka bodaj szyła mu ranę a pacjent tak jakoś nieśmiało na nią spoglądał… I pomyślałem, że to chyba pierwsza chwila w filmie pokazująca tę postać razem z kobietą.

To zresztą dzięki postaci dobrego tajniaka to tak przyjemny w oglądaniu film. Jego strach i charakter są wyraziste, nie ma dla niego szansy na udaną przyszłość. Boi się, ale zaraz na początku spalił za sobą wszystkie mosty. Jasne, nie był na tyle cwany, by coś innego wymyślić, ale sam film nie miał takich aspiracji, więc wszystko się zgadza. Ciekawy, zajmujący gorzką historią i nic więcej – chociaż w kilku elementach potrafił mi zaimponować.

Wyspa tajemnic ("Shutter Island", 2010)

5/5

Ten film wydaje się mieć wszystko: tajemnicę, intrygę, klimatyczną lokalizację, istotność pogody w narracji, fore-shadowing, surrealizm, grozę, poetykę, napięcie, wielowarstwowość, podejmuje ważne tematy a także opowiada o paranoi i wyparciu, ranach na psychice, ranach na duszy. Dom psychiatryczny na wyspie, najgorsi z najgorszych pacjentów, strażnicy uzbrojeni po zęby, doktor podejmujący próbę faktycznego pomagania im w cywilizowany sposób, pacjent znikający w niewyjaśnionych okolicznościach, wątpliwości wobec tego, komu można uwierzyć i zaufać, bohater stający sam przeciw wszystkim, zwrot akcji w zakończeniu (i to nie jeden), klimat, klimat, klimat. Ten tytuł składa sporo obietnic i każdej dotrzymuje.

A jednak nie jestem w pełni z tego seansu zadowolony. Podejrzewam, że to mogło być bardziej ćwiczenie techniczne dla reżysera, albo praca na zlecenie, niż faktycznie projekt, który darzył uczuciem. Zrobił swoje dobrze, ale jednak nie czułem tutaj chyba jego zaangażowania w taki tytuł. Wiem, że na pewno chciał zrobić Hugo, a wcześniej mógł pragnąć tylko poznać tę nową technologię. Prawa do książki były kupione w 2003 roku przez producentów, byli rozważani inni reżyserzy, sam Scorsese wziął się za to, bo nie mógł jeszcze robić Wilka z Wall Street. Nie mam pewności, czy o to chodzi, ale po prostu nie czuję w tym filmie tej iskry Martina, dzięki której jego kino jest wypełnione taką energią. Gdy myślę o tym filmie, to myślę przede wszystkim o trzech rzeczach: rewelacyjnych momentach ciszy, scenariuszu oraz greenscreenie. I tylko ta ostatnia rzecz przewija się przez cały film i wyszła od reżysera. Po prostu nie czuję, żeby pan Scorsese dodał od siebie czegoś, czego nie było już w scenariuszu i książce. Może to po prostu inny – nowy i nieznany – rodzaj historii, może coś innego nie do końca „kliknęło” podczas kręcenia, ale pomimo mojego uznania dla warsztatu oraz sympatii dla samego tytułu, to nie mogę powiedzieć, aby Wyspa tajemnic mogła oferować to samo, co stare filmy Cormana na podstawie prozy Edgara Poe. Czepiam się, w końcu bez problemu nadal daję pięć gwiazdek, ale do kolejnego seansu właśnie z taką myślą będę zasiadać: czemu nie lubię tego filmu bardziej?

Wilk z Wall Street (2013)

2/5

Wiecie, jeśli film trwa trzy godziny, a scenariusz, na podstawie którego powstał, liczył zapewne jakieś 10 stron… to jestem jako widz w prawdziwych kłopotach. Spójrzmy: ćpanie, seks z prostytutką, ćpanie, prostytutka, ćpanie, zdradzanie, gadanie z offu, elementy fabularne, bycie dupkiem, gadanie z offu, ćpanie, ćpanie, ćpanie, elementy fabularne, prostytutka, prostytutka, zdradzanie, bycie dupkiem, gadanie z offu, the end. I jeszcze co chwila przebija się na ekran Jonah Hill, który jest tak przerysowany, że nie mam pojęcia kogo jego postać miała docelowo obrażać – Żydów? Białych? Mieszkańców przedmieść?

