Frederick Wiseman

Frederick Wiseman

14/10/2023 Blog 0
frederick wiseman 1975 high school

Zastaje rzeczywistość jaką ona jest i kręci o niej dokument. Operuje szokiem i odwagą, dodaje dramaturgii i wie, do jakich wniosków dojdzie odbiorca. Oto Frederick Wiseman i przegląd jego twórczości.

The shooting is the research” – Frederick Wiseman

Jest to twórca, który silnie krytykuje to, co się o nim mówi z łatwością, chociaż nie ma to pokrycia w rzeczywistości. Krytycy i opinia publiczna widzi jego twórczość jako obiektywne dokumenty, bezstronne, kwalifikuje je do nurtu „direct cinema” lub „cinema verite”. Sam Wiseman jednak punktuje, że jest zobligowany do pewnego moralnego punktu, z którego pokazuje dany temat. Przyznaje się też do manipulacji w montażu, aby całość była bardziej dramatyczna – jednak ową manipulacją nazywa po prostu fakt decydowania, co umieścić w ostatecznym filmie. Filmie, którego metraż musi mieć jakiś ludzki wymiar, więc wycina z nagranego materiału jego ogromną część. A i tak kończy z filmem, który trwa trzy lub sześć godzin, przy czym przy kręceniu zarejestrował nawet i ponad sto godzin. A to wszystko na taśmie! Decydując, co z tego zostawić i pokazać widzowi, sugerując mu tym samym, że widzi całość na dany temat, jest przecież nadal aktem manipulacji. Podobnie jak kolejność pokazywanych zdarzeń, ich długość – to wszystko jest świadomym aktem, głosem, stanowiskiem w sprawie. Wiseman jest po prostu uczciwy wobec tego faktu. I wobec widza, a okłamywanie go byłoby sprzeczne z jego misją jako filmowca – a tą jest, jak sam powiedział, chęć ukazania każdego aspektu życia w Stanach.

Dlatego też niechętnie używam tu słowa „manipulacja”, bo musiałbym dzielić ten termin na dwa kolejne (dobra i zła manipulacja). Wiseman szokuje widza ukazywanym obrazem i przekonuje odbiorcę do pewnych rzeczy, ale nadal robi to w neutralny sposób. Nie używa narracji, napisów albo personifikacji przedstawionych osób, nie pozwala odbiorcy utożsamiać się z nimi i budować w ten sposób emocjonalnej więzi: atakuje go całością zjawiska, które portretuje. Myśli o nim – widzu – jako odbiorcy filmu. A film zawsze będzie fikcją, nawet jeśli jest dokumentem. Wiseman robi filmy, czyli sztukę, która ma strukturę, rytm oraz dramaturgię. Nie robi tego rodzaju kina, które leci w tle i gdzieś w trakcie znajdzie swoją misję – albo i nie. Wiseman znajduje tę misję w montażu, by następnie nam ją dostarczyć do oglądania, a końcowa decyzja zawsze będzie nasza – nawet jeśli trudno sobie wyobrazić, aby ktoś miał wybór po zobaczeniu Titicut… czy Hospital (bardzo podobne, bo w obu są szpitale ukazane).

Jego kino to trochę kino wyrzeczeń, wymęczania się – i nie tylko ze względu na tematykę. Kopie dostępne często w niskiej jakości, brak napisów (o polskich nie wspominam), czarno-białe, dźwięk jest tak słaby, że ledwo człowiek rozumie, co tam mówią, szum tła głośniejszy czasem od mowy – próbujesz pogłośnić i coś zrozumieć, to ranisz uszy pogłosem. Jest w tym coś z aktu masochistycznego – a wszystko to, by oglądać losy ludzi, którzy sami w sobie… mieli pecha, można powiedzieć. Może to nawet pasuje, że samemu trzeba trochę pocierpieć przy seansie. A może to tylko taka ironia, że przeszkadzają mi takie niedogodności, gdy oglądam dokumenty o ludziach zostawionych przez życie na lodzie. Sam Wiseman udostępnił swoją twórczość za darmo bibliotekom w Stanach, jak masz kartę to wchodzisz na Kanopy i możesz oglądać tak po prostu. Reszta świata ogląda piksele. Jak żyję nie kojarzę, by gdzieś te filmy były w Polsce – poza AFF w 2020, gdy przez Internet pokazali City Hall. Mój pierwszy wtedy Wiseman.

