Ostatnio obejrzane w maju i czerwcu ’24

Ostatnio obejrzane w maju i czerwcu ’24

05/07/2024 Blog 0
asteroid city wes anderson 2023
W kwietniu zacząłem SkyShowTime, więc kontynuuję: „Romeo i Julia” z 1968 roku może nie dostarcza mi zaskoczeń, ale to faktycznie okazuje się idealna wersja tej historii. Na tyle, na ile może ona być idealna. Olivia Hussey była niezwykła. Powtarzam „Wideodrom” – i ponownie jestem zachwycony, tylko odkrywam, że nikt o tym filmie już nie pamięta. Podchodzisz do ludzi, mówisz: „Long Live The New Flesh” i nikt nie wie, o czym mówisz. W końcu nadrabiam „Kucharza, złodzieja, jego żonę i jej kochanka”, zachwycam się ponownie maestrią reżysera Petera Greenawaya i ponownie jestem pod wrażeniem, że bogactwem wizualnym przykrywa on banalną treść. Z drugiej strony jest najnowszy film Wesa Andersona („Asteroid City”), to też reżyser, którego czasami nie chwytam. Teraz chwyciłem tę fantazję o rozpoczęciu bycia rozumianym, akceptowalnym, wśród swoich. Przynajmniej tak myślę, że to o tym jest ten film. Plus standardowe żarty i dziwactwa tego reżysera, czego tu nie lubić? „Wybory” po latach jeszcze bardziej zyskują w moich oczach. Z jakiegoś powodu zostały mi w głowie na tyle lat jako komedia romantyczna, chociaż to absurdalna metafora ludzkich decyzji i jak ich osobista perspektywa pozwala na wyciąganie wniosków. Nic istotnego nie ma miejsca, a wszyscy bohaterowie pozwalają, aby te chwile zaważyły na ich losie – a moment przemowy podczas ogłoszenia kandydatów nadal wywołuje dreszcze.
„Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos” jest po prostu fajnym filmem. Fajni bohaterowie, mają ze sobą faktycznie braterskie relacje, akcja i animacja jest miła dla oka. Chciałbym, aby było tam coś więcej, do czego mógłbym wrócić, ale i tak jest nieźle. „Trainspotting” oglądam dwa razy, żeby móc coś napisać o tym filmie. Z jednej strony chyba nie umiem nie odbierać tego filmu zbyt osobiście, ale nadal mam na nim frajdę. Ma te „post-Kevin-Smith-vibes” i to mi wystarczy. Przemowę z „It’s shiet being Scotish” niby nie robi na mnie wrażenia (bierze się znikąd), ale jednak wracam do tej frazy w ciągu następnym dni. Pewnie dzięki manierze Ewana McGregora. Prawie podobnie biorę się za powtórkę „Grease”, które lata temu było pierwszym filmem, który sprawił mi trudności przy pisaniu recenzji. Teraz odkryłem, że to film, który nie boi się być fikcją. Wręcz celebruje ten fakt. Tylko nie wiem, czy umiem to wytłumaczyć – chodzi mi o to, że koniec końców każda sztuka jest fikcją i nie ważne, jak się będziemy starać, to nigdy nie będzie coś realistycznego. Twórcy powszechnie wydają się obawiać przyznać ten fakt, już nie mówiąc o wykorzystaniu go. „Grease” obraca bycie fikcją na swoją korzyść. Aż po samochód odlatujący w finale, ponieważ… czemu nie?
 
