Luchino Visconti

Luchino Visconti

14/06/2024 Blog 0
biale noce maria schell 1957 visconti

Urodził się w arystokratycznej rodzinie sięgającej XIII wieku (jego nazwisko w języku włoskim znaczy "hrabia"), miał siedmiu braci, jego debiut był oparty o "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy", za który dyktator wsadził go do więzienia, a od kary przez powieszenie uratowała go zdobycie Włoch przez Aliantów. Uciekał z domu, wspierał Partię Komunistyczną oraz ruch obalenia monarchii, palił 120 fajek dziennie, a do kina wszedł poprzez znajomość z Coco Channel. Oto Luchino Visconti i przegląd jego twórczości.

When I’m directing an opera, I dream about a film, when I’m working on a film, I dream about an opera, and when I’m doing a play, I’m dreaming about music. Working in another field is a change, a rest. You must always work with pleasure. The work is bad if you do not do it with pleasure.” – Luchino Visconti

Gdy zaczynał kręcić, w Europie akurat nie było warunków, żeby wysłać maila do USA z prośbą o wydanie praw do adaptacji książki „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”, więc Hrabia zrobił to nielegalnie, technicznie rzecz biorąc. Później jego debiut nie mógł być pokazywany w USA aż do 1976 roku. Fakt, że Visconti wtedy zmarł, musiał być przypadkiem. Po wojnie razem z trzema innymi reżyserami odpowiadał za dokument wojenny, przedstawiający okupację niemiecką i inne fajne rzeczy.

Następny film Visconti sfinansował – gdy już inne metody zawiodły – samemu, sprzedając trochę klejnotów mamy oraz jedno z mieszkań w Rzymie. Część kosztów miała pokryć Partia Komunistyczna. Nagrany z autentycznymi rybakami w rolach rybaków, mówili po Sycylijsku, więc we Włoszech nie wszyscy ich rozumieli. Miał to być początek trylogii o zmianach po wojnie, ale tak się nie stało, chociaż motyw biednych i innych niższych warstw społecznych się utrzyma. W następnym filmie Visconti opowie o biednej kobiecie próbującej pomóc swojej córce wejść do świata filmu. W następnym filmie, znowu z innymi reżyserami, przedstawi aktorki jako zwykłych ludzi. Rossellini opowie o Ingrid Bergman, Visconti o jakieś kobiecie, która była przekonana, że zwierzęta są lepsze od ludzi, bo nie zdradzają. Jej rak był innego zdania.

W 1954 roku ze Zmysłami zacznie tworzyć kino, z którego potem będzie najbardziej pamiętany: bogate, pełne przepychu oraz dużych emocji kino opowiadające o majątkach i zmianach na tle swoich czasów. Otwierająca sekwencja w operze, dodana względem materiału źródłowego, w mojej opinii jest najbardziej zachwycająca w całej filmografii tego reżysera: opera jako przedstawienie, opera jako masywna widownia po sam sufit, do tego ruchy społeczne wykorzystujące zbiorowisko. Widz od pierwszej sceny jest przytłoczony obrazem. Z drugiej strony Visconti nagle będzie mieć kasę na to, aby codziennie ścinać świeże kwiaty i wsadzać je do wazonów na planie filmowym. Nawet wtedy, gdy nie było wtedy nic kręcone.

Tego typu obrazy staną się synonimem reżysera, ale mój ulubiony film powstanie pomiędzy nimi: Białe noce, które zobaczyłem przez przypadek. Schludna, skromna i pełna romantyzmu historia dwóch ludzi spotykających się w Wenecji, a Maria Schell po tym filmie zaczęła być przeze mnie nazywana ideałem pod względem urody, chociaż to tylko w tym jednym filmie. Aktorka urodzona w Austrii nauczyła się wszystkich kwestii po włosku, co jest miłe. Operatorowi z kolei udało się ogarnąć kadry w taki sposób, żeby miasto było mgliste, ale aktorzy byli wyraźni.