Jedna rada na koniec: oglądajcie filmy Wisemana na temat, o którym wiecie najmniej. W ten sposób nie będziecie się męczyć dochodząc do oczywistych wniosków. I czekajcie na finał danej produkcji, zawsze jest jakiś przewrotny. To mój ulubiony moment w każdym tytule Wisemana.

Obecnie Frederick Wiseman nie znajduje się jeszcze w moim rankingu reżyserów (poczeka na aktualizację)

Top

1. Hospital
2. Welfare
3. Blind
4. Titicut Follies
5. High School
6. Juvenile Court
7. City Hall

Ważne daty

1930 – urodziny (USA)

1951 – ukończenie studiów prawnych w Yale

1954 – nabór do wojska, wróci w 1956

1956 – pobyt we Francji, wróci do Stanów w 1958

1958 – rozpoczęcie pracy nauczyciela prawa w Bostonie

1963 – debiut producencki

1967 – debiut reżyserski, dokumentalny

2023 – nadal robi filmy!

Titicut Follies (1967)

4/5

Kino operujące szokiem, odwagą, obiektywnością, rzeczywistością postawioną najbliżej widza. Tutaj oglądamy wnętrza szpitalu psychiatrycznego dla przestępców, gdzie najłagodniejsza scena pokazuje ludzi kłócących się o politykę, a te bardziej graficzne traktowanie pacjentów przez personel, powszechną akceptację upokarzających rzeczy oraz znieczulicę ludzi, którzy widzą te rzeczy na co dzień. I oczywiście doceniam to wszystko, rozumiem także wartość dokumentu nastawionego na obserwację, tylko w sumie… co to daje? Po co to oglądać? Pół wieku później powstał dokument o chińskim psychiatryku, jest on o wiele brutalniejszy. Titicut jest w słabej jakości obrazu, ledwo idzie zrozumieć słowo z tego, co mówią, a poza tym czytanie o takich rzeczach daje wam już bardzo dużo i sam seans jest niemal opcjonalny. Tak, raz na jakiś czas warto jest być takim masochistą i natrzeć oczy bolesną stroną rzeczywistości, o której zazwyczaj nie wiemy – sam film powstawał zresztą w innych czasach, wtedy to był jedyny sposób na zobaczenie tego na własne oczy. Całkowicie to rozumiem, tylko te wszystkie szokujące dokumenty były potem w ruchu i tak w sumie Titicut nie jest taki szokujący. A gdy nie szokuje, to w sumie… Co tu zostaje?

Rozumiem zamysł obserwacji bez zadawania pytań, kierowania obiektywu niemal bez zezwolenia, byle tylko zarejestrować coś prawdziwego. Ta niska jakość obrazu momentami nawet podkreśla koszmarność niektórych nagrań, gdy ledwo da się dostrzec szczegóły na twarzy groźnego pacjenta stojącego tuż przed nami. W konsekwencji jednak nie zobaczymy, jak personel stał się taki, jaki jest. I nie mówię o kręceniu czegoś przez lata, bo niestety z doświadczenia wiem, że jak cały dzień zajmujesz się wariatami, wyrywającymi cewniki i kaniule, to pod wieczór jest ci już obojętne, czy on w końcu wyjdzie z łóżka i w końcu się wywali. Bo jak się wywali, rozwali sobie głowę, to ją zszyjemy, a chory nie wyciągnie z tego żadnej lekcji i dalej będzie stanowił dla siebie zagrożenie.

Po prostu czuję, że film wchodzi przez swoją manierę dosyć płytko w temat, zadowalając się czymś w stylu: „To okropne, COŚ z tym trzeba zrobić”. A tu można powiedzieć wiele, wiele więcej.

High School (1968)

4/5
Wiseman zastaje rzeczywistość. Jak nauczycielka dyktowała, to prawie za nią zacząłem powtarzać.
 
