Miraż („Mirage”, 1965)

Czarno-białe zdjęcia, oniryczny rozwój wydarzeń, Nowy Jork.
5/5
Lata temu pisałem, że zacząłem oglądać bez pierwszych kilku minut. Dziś mnie to bawi, ponieważ film dosłownie w taki sposób się zaczyna – i chociaż faktycznie wtedy pierwszych minut nie widziałem, to nawet oglądając od początku reżyser celowo wprowadza widza w poczucie zagubienia, jakbyśmy byli pośrodku robienia czegoś i nie pamiętali, co właściwie mieliśmy zaraz zrobić. W budynku brakuje prądu, jest wieczór, część ludzi idzie na imprezę, a główny bohater… Cóż, widać wyraźnie, że coś zachowuje dla siebie. Kobieta na schodach bierze go za kogoś, kim nie jest. Schodzi cztery piętra w dół, by później zdać sobie sprawę, że jest tylko jedno piętro podziemi. Jego miejsce pracy znika jakby nigdy go nie było, w mieszkaniu chłop z bronią palną „dobrze mu radzi” opuścić miasto. O co tu chodzi? Wydarzenia z teraźniejszości łączą się w głowie bohatera ze wspomnieniami. Niektóre nawet poznajemy, to zdania, które padły przed chwilą. Montażyście udało się złapać idealny rytm we wprowadzeniu takich śladów, wskazówek i motywów, których rozwiązania czekamy aż do końca seansu.
Seans jest gęsty, aktorzy idealnie oddają zagubienie jak i wątpliwości podczas podejmowania decyzji, czy wierzyć osobie twierdzącej, że tego wszystkiego doświadcza, czy jej pomóc. Nawet dzisiaj zaskakuje reakcja psychiatry, który wyrzuca bohatera za drzwi, bo ten „na pewno ma kłopoty prawne i teraz musi mieć papier na amnezję”. Czarno-białe zdjęcia, oniryczny rozwój wydarzeń, Nowy Jork. I właśnie mocne rozwiązanie, adresujące i atakujące powszechne obawy wśród ludzkości w tamtych latach. Naprawdę warto oglądać do końca, nawet jeśli film was nie chwyci.
Technicznie rzecz biorąc to jest film klasy B – budżetowy, trochę w kółko eksploatujący ten sam motyw, jak logika się nie zgadza to też nie szkodzi. Psychologia i psychoanalityka też jest potraktowana tutaj w dosyć popularnonaukowy sposób. Technicznie rzecz biorąc, to po prostu półtorej godziny solidnego thrillera pełnego zabiegów mącących w narracji, a dopiero końcówka umieszcza to wszystko w jakimś wyższym kontekście, jakim jest paranoja lat 60., lepiej eksplorowana w innych obrazach. „Miraż” pewnie jest jednym z wielu, który to w tamtym okresie robił i historia zapomniała o nim. Po co w końcu pamiętać, jak są „Twarze na sprzedaż” czy inne „Przeżyliśmy wojnę”. Ja jednak pamiętam o „Mirażu” – to zaskakujący obraz, który ogląda się do końca i chce się poznać odpowiedzi. Finał wprowadza do świadomości odbiorcy wiele trudnych zagadnień, jeśli ten już o nich nie słyszał wcześniej. Kryminał zamienia się w dramat, który zostaje z odbiorcą. I jego sztuczki działają przy kolejnym oglądaniu, więcej wymagać nie będę. Wciągający, intrygujący seans.
I w ten sposób, dzięki przypadkowemu seansowi na Ale Kino! wiele, wiele lat temu, Edward Dmytryk wszedł na moją listę reżyserów godnych uwagi.
Najnowsze komentarze