Potem Visconti jeszcze raz nakręcił film o zwykłych ludziach. Inspirował się książką Tomasza Manna „Józef i jego bracia”, żeby opowiedzieć o dużej familii zmuszonej do migracji do dużego miasta i odnalezienia się tam. Tutaj Visconti osiągnie apogeum depresji IQ u swoich bohaterów, protagonistom bardziej będzie żal gwałcącego niż zgwałconej. Pierwszy będzie mieć więcej ich współczucia. Brak logiki i inne takie sprawią, że warstwa emocjonalna filmu będzie kompletnie nieistotna w moim odczuciu. Potem IQ może nie będzie wyższe, ale jednak aktorzy oraz bogata scenografia da radę przykuć do ekranu w Lamparcie. Hrabia zekranizuje Camusa, następnie zacznie trylogię niemiecką Zmierzchem Bogów, który Fassbinder nazwie najważniejszą produkcją dla sztuki filmowej. Później zamknie trylogię filmem o facecie w łódce i facecie na koniu. Ten trzeci to Ludwig i nie wiem, czy tam jest facet na koniu. Trwa cztery godziny, więc pewnie jakiś qń tam jest. Albo krowa. Potem Visconti zrealizuje jeszcze dwa obrazy, w tym jeden o bogatych ludziach z ubytkami w inteligencji i umrze.

Podsumowania nie mam. Visconti nigdy nie był reżyserem, którego dzieła były mi czymś więcej niż „obojętne”. Cieszę się, że przypadkiem odkryłem Białe noce, oraz że zobaczyłem na dużym ekranie kilka jego arystokratycznych obrazów, ale to w zasadzie wszystko. To jeden z tych twórców, którego produkcje istnieją w szerszym kontekście, samo ich oglądanie – nawet w dużej ilości oraz chronologicznie – daje tylko połowę poglądu na osobę twórcy i jego zamiary. Zaczął jako człowiek zajmujący się teraźniejszością i zwykłymi ludźmi, aby z czasem zawracać w przeszłość i pokazywać – często wyidealizowaną – wersję tego, co kiedyś było. Tego, co nie wróci, odeszło i zostało wyparte. A jego filmy pozwoliły do tego wrócić, co wydawało się wartością samą w sobie. Cóż, dziękuję.

Luchino Visconti

Obecnie Luchino Visconti znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #158

Top

1. Białe noce
2. Portret rodzinny we wnętrzu
3. Zmysły
4. Lampart
5. Zmierzch bogów
6. Opętanie
7. Niewinne
8. „Il lavoro” (Boccaccio ’70)
9. Śmierć w Wenecji
10. Rocco i jego bracia
11. Obcy

Ważne daty

1906 – urodziny (Milan)
 
1936 – wyjazd do Paryża i praca filmowa jako uczeń Jeana Renoira
 
1943 – debiut pełnometrażowy
 
1954 – pierwsza opera (w La Scali)
 
1969 – Luchino kręci jeden z ulubionych filmów R. W. Fassbindera
 
1976 – ostatni film i śmierć (udar)

Opętanie ("Ossessione", 1943)

4/5
Nielegalna adaptacja* amerykańskiego utworu przeniesiona w warunki biednych Włoch. Kręcono jeszcze podczas okupacji, ale z obrazu nie widać, aby przedstawiał losy ludzi żyjących w trakcie wojny – udało się tutaj przedstawić codzienne życie zwykłych ludzi, próbujących uzyskać jakąś stabilność chociaż na kilka dni do przodu. Fabuła opowiada o niespełnionej miłości dwóch nieznajomych, ale to przede wszystkim obraz tego, jak warunki życiowe tych ludzi determinują ich egzystencję. On nie może z nią być, bo ona ma męża. Męża, którego wybrała ze względu na stabilność, ale nie szczęście. Nie ma zamiaru wracać do życia, w którym musiała błagać o jedzenie, żebrać, żyć w nędzy. Ona cierpi, że nie może być z ukochanym, on cierpi, bo nie może być z ukochaną. Nie jest to konflikt, w który można wejść, uczestniczyć w nim. Rozumiem zamysł, ale losy bohaterów pozostają obojętne w obrębie tego, jakie decyzje podejmują. A komentarz reżysera wskakujący na warunki jako czynnik determinujący na pierwszym miejscu, nie jest przekonywujący.
 