Bezsens szkolnictwa istnieje więc co najmniej od 68 roku. Nic nowego, tylko… Cóż, z całym Wisemanem brakuje mi jakiejś właściwej perspektywy, która pozwoliłaby mi przejść z „doceniam” do „wychwalam”. Jako filmowiec jest osobą wybitną, ale jego kino mówi mi w zasadzie to, co już wiem, więc trudno mi wykrzesać z siebie energię, aby piać z zachwytu. Zaraz minie dekada, od kiedy napisałem własny scenariusz o tym, że szkoła uczy tylko nienawiści do siebie, do innych i do systemu. Zmierzam do tego, że High School dostarcza chyba zalążek takiej perspektywy – bo tutaj film pozwala coś uchwycić, wyzbyć z tego emocje oraz wrócić i przemyśleć. Na samym początku widzimy naukę języków, jak na różnych zajęciach uczniowie mówią w różnych językach i jak szybko na ich twarzach pojawia się zagubienie, tylko powtarzają biernie, byle tylko odbębnić. Występy artystyczne jakby pytające: czy naprawdę chcieliście to robić? Jak się czujecie z tym teraz? Na końcu jest słynne czytanie listu od studenta przez nauczycielkę, która jest tak przeszczęśliwa jego treścią, ale widzowie są przerażeni tym, co słyszą. I widząc reakcję, z jaką to się spotyka.
 
Chodzi mi o to, że teoretycznie jak się by było na miejscu kręcenia tych dokumentów, to wydaje się, że prawda jest oczywista dla wszystkich. A tutaj widać jak na dłoni, że uczestnicy tych wydarzeń nie mają pojęcia o tym, co robią, co czynią, jaki to ma efekt. Były student pisze list dziękuję tobie za to, że nie ma problemu z byciem martwym, a ty jesteś zadowolona z dobrze wykonanej roboty? Coś tu jest nie tak – i tu na scenę wchodzi właśnie zasadność tego dokumentu, który nie jest skierowany tylko do mnie, ale właśnie… Do innych. Oni się liczą, ich perspektywa jest istotna, tam zmiana jest ważniejsza. Nie we mnie, bo ona nie jest wymagana, ale właśnie tam, u nich.
 
Nadal więc oglądam dokument o systemie, który odczłowiecza, otępia i systematycznie pozbawia człowieczeństwa, reagując wzruszeniem ramion – ale czuję, jakbym był o krok bliżej subiektywnego zachwytu nad Wisemanem.

Juvenile Court (1973)

4/5
Trochę tak, jakby odcinek serialu nie mógł się skończyć, gdy minie godzina, ale gdy podjęta sprawa się nie skończy.
 
Dzisiaj jesteśmy na si… Znaczy w sądzie dla nieletnich. I słuchamy zeznać, oskarżeń pod tytułem osób nieletnich, które się oczywiście wypierają tego, co jest im zarzucane. I stajemy w butach osób, które muszą zdecydować, co z tym zrobić. Komu uwierzyć? A jeśli ktoś jest winny, jak żyć ze świadomością tego, co się dalej z tą osobą stanie, jak wyląduje w zakładzie? A przecież młody przestępca nie może zacząć myśleć, że jest nietykalny. Reżyser buduje wrażenie wycinka czasu, to znaczy oglądamy kilka spraw jednocześnie. Musimy to spamiętać, a w nagrodę możemy… Nie poznać ciągu dalszego i nie mieć rozwiązanej zagadki.
 
Całość jest długa, wolna, skrupulatna mniej lub bardziej, bo jednak sprawa jest drążona, każdy tutaj robi swoje w chłodny sposób. Nuda jest kosmiczna, ale trzeba przez to przebrnąć, bo liczy się czyjeś życie. I tak dzień za dniem. Jedni płaczą, bo oto miał miejsce kluczowy moment w ich życiu, a obok inni mają fajrant i wrócą tu następnego dnia.

Walfare (1975)

4/5
Dokument rejestrujący codzienność jednego z centrum opieki społecznej w Nowym Jorku. Całość jest złożona wyłącznie z rozmów między pracownikami i petentami, podejmujące szeroki zakres problematyki społecznej: medycznej, prawnej, osób starszych, samotnych, z dziećmi. Jedni i drudzy są tutaj pokazani na równi.
 