Jordan Belfort to prawdziwa postać, która naprawdę wzbogaciła się na Wall Street i skończyła w więzieniu. Dzisiaj spłaca długi, gdzieś po drodze pomyślał by spisać swoje wspomnienia. Ktoś inny stwierdził, że druga taka szansa na zrobienie grzecznego pornosa którego jeszcze można wypromować na arcydzieło prędko się nie powtórzy, więc zrobiono z owych wspomnień film. Dano znanego aktora i znanego reżysera, i będzie dobrze. I jest. Rozumiem przez to, że ludzie do kin poszli, i ogólnie jest chwalony za bycia bardzo śmiesznym, i bardzo dzikiem obrazem.

Z miejsca w którym jestem, film jest przede wszystkim strasznie nudny. Przez trzy godziny prezentuje całą historię od początku, gdy Belfort dopiero zaczął pracę, a kończy na wspomnianym kursie, na którym uczy ludzi jak sprzedawać. Z jednej strony można na to spojrzeć jak na historię człowieka, który sięgnął gwiazd, a potem spadł na samo dno. Z drugiej – owe gwiazdy są tu synonimem seksu za pieniądze. Narkotyki nie skutkują żadnym poważnym uszczerbkiem na zdrowiu (po prostu – zażywasz i jest fajnie do rana), prostytutki są śliczne, a seks uprawia się w koszuli, chyba że jesteś nieistotna, to bez nagości nie wejdziesz na plan. Ale niektórym wystarczy, jak Di Caprio poprzeklina i wsadzi sobie świeczkę w dupę na 5 sekund i wtedy już mają „odważny”, „drapieżny” i „dziki” obraz.

Po drugie, nie zapada w pamięć. Pamiętam tylko Leonarda Di Caprio mówiącego do kamery co chwila „po co ja wam mam to tłumaczyć? Chodzi o to, że się udało i jest fajnie”, sprzedawanie długopisu oraz scenę, w której Belfort tak się doprawił, że zapomniał, jak się chodzi.

A wszystko to mnoży przez nieskończoność fakt, że „Wilk z Wall Street” trwa trzy godziny. Na bok odłożę na chwilę fakt, że większość scen jest zbędna w tym i tak bezcelowym filmie – te trzy godziny nawet nie wyczerpują tematu. Tak, kwestia zdobycia milionów to sprawa równie łatwa jak umycie zębów – wg filmu. Ale mi chodzi o inne sceny – dla przykładu, jest pod koniec moment, w którym bohater słyszy, że zabiorą mu dziecko. Więc bierze je pod pachę i chce z nim uciekać!… Wielki dramat! Oczywiście całkowicie obojętny. Bo wcześniej to dziecko przewinęło się gdzieś z tyłu w dwóch scenach może. Na koniec mogli nawet udać, że nie było żadnego dziecka, i bym nie zauważył. Przez trzy godziny nie znalazło się miejsce dla wspólnej sceny tych dwojga. Jakiejkolwiek. Ale widza można zaszantażować, korzystając z utartego schematu, bo czemu nie? Wstydzić się tego musiałby tylko dobry film.