Reżyser pochodził ze szlachty, co mogło mu pomóc uchwycić ten niezwykły pierwiastek codzienności, którą on pewnie widział też pierwszy raz. Sposób, w jaki jedzą – miska na kolanach, posługują się łyżką niemal tak, jakby nie robiło im różnicy, czy jedzą sztućcem czy rękami. Bo i jedzą cokolwiek. Obraz dziecka pracującego na ulicy, chociaż zapewne tylko wykonuje obowiązki domowe. Stroje, fryzury – brak ich spektakularności jest tutaj widoczny. Czuć, że reżyser pokazuje coś, na co nie ma po co patrzeć. Tutaj jest właśnie serce tego obrazu.
 
Na plus reżysera trzeba napisać, że nie stara się przekonać odbiorcy do swoich bohaterów. Pozwala być po ich stronie jak i mieć ich dosyć. Nie jest naiwny, jeśli już jest tutaj to gorzkie przekonanie, że ta opowieść tak właśnie musi się potoczyć.
 
*bo ciężko w trakcie wojny ogarniać taką kwestię… W każdym razie do 1976 roku (śmierci Viscontiego) film był zakazany w USA. We Włoszech na początku nawet zniszczono wszystkie kopie (poza tą, którą reżyser ukrył pod materacem), ponieważ „oburzyła ówczesny rząd”. Więcej szczegółów nie chce mi się szukać, bo wątpię, bym coś znalazł.

Zmysły (1954)

4/5
Otwierająca sekwencja może być najlepsza w karierze Visconitego.
 
Zaczynamy podczas przedstawienia – pięknego, aż chce się go oglądać. Kamera okrąża scenę i pokazuje publiczność, gęstą masę na widowni i po ścianach, wewnątrz balkonów. Wszystko ocieka luksusem oraz definicją pierwszej klasy, Filharmonia Narodowa ze swoimi krzesełkami sprzed 2 wojny światowej nie ma żadnego podejścia do tego, co Visconti prezentuje. Naprawdę. Przedstawienie się kończy i nagle rozpętuje się chaos, gdy ulotki lecą spod sufitu i rebelianci krzyczą hasła wrogie okupantowi. Czas akcji: gdy Wenecja była pod butem Austrii. Ja też nic o tym nie wiem.
 
Bohaterowie to żołnierz oraz hrabina, która zakochuje się w żołnierzu i przeżywa, że ten idzie na wojnę, może zginąć albo być trwale okaleczonym. Pod względem tematycznym jednak ten film jest strasznie rozstrzelony, reżyser opowiada z pasją, ale nie wie, co powiedzieć, więc skacze z tematu na temat. Trochę to film o kobiecie, która uczy się godzić z tym, że nie jest najważniejsza, że jej facet może mieć ważniejsze rzeczy na głowie od niej. Trochę to film o bezsensie wojny, że żołnierza sami nie wiedzą o co chodzi w konflikcie. Trochę o ślepym wykonywaniu rozkazów. Trochę o godności poświęcenia się za sprawę albo ojczyznę. I w końcu staje chyba na tym, że pieniądze niszczą człowieka – albo że luksus odbiera człowiekowi sens życia. Większość widzów raczej powie, że ten film podejmuje któryś z tych tematów. Bohaterowie Viscontiego dużo krzyczą, wyrażając w ten sposób całą gamę emocji. A reżyser nie umie poruszyć jakiegoś tematu inaczej niż popychając swoje postaci do mówienia o nim.
 
Jest to kino pełne pasji, krzyku oraz wizualnego przepychu – nawet jest duża sekwencja bitewna, tylko ona niewiele wnosi i bardziej jest po to, aby być – żeby pokazać, czego udało się uniknąć – niż żeby coś dodać. Twórcy mieli po prostu za dużo pieniędzy. Co więcej, postać męska jest tutaj naprawdę fascynująca – nie ma za co umrzeć bohatersko, więc teraz jest prawdziwie nawiedzony, nienawidzi wszystkiego i wszystkich. W tym siebie. Życie nie ma dla niego wartości. Reżyser właśnie o takich ludziach chce opowiadać, oni są mu wygodni.

Rocco i jego bracia (1960)

2/5
Bohaterowie Viscontiego jeszcze nigdy nie byli tak głupi.
 