„Sabrina” Billego Wildera też powtórzona. Akurat w tym samym czasie trafiłem na filmik porównujący jego wersję z adaptacją Sidneya Pollacka. Przydałoby się zabrać kiedyś za tego drugiego. „Sabrina” tymczasem po latach jest jeszcze lepsza i mogę teraz odkrywać jej rzemieślniczą doskonałość. I przy okazji uczyć się, jak powinien wyglądać gag z wkładaniem szklanki w odbyt. Na horyzoncie pojawia się ranking filmów z 1965 roku, więc powtarzam „Walkower” Skolimowskiego. I jeszcze raz. Oczom nie mogę uwierzyć, jak ten film wygląda, jak opowiada historię, jak daje radę się zmieścić w 70 minut. Właśnie dlatego klasyka musi być zapomniana, bo jak zaczniemy pamiętać, że takie filmy są możliwe i zaczniemy tego wymagać od współczesnych, to przestaniemy je oglądać. „The Great Race” przez lata pamiętałem jako bardziej skupiony na wyścigu, ale akurat wyścig to tam ma małe znaczenie. Szczególnie w drugiej połowie. Nadal to przezabawny film, a to zasługa głownie Jacka Lemmona. Jak się ogląda, to cała obsada lśni, ale w pamięci zostaje właśnie pan Lemmon. „Mirage” też powtarzam po wielu latach, jeden z tych przypadkowych seansów telewizyjnych, który został ze mną na lata. Teraz dostrzegam w nim b-klasowy rodowód, ale akurat zrobiony niczym kino pierwszej klasy. Ważne tematy swoich czasów podjęte w formie thrillera, co jak najbardziej szanuję. „Kolekcjoner” nadal ma najbardziej przerażający obrót nadgarstkiem w historii kina.
Maj dobiega końca, SkyShowTime oglądam do ostatniego dnia, jaki mam możliwy. Wszystkie filmy z 2022 roku zdążyłem zobaczyć, ale seriali nie było kiedy ruszyć. Klasyczne „Quantum Leap” z 1989 roku poczeka na kolejną okazję. Nadal jeszcze obowiązuje mnie abonament na Mubi, gdzie w promocji wykupiłem trzy miesiące. Niby jest co oglądać, ale nic się nie chce. Biorę się za „Przekleństwo niewinności” oraz debiutancki krótki metraż tej samej pani reżyser. I po seansie czuję, że mam ochotę obejrzeć to jeszcze raz, ale już za pierwszym zrobiło to na mnie spore wrażenie – ale ja lubię „Piknik pod Wiszącą Skałą” oraz „Pozostawionych”, a to ten rodzaj kina. Portret życia w pewnym stanie, godzenia i akceptacji, zamiast otrzymywania odpowiedzi. Wróciłem też do filmów Paula Verhovena – „Pamięć absolutna” oglądana po kilku dekadach zaskakuje mnie bogactwem podjętych tematów, dynamiczną fabułą zaskakującą cały czas widza oraz faktem, że Arnold umiał chyba powiedzieć każdy wulgaryzm w unikalny sposób. Zwykłe „No Shit” nabiera w jego ustach głębi. To musi być najlepszy aktor w historii. „Nagi instynkt” z kolei zaskakuje mnie istotnością scen erotycznych. Jak się zaczynają, jak przebiegają, gra aktorska w trakcie – czy naprawdę kino thrillerów erotycznych nie posunęło się (hehe) dalej od czasu 1992 roku? Jestem niestety już przyzwyczajony do tego, że takie sceny można wyciąć albo przegapić, na odbiór filmu nie wpłyną inaczej niż jak przebitki na miasto czy coś w tym stylu. Są bo są, bo widownia lubi nagie ciała. „Nagi instynkt” jednak nie przestaje wtedy opowiadać swojej fabuły, seks jest tam dosłownie niezbędny. Ile tam jest głębi (hehe) w reakcjach każdej postaci nawet na ślad seksapilu. Fascynujące.
 
Co te dwa filmy robią na Mubi? Nie mam pojęcia, ale mnie to śmieszy.
 
Czerwiec trwa, Mubi się kończy, trzeba nowe VOD wykupić. Patrzę na Upflix: wydaje się, że teraz powinienem wykupić miesiąc Filmbox+, bo są tam filmy Mikio Naruse. Tylko za cholerę nie widzę nigdzie opcji wykupienia sukskrypcji. Albo czegokolwiek innego, żeby móc oglądać. Okazuje się, że mogę tylko oglądać, jak mam wykupiony pakiet w kablówce, czyli Filmbox żyje jeszcze w 2011 roku i czasach, gdy HBO w Internecie było na pesel. Co dalej? Redtube. Czy tam RED Go, już prawie kupiłem, tylko nie ma aplikacji na Smatr TV. Teraz kolej na CDA Premium, które okazuje się oferować najgorszą jakość audio ze znanych mi VOD – gdy film jest w wersji z lektorem, to ledwo słychać cokolwiek poza nim. A większość jest właśnie z lektorem. Niemniej, jest tam sporo słabych filmów z 2022 roku, więc mam co oglądać, ale „Małgorzaty, córki Łazarza” to tam nie włączę. To już czwarte podejście do tego tytułu, a filmu dalej nie obejrzałem.
 