Wiecie co? Chciałbym przeczytać (albo posłuchać) wypowiedź kogoś naprawdę wściekłego na ten tytuł. Tak jak przy „Ritchie Milionerze” usłyszałem „a kogo obchodzi, jak żyje 1%?”, tak przy tym chciałbym zobaczyć okrzyki niezadowolenia z oglądania, jakie to niby fajne jest oszukiwanie i wykorzystywanie innych. Bo do tego to się tak naprawdę sprowadza. Pod płaszczykiem „biografii” oraz „to się wydarzyło naprawdę”.
[UPDATE] http://www.laweekly.com/informer/2013/12/26/an-open-letter-to-the-makers-of-the-wolf-of-wall-street-and-the-wolf-himself

Czytałem autobiografię Kiedisa, obok której „Wilk…” bałby się nawet stanąć na 5 sekund. Tam też były narkotyki i seks, oraz różne przestępstwa, ale przede wszystkim tam była prawda i powód, dla którego ktoś ją napisał, a ja – jako czytelnik – miałbym ją przeczytać. Seks tam był prawdziwy i pełny miłości, narkotyki robiły swoje, ale to nie było najważniejsze. To ledwo było istotne, bo cała opowieść uginała się od rewelacyjnych i szalonych momentów z życia, które zastygały w pamięci. A całość była tak dobrze napisana, że czytało się bardzo szybko i po dziś dzień do niej wracam, by przeczytać jakiś rozdział. Więc to nie wina tematu, że „Wilk…” mi się nie spodobał. To wina jak go ujęto – przerobioną w nudną, pozbawioną pazura, życia i powodu, by powstać, opowieść.

Aha, i beznadziejne efekty specjalne.

Rolling Thunder Revue: Opowieść o Bobie Dylanie od Martina Scorsese (2019)

3/5

Bob jest zmęczony tym, ile legend o nim powstało, dlatego tworzy ten dokument. A przynajmniej to najlepsze, co jestem w stanie wyciągnąć z tego tytułu, w którym połowa treści to bzdury sugerujące zakończenie wojny w Wietnamie na skutek koncertu Boba Dylana, a druga połowa to właśnie jego koncerty. Dylan stylizuje się więc na Forresta Gumpa i naśmiewa z własnej mitologii, ale Bob Dylan jest po prostu taką osobą, którą miło się słucha w każdych warunkach. Nawet jeśli ten blisko 2,5-godzinny seans jest kompletną stratą czasu.

Irlandczyk („Irishman”, 2019)

4/5

Dla fanów Scorsese solidna robota. Dla pozostałych jeden z wielu filmów.

Scorsese jeszcze raz idzie w kierunku trzygodzinnej opowieści o wzlocie i upadku osoby ze światka przestępczego. Tym razem mówimy o cynglu do wynajęcia, który zaczynał jako kierowca ciężarówki z mięsem, by po pewnym czasie zacząć zabijać na zlecenie, a skończył, jako pokazano to już w pierwszej scenie, w domu opieki, opuszczony przez wszystkich. To wciąż taka pozorowana szczegółowa biografia – niby widzimy, co się działo w życiu bohatera i dlaczego, ale np. zawieranie znajomości przedstawiono umownie. Bohater kogoś poznaje i od razu są przyjaciółmi na całe życie, chociaż nie wydarzyło się nic, co pozwoliłoby widzowi w to uwierzyć. „Cześć”, potem „No siema”, a w następnej scenie już jeden drugiego wspiera, wstawiając się u szefa w ważnej rozmowie, od której zależy ich dalsza „kariera”. Irlandczyk poznaje nowych ludzi, oni ręczą za niego słowem, dzięki czemu dostaje nową i bardziej opłacalną pracę – i tak to się toczy.