Dokument, który musiał trwać tak długo – aby uniknąć oskarżenia o jednostronność. Z pozoru wydaje się to opowieść o ludziach krzywdzonych przez los oraz system – i tak jest, jak najbardziej, ale im dłużej człowiek słucha petentów, tym bardziej ma wrażenie, że perspektywa jest tutaj tak naprawdę odwrotna: oglądamy pracowników starających się pomóc, zachować spokój w starciu z osobami, które są roszczeniowe, kombinują jak mogą i nie próbują innych metod, aby sobie poradzić. Kłamią w rozmowach, żalą się na brak pieniędzy i gdzieś między słowami wymsknie im się o innych wydatkach, których wcale nie musieli robić. To naprawdę dokument bez tezy, który zastaje rzeczywistość i portretuje ją taką, jaką jest. Trzy godziny były potrzebne, żeby pokazać, że to nie są pojedyncze przypadki, by widz miał czas uwierzyć w to, co widzi, przemyśleć to.
 
Manipulacje Wisemana objawiają się w tym, że na końcu tych trzech godzin pojawia się osoba szczerze potrzebująca pomocy, którą życie wyruchało na wiele sposobów i ją system faktycznie zawiódł. Ta osoba słyszy, że „nic więcej nie mogą dla niej zrobić”. I ona się zaczyna modlić i akceptuje, co Bóg jej dał, na tym kończymy ten seans: z bolesnym odciskiem na twarzy tego zakończenia, które nie pozwala nam na uśmieszek, na kpienie z roszczeniowych petentów, tylko na refleksję o ludziach, których spotkało nieszczęście, a musieli odejść z niczym.

Blind (1987)

4/5
Po tym seansie zacznę mówić, że przy Wisemanie najlepiej zabierać się za tytuły podejmujące tematykę, która jest nam najbardziej obca. Jak właśnie szkoły dla dzieci pozbawionych wzroku.
 
Wiele się czyta o tym, że filmy Wisemana są zrobione w taki sposób, że trzeba samemu wyciągać wnioski. Guzik prawda, czytanie recenzji na IMDb i ogólnie Internet wiele w tym zmieniły. Jak nie wiemy, co myśleć po seansie, to na pewno znajdziemy opinię kogoś lepiej znającego temat i to nam pomoże w oglądaniu. „Blind” nie tylko podejmuje ciasne zagadnienie, jakiego jeszcze nie oglądałem, ale i jest niepopularne nawet na standardy tego reżysera. A tym samym ja po obejrzeniu – czy nawet w trakcie – nie mam żadnej pomocy, widząc prezentowaną mi treść. Znaczy… Uczą tych dzieci chodzić po linie. Czy to dobry pomysł? Czy to pojebany pomysł? Chłopski rozum kłóci się we mnie z powątpiewaniem oraz świadomością nikłej wiedzy, jaką posiadam na ten temat. I czuję, że dopiero wtedy doświadczam kina Wisemana. Teraz ten człowiek odkrywa coś przede mną, czego wcześniej nie wiedziałem, nie widziałem, nie byłem świadomy jego istnienia.
 
Treść to ponownie kamera włączona w instytucji – tutaj jest to szkoła dla niewidomych dzieci. Okazuje się, że wszyscy tam trenują do bycie DareDevilami, no. Sporty, granie na instrumentach. Wszystko to, by byli dostosowani do życia jak reszta, chociaż są pozbawieni jednego z najważniejszych zmysłów. Niby człowiek zakłada, że wie, że to nie jest dla nich łatwe, ale tutaj to widzi w praktyce, ile trzeba, zanim wyjdą na ulicę z laską.
 
Zacznę też pisać, że lubię zakończenia w filmach Wisemana. Tutaj nie ma jednej sceny, zamiast tego jest sekwencja. Dzieci tańczą na imprezie, co jest niezwykłe samo w sobie, ale potem idą spać, a reżyser pokazuje nam… Samochody. Najpierw jeden, a potem wiele, wiele z nich, jadących tak po prostu. I człowiek rozumie, że te dzieci są zamknięte w ośrodku i nie należą do tego świata, który oglądamy na co dzień. To nie jest ich świat.