Śmierć ojca popycha familię – matkę i jej licznych synów – do przenosin w stronę dużego miasta. Wyglądają przez okno z zachwytem, widząc ulice takich miejsc po raz pierwszy. Wpadają do mieszkania najstarszego syna i spodziewają się, że jakoś się to ułoży, chociaż u niego nie ma miejsca. Każdy z braci idzie w inną stronę, każdy reprezentuje coś innego. To mógł być obraz Włoch wchodzących do dużych metropolii, o starciu nowoczesnego życia z tradycyjnymi wartościami, o załamaniach w typowym obrazie włoskiej rodziny, trudnych relacjach z własną matką. O kradzieży, kobietach, pokusach nowego życia. W pewnym momencie jednak to stało się historią o głupich ludziach. I w zasadzie nie przestało tym być aż do końca.
 
Język tego obrazu to język emocji, nie logiki. Dramaturgia jest delikatnie mówiąc przesadzona, wysysając jakąkolwiek rzetelność oraz wiarygodność z oglądania tych ludzi. Nic tutaj nie ma sensu i jest naciągane z całych sił, żeby ułożyć się ostatecznie tak, jak twórcy chcą. Zdjęcia mogą być wizualnie atrakcyjnie, ale co z tego, gdy sama inscenizacja scen zakrawa o fałsz? Ludzie po prostu nie zachowują się w ten sposób. Nie mówią takich rzeczy. Nie podejmują takich decyzji. Nie uzasadniają swoich poczynań przy użyciu takich słów.
 
Czemu tłum powstrzymuje człowieka chcącego zapobiec gwałtowi? Czemu gdy gwałcący chce potem bić na pięści, to tłum go powstrzymuje przed bójką, ponieważ: „Ktoś może cię zobaczyć”? W tym samym miejscu, gdzie przed sekundą gwałcić kobietę? Czemu film zapomina, że tych dwóch bijących się ludzi jest w fabule bokserami? Czemu teraz po czterech ciosach w twarz ten bokser wygląda jak po upadku ze schodów w Johnie Wicku 4 i ledwo wytrzymuje? Czemu potem gwałt jest nazwany wyznaniem miłości czy czymś w ten sposób? Czemu gwałcący dostaje tutaj więcej wsparcia niż zgwałcona? Film nie daje rady zbudować takich postaci, które mogłyby faktycznie wierzyć w ten sposób, nadstawiać kark za kogoś, kto tylko ciągnie ich w dół. Całość trwa trzy godziny, a ostatnie pięć minut jest wypakowane słownym dopowiedzeniem wszystkich motywacji i co historia próbowała powiedzieć, ale nie dała rady. Trzy godziny w piach.
 
Ciężko mi wręcz uzasadnić istnienie tego filmu – i jedyną możliwością, na jaką wpadłem, było coś takiego, że reżyser opowiada tutaj o swojej własnej rodzinie. O tym, jaką trudnością jest odejść od swojej familii, nawet jeśli ta jest autodestrukcyjna i nie ma dla niej nadziei. Może on sam był takim Rocco, który wierzył do końca i był ślepy w swojej niewinności. Może tutaj się broni przed zarzutami oraz przeprasza własną matkę. Jak tragiczne by to nie było, tak ten osobisty pierwiastek jakoś chociaż uzasadnia istnienie tego obrazu. Bez tego… Jest to po prostu film o głupich ludziach i ich głupich problemach, co przysłania całą resztę treści tej produkcji.

Lampart (1963)

4/5

Visconti miał być niby przeciw arystokracji, ale w tym filmie wyraża raczej szacunek do niej. Niekoniecznie jako władzy lub osób zasługujących na poszanowanie, ale jako persony będące nośnikiem tradycji i poszanowania do sztuki, bogactwa oraz elegancji. To film, który raczej można nazwać jako usadowiony daleko od konkretów – zapewne jakiś okres historyczny jest tutaj ujęty, ale w narracji nie jest on rozwinięty lub szczególny. To tylko moment pozornej zmiany, kiedy tak naprawdę zbyt wiele się nie zmienia, a stare pokolenie czeka na śmierć, żyjąc z dnia na dzień coraz bardziej w przemyśleniu, że to już nie jest ich świat, nie należą do niego. I nic z tym nie mogą zrobić, jedynie patrzeć i trzymać refleksje dla siebie.