Trudno jest mi powiedzieć, w jakim stopniu formuła i kształt Irlandczyka jest automatyzmem ze strony Scorsese, a w jakim stopniu był to jego świadomy wybór. Można widzieć w tym obrazie pewien manifest twórczy – wiecie: „Robię filmy jak chcę, albo w ogóle! To będzie mój list miłosny do dawnego kina i ludzi, z którymi go tworzyłem!”, ale równie dobrze można oglądać i być pod wrażeniem, że Scorsese po prostu inaczej nie umie, że jest niewolnikiem swojego stylu. Opowiada o czymś życiu, więc faktycznie musi go pokazać na przestrzeni kilku dekad życia. Nie wynika z tego nic głębokiego lub szczegółowego (setka osób w obsadzie i wiele wątków, ale głównie oglądamy pięć tych samych osób w jednym pomieszczeniu – i to nawet te 5 osób poznajemy głównie po imieniu, bo charakter mają w zasadzie podobny), to po prostu solidna robota, której można być fanem albo nie. Ja byłem i te 200 minut minęło mi w zasadzie całkiem nieźle. Widzę tu świadome zabiegi artystyczne, odróżniające Irlandczyka od Chłopców z ferajny, odzwierciedlając w ten sposób odmienne tematy podejmowane w każdym z tych tytułów. Bohater Chłopców… wygrał, chociaż przegrał. Irlandczyk przegrał po całości. I to ta część – przegranie – jest najmocniejsza. Tę część zapamiętam – kiedy bohater jest stary i nie ma sposobu, żeby wygrał cokolwiek, on już tylko czeka na koniec. Nie ma tu żadnego morału, to po prostu gorzki epilog.

Wiele osób narzeka na cyfrowe odmładzanie aktorów. Osobiście niezbyt na to narzekam, chociaż żadna z postaci po takim liftingu nie wygląda na mniej niż 50 lat. Komputery tutaj nie zawodzą najbardziej, to ruchy aktorów psują iluzję. Jest taki moment, gdy De Niro uczestniczy w bójce na ulicy. Rzuca chłopem na chodnik, po czym jakby w połowie ruchu przypomniał sobie, że jego ciało ma 76 lat, więc zaczął wykonywać jakieś lekkie kopniaki i inne takie. Zresztą jesteśmy kinomanami, znamy De Niro od 50 lat. Wiemy, jak wygląda. Tego nie można było przeskoczyć z wielu poziomów. Pewnie nagrali materiał i dopiero rok później zobaczyli materiał po post-produkcji i stwierdzili, że albo kręcą film od nowa, albo wypuszczają go, jak jest. I w obecnej wersji – da się oglądać. To film o czymś innym, a zresztą – jeśli mówić o wczuwaniu się w realizm filmu, to na to raczej od dawna za późno. Irlandczyk był niemal legendą, do której realizacji Martin Scorsese przymierzał się od dawna, ale nie było szans na to. Aż tu nagle rok temu zaczął robić, dziś już można go oglądać. Wiemy, czym to jest. To nie jest tylko film i raczej dla niewielu kinomanów będzie tylko nim. Większość zobaczy tu wspomniany manifest artystyczny albo testament Scorsese. I tak będą go oceniać.

Irlandczyk
Te kilka chwil to wielkie aktorstwo. Resztę filmu pewnie zapomnę, ale ten moment... Ech.

Czas krwawego księżyca (2023)

3/5
Już to widziałem u Scorsese. Istotna historia opowiedziana przy użyciu znanych i łatwych schematów. Ogląda się niemal wyłącznie dla aktorów.
 
Koniec I wojny światowej. Indianie odkrywają ropę na swoich ziemiach, zaczynają szastać kasą na głupoty, przyjeżdżają biali ludzie i ich mordują dla pieniędzy. W tym wszystkim toczy się historia młodego kucharza, który właśnie wrócił z frontu i odnajduje tutaj miłość swojego życia, gdy jego rodzina wykorzystuje jego niską inteligencję do własnych interesów.
 
Na początku wydawało się, jakoby twórcy szli w kierunku Shoguna, gdzie dramaturgię tworzono wokół człowieka z zewnątrz uczącego się nowej kultury i muszącego potem wybierać, co jest dla niego najważniejsze. To by pasowało do wyraźnie zaznaczonej istotności faktu, że to film na podstawie prawdziwej historii, która została przemilczana z powodu tego, że nikogo nie interesowali „inni”. Twórcy jednak nie poszli w tym kierunku – gdy na początku De Niro mówi Di Caprio, żeby uważał na Indian, którzy milczą i czekają, aż biały człowiek wypełni ciszę zdradzaniem sekretów (jeden z wielu momentów, gdy czytelnicy Shoguna zauważą liczne podobieństwa Indian do Japończyków w prozie Clavella), to nigdy potem nie wróci do narracji. Nie poznajemy tych ludzi również w ten sposób, a wszelka relacja protagonisty z jego żoną o innym kolorze skóry jest sprowadzona wyłącznie do „miłości”.
 
