Gra o tron („Game of Thrones”)

Gra o tron („Game of Thrones”)

30/08/2017 Uncategorized 0

Kilka słów o każdym sezonie – z wyjątkiem pierwszego, który oglądałem jak premierował i chyba nigdzie nie zapisałem sobie wrażeń po nim. Niemniej, tu i tam wstawiam parę uwag o tym, co o nim myślałem, więc tak to wygląda.

3/5

Od pierwszej sceny znowu czuję zgrzyt, przez który zakończyłem oglądanie lata temu na pierwszym sezonie. Czytałem wtedy książkę, „Pieśń Lodu i Ognia„, którą cenię nie tylko za fabułę i historię, ale przede wszystkim za łatwość odbioru (czyta się to wspaniale, mimo setek stron i mnogości opisów) oraz bezpośredniość. Nikt tam nie owija w bawełnę, każdy jest świadomy, w jakim świecie żyje. Ludzie dorastają tam szybciej i dziesięciolatki są zmuszane, by podejmować istotne decyzje. Serial wyprodukowany na podstawie książki z kolei… Jest o wiele bezpieczniejszy. Scena wygląda następująco: król dla zabawy torturuje chłopa. Królewna, widząc to, krzyczy w szoku: „Nie możesz!„, jakby urodziła się wczoraj. A król, zamiast ją wypierdolić, to daje się nabrać na sztuczki dialogowe, na które nabierał się ten bachor z filmu „Życzenie urodzinowe Richiego Ritcha” – filmu, który miał być przeznaczony dla pięciolatków. „Gra o tron” w teorii jest niby tym dorosłym serialem, ale w rzeczywistości cała ta dorosłość jest opakowana folią bąbelkową, i czuję ją w większości scen. Tutaj ludzie idą przez pustynię tak długo, że są na skraju wycieńczenia, ale dla widza jawią się jak młodzi ludzie, którzy właśnie się obudzili i zjedli obfite śniadanie. Wszystkie kobiety są czyste, a ich dupy zapewne fiołkami pachną – nawet jeśli nie są luksusowymi dziwkami. Pamiętam, co Tyrion powiedział, gdy zamawiał sobie kurwę przed bitwą. „Żeby była kąpana w tym tygodniu„. Tego w serialu nie ma, tutaj odbiorca jest otulany, by czuł się bezpiecznie. By oglądał wszystko przez grubą szybę, zza której nie czuć niczego co mogłoby naprawdę zaszokować. Nawet te „dwuznaczne” wymiany zdań między Pająkiem i Tyrionem są tak wymierzone, by każdy dał radę je zrozumieć, ale jednocześnie czuł się mądrzejszy, bo „załapał”. Pierwszy większy bród na ekranie to dla mnie scena w czwartym epizodzie, gdy Jeffrey dostaje prostytutki w prezencie, i każe jednej bić drugą. Był w tym ból i napięcie. To jest właśnie „Gra o tron” o którą nic nie robiłem. Przynajmniej ogląda się to bez problemu i cały sezon można w dwa dni nadrobić.

Zaraz wrócę do „Gry o tron„, ale chcę przytoczyć pewną sprawę. Otóż niedawno natknąłem się ponownie na jeden z najważniejszych momentów „The Shield„, w którym to blondynka mówi do Vica Mackey „Did you know what you done to me?„, a nasz główny bohater odwraca się, spogląda na blondynkę, mówi: „I’ve done worse” i wychodzi. Wymiana tych dwóch zdań trwa 14 sekund. Jestem po trzech sezonach „GOT„, trwających blisko 30 godzin, i jestem gotowy się założyć, że przez cały ten czas nie było w serialu momentu, w którym doszłoby do tego, że montażyści pozwoliliby aktorom na wymianę dwóch zdań przez 14 sekund. Oczywiście, sam już akceptuję, że to taka łatwiejsza, bardziej hollywoodzka adaptacja książki – niemniej wraz z trzecim sezonem dostrzegam również, że to bardzo słaba adaptacja w znaczeniu dosłownym, czyli przeniesieniu języka literatury na język filmu. Książka oferuje barwny, żywy i soczysty język, którym opisywani są bohaterowie, świat, dialogi, wszystko. Mogę czytać o tym, jak jeden jełop goli sobie plecy, i to będzie fragment, do którego będę chciał wracać. Serial z drugiej strony oferuje postawienie kamery przed aktorami i daje im tylko tyle czasu, by zdążyli wykasłać swoje zdania ze scenariusza, po czym natychmiast następuje cięcie. Nie czuję bogactwa świata, o tym twórcy milczą, wciskając pozornie ważne momenty między wiersze, jak choćby genezę przezwiska Królobójca. W książce było super. W serialu dostaję jakiś przeciętny dialog, który ulatuje zaraz z pamięci. Bohaterowie są nieciekawi. Nie wiem, czemu widzowie nienawidzili Joffreya – czytelnicy, zgoda, ale widzowie? A co on zrobił przez trzeci sezon? Nic. Tyrion? Pociesza Sansę, bo ludzie czasem mogą się z niej śmiać. Śmiech na sali. Cersei nawet nie zachowuje się jak jedna z głównych postaci, okupuje raczej drugi plan. Matka Smoków? Cipa z dobranocki. Z całej ten bandy tylko dwie twarze wywołują u mnie emocje – Ramsey i Tywin. Cała reszta zlewa się z tłem i opuszcza pamięć. To nie jest ciekawie zrobione. Wyreżyserowane, zmontowane, nakręcone, zagrane, opowiedziane… A na pewno nie w stopniu wystarczającym, by móc to tytułować jako adaptację „Pieśni Lodu i Ognia”.

Dobra wiadomość – w tej serii pojawiają się dobre elementy! Lubię rozmowy Tyriona i Jaimego. Padają wtedy opowieści o przeszłości i dzięki temu banalnemu zabiegowi pogłębiony zostaje świat i jego charakter, a także rys bohaterów. Teraz widziałem w nich autentycznych braci. Cholernie spodobała mi się pierwsza scena na początku 4×09, kiedy to oglądamy rozmowę Jona i Sama na szczycie Ściany, kiedy to rozprawiają o miłości. Pojawił się nawet autentycznie brutalny widok! (pojedynek Góry i Oberyna) Przynajmniej, jak na „Grę o tron”, czyli wciąż mamy szybki montaż i dłużej oglądamy czyjąś reakcję na wulgarny widok niż sam widok, ale trzeba oddać, co jest prawdziwe – ta scena wywołuje ból przy oglądaniu. Poza tym pojawiają się dialogi zawierające swoistą poetykę między wierszami („- A więc winisz kucharza?; – Albo gołębie, tylko nie mieszajcie mnie w to”), a podczas edycji obrazu kombinowano z nasyceniem barwami. Wcześniej wprawdzie też to robiono, ale miało to cel odwrotny niż teraz. Teraz robimy to, by nadać scenom charakter. Wcześniej, aby były nijakie i ogólne. Reszta wad serialu zachowano w pozostałej części sezonu. Najgorzej zmontowana sekwencja to trening wodnego tańca przez Aryę. Trwa z 15 sekund, a zawiera 3000 cięć. Wszystko to by ukryć fakt, że aktorka tak naprawdę nie umie wywijać mieczem.

Z początku ten sezon jest jeszcze mniej ciekawy niż wcześniej. Wtedy przynajmniej jasno nakreślono