Ten obraz działa dzięki scenografii oraz panu Lancasterowi, który faktycznie zyskuje szacunek, kiedy wchodzi do pomieszczenia, kiedy się ubiera, on naprawdę jest uosobieniem słowa: wytworny. To prawdziwy Pan, w każdym tego słowa znaczeniu. On urzeczywistnia te dawne mity, pozwala w nie wierzyć, on jest ich prawowitym właścicielem. Ci, którzy zmierzają do jego zastąpienia, jedynie przejmują cechy, oznaki, pieniądze. Noszą te same ubrania, ale nie noszą ich w ten sam sposób. Podobnie jest z wyglądem pomieszczeń, które są naprawdę pokazane, je widać i wzbudzają zachwyt rozmiarem oraz ilością eleganckich mebli, postawnymi kominkami, licznymi obrazami. To są pomieszczenia królów, jeśli takie kiedyś istniały. Z czasem wypełniają je ludzie coraz zwyklejsi, pozostawiający po sobie coraz większy bałagan, coraz bardziej lekceważą to, co jest wokół nich. Zabawa trwa i nic poza nią się nie liczy.

Film zaczyna się od mszy odprawionej właśnie w pałacu. Pod koniec ksiądz przechodzi przez puste uliczki do ruin, będących bardziej schronieniem niż domem dla kogokolwiek. Lancaster klęka, chociaż są tam sami. Intrygi polityczne i wszystko inne taki ma swój finał. Film Viscontiego fabularnie nie jest zbyt interesujący, rysy bohaterów są bardziej jednostronne, ale mimo to jest to pewne widowisko. I ogląda się dobrze pomimo metrażu, z którym dało radę negocjować. To, że pierwotnie film był okrojony na chama nie znaczy, że inaczej by się nie dało.

Niewinne (1976)

4/5

Pięknie nakręcony film o głupich ludziach i ich głupich problemach.

On ma kochankę. Jego żona ma kochankę. I jego to zaczyna denerwować, że jak to tak. Kochanka odchodzi, żona nadal fascynuje się kochankiem, mąż zaczyna świrować. A to nie skończy się dobrze. Mąż może według niego zdradzać, żeby coś w ten sposób uzyskać, ale żona nadal ma być żoną. Nawet jak zdradza. Arystokracja w filmach Visconitego zawsze ma za dużo wolnego czasu. I nie wiedzą co z nim zrobić, a to sprzyja bezsensom.

Autorom nie udaje się zdobyć żadnej sympatii dla bohaterów, żadnego zrozumienia wykrzesać dla nich z siebie, więc i widownia ogląda tę fabułę dosyć obojętnie. Dzieją się rzeczy, a gdy osiągną odpowiedni poziom absurdu, wtedy widownia zaczyna się śmiać. A uczynienie z protagonisty w połowie seansu ateisty bez żadnego wstępu, aby w ten sposób chyba zacząć sugerować, że to jest przyczyna jego postępowania, było naprawdę kiepskim pomysłem. Pewnie będą widzowie, którzy po seansie powiedzą, że Visconti widzi w ateistach osoby amoralne, które są gotowe zrobić wszystko i uzasadnić wszystko w imię własnej korzyści. Nie ma tutaj jednak żadnej głębi lub rozbudowy tych tematów, jedynie sam bohater mówiący o sobie w rozwlekłych monologach.

Wizualnie nadal jest to piękna robota – Visconti umie pokazać tłum oraz scenografię, wszystko jest tutaj eleganckie oraz przejrzysty. Chce się patrzeć, chce się czuć ciepło kominka oraz miękkość poduszek. W kontekście tej produkcji jest to równie ważne, ponieważ inne filmy zazwyczaj tylko mówią, że „inni mogą usłyszeć”, „inni was widzą”. W „Niewinnych” pokoje faktycznie są wypełnione obcymi ludźmi, którzy nie przejawiają zainteresowania, są obok i słuchają koncertu – ale w ich towarzystwie właśnie padają półsłówka i szepty. Czuć to otoczenie, widać je, wyraźnie można sobie wyobrazić razem z bohaterami presję oraz osąd ich oczu. Nawet jeśli go tak naprawdę nie ma.

Visconti w ostatnim filmie uczy, żeby nie być debilem. I nie zabijać dzieci. Nawet jak się narodzą, to nadal będzie złe. Dziękujemy.