To jednak nie koniec, bo film jest przede wszystkim zbiorem schematów, które szkodzą produkcji w dwójnasób – po pierwsze, są przewidywalne. Widzieliśmy już tę historię wielokrotnie i tutaj scenariusz po prostu idzie z nimi do przodu, bez żadnego zaangażowania lub pomysłu na cokolwiek. Dzieje się coś, a scenariusz jedynie to opisuje. Najpierw to, potem to, a na końcu tamto. Ten powiedział to, potem tamtemu, jeden zabił drugiego, coś wybuchło, powtarzamy. Druga szkoda to właśnie brak uwierzenia ze strony widza w historię, którą ogląda. Najważniejsze powinno być właśnie to, że ogląda coś, co wydarzyło się naprawdę i czuje ten fakt, dlatego też jest zaangażowany. W praktyce oglądamy filmową wersję rzeczywistości – przekonywanie kogoś do niecnych czynów wygląda jak na filmach, rozprawa w sądzie wygląda jak na filmach. Oglądamy coś, co zostało zrobione w dany sposób, bo twórcy widzieli to na innych filmach. Nic więcej.
 
Aktorzy również na tym tracą, bo zanim mogłem szanować ich rolę, to najpierw musiałem oddzielić ich część pracy od tego, co powinien zrobić scenarzysta. Patrząc przez pryzmat skryptu, to były kiepskie postaci – ale patrząc przez poziom zaangażowania aktorów, to były bardzo ważne sceny, które znaczyły dla prawdziwych ludzi bardzo wiele. Ciężko było przejść obok tego obojętnie, nawet pomimo starań twórców, ale tym większe uznanie dla obsady – szczególnie pana Di Caprio, który ratował scenę za scenę, im bliżej końca, tym więcej tego potrzebowało. Nawet tę scenę w sądzie uratował.
 
Scorsese jeszcze nie zrobił dobrego filmu trwające powyżej trzech godzin. Nie dał rady z dokumentami o Bobie Dylanie lub Harrisonie, był całkiem blisko przy Irlandczyku, gdzie ten moment wypalenia był wpisany w narrację, nie dał rady przy Czasie krwawego księżyca, który trwa tak długo, że gdy na początku wyjaśniają o co chodzi z tym Krwawym Księżycem, to pod koniec widz już tego nie pamięta. I nie zależy mu, żeby pamiętał, bo to nie jest do niczego potrzebne. Ten film nie osiąga tego, co powinien osiągnąć w czasie 200 minut – ani tego, co mógł osiągnąć w tym czasie. Gdy na końcu postać De Niro mówi, że społeczność będzie go ceniła, bo dał im szkoły i inne budynki, to ja się cieszę, że to powiedział – bo ta ani żadna inna informacja do tej pory nie pojawiła się w narracji, a bez niej zapamiętałbym go jako dziadka siedzącego dupą na krześle gdzieś w domu na polanie, prowadzącego rozmowy. Przez ponad 200 minut. Marketingowcy nie mieli prawa przekonywać widzów, że wysiedzenie na długim filmie jest czymś nobliwym, bo będziecie lepszymi ludźmi i udowodnicie sobie, że nie macie problemów z koncentracją. To filmy po prostu muszą być dobre, a my musimy być w formie – nic więcej nie trzeba, żeby obejrzeć coś do końca. Nawet jeśli trwa siedem godzin. Problemem jest ilość stresu w naszym codziennym życiu, a zwalanie naszej potrzeby wypoczynku na nas i wmawianie nam, że problem leży gdzie indziej jest czymś zwyczajnie niegodnym. To tylko film.
 
PS. Najlepsze cameo: Everett Acker.