Oglądam jednak te słabe filmy oraz produkcje z lat 60. „Kasia Ballou” nadal jest sympatycznym westernem komediowym, ale nie na tyle, aby dawać do rankingu 1965 roku. „Titina” jest norweską animacją o psie, który na koniec filmu żyje, więcej mi nie trzeba. „Deadstream” już w ciągu pierwszych kilku minut sprawia, że piszę do znajomego, który nie lubi jutuberów: „Nie oglądaj tego filmu”, a kończę seans z myślą, że to może być mój ulubiony horror 2022 roku. Byłem zaangażowany, chciałem oglądać dalej i jednocześnie robiłem to z obawą: co się zaraz wydarzy?
 
Niby planowałem wybrać się na Octopus Film Festival już rok temu, ale dopiero teraz zapytałem w pracy o możliwość urlopu, wysłałem prośbę o akredytację prasową (pierwszy raz to robię) i zarezerwowałem hotel. Widzimy się w Gdańsku od 6 do 11 sierpnia, jak chcecie się pobić czy coś.
 
Euro w Niemczech też chciałem oglądać. Raz na dwa lata lubię oglądać mistrzostwa w Piłce Nożnej, wtedy moją pasją jest wkurwianie się z powodu sportowców udających kontakt z przeciwnikiem. Włączam aplikację TVP Sport, a tam 2 minuty reklam. Nie mam podłączonej telewizji, więc tylko tak mogę obejrzeć. Ostatnio reklam na dzień dobry nie było – wszyscy wiedzą, że te i tak są przecież wyświetlane w trakcie (wszystkie banery i loga). Nie wiem, co reklamują, ale ktoś mi powiedział, że to są reklamy, więc chyba są, tylko w stu procentach nieudane. A teraz mam siedzieć 2 minuty i czekać, aż ludzie przestaną robić głupie miny na ekranie, zanim zacznie się mecz. Sprawdzam w Internecie, jak mogę zapłacić, żeby reklam nie oglądać. Pierwsze wyniki to posty pisane przez AI o tym, że istnieją Mistrzostwa, można je obejrzeć i zrobić to tego dnia o tej godzinie. Nic, co ma związek z moim zapytaniem. Najwyraźniej się nie da.
 
Oglądam mecz. Chorwacja kontra Hiszpania. Wytrzymali do 12 minuty, zanim w obu drużynach ktoś zmarnował pieniądze wszystkich, którzy zapłacili za ten mecz, poprzez udawanie faulu. Mogę się najwyżej oszukiwać, że Hiszpanie wymuszają faul, aby mieć okazję do strzelenia gola, a Chorwacja zrobiła to jeszcze na swojej połowie, ale to nie ma sensu. Polski komentarz tradycyjnie nieoglądalny. Jeden mówi, że „chociaż nic na to nie wskazuje, to pamiętajmy, drodzy widzowie, że każda drużyna może się w każdej chwili zesrać i przeciwnik to wykorzysta”. Włączam komentarz po angielsku. Nie działa, oglądam mecz w ciszy. Próbuję innych widoków – włączają się najpierw reklamy. Na drugim widoku też nie działa inny komentarz, ale za to nad piłkarzami jest ich nazwisko. W sumie wygląda to jak gra, tylko mniej realistyczne. Zaczyna się buforowanie, mecz stoi w miejscu i tak zostaje. Resetuję. Dwie minuty reklam. Strzelili bramkę w międzyczasie.
 
Na blogu zaczynam się przygotowywać do felietonu o twórczości Tadeusza Chmielewskiego. Jeden z tych reżyserów, których w sumie chętnie poznam, ale robię to, ponieważ jego produkcje są dostępne legalnie na Ninatece oraz 35mm. Lata temu odkryłem kilka jego obrazów, w kwietniu obejrzałem kolejne, teraz w sumie zostało mi tylko „Wiosna, panie Sierżancie” oraz „Wierna rzeka”. Pierwszy jest sympatyczną komedią pomyłek pełną lekkiego humoru i jednym diamentem w postaci dialogu sierżanta z księdzem, którzy próbują ustalić pochodzenie bimbru. A konkretnie: po smaku ustalić, czyj wyrób on im przypomina. Nie mam pojęcia, jak to przeszło przez cenzurę – może ośmieszenie kleru jednak wyrównało ośmieszenie munduru? – ale ta scena po prostu bawi do łez nawet dzisiaj. „Wierna rzeka” od samego początku do mnie przemawia – gdy kończą lecieć napisy początkowe na statycznym tle, kamera leciutko obraca się w bok, aby odsłonić, co było tuż obok. Takie momenty w kinie kocham.
 
Przede mną lipiec. Kontynuacja Euro, przygotowania do podsumowania 1967 roku i wiele odkryć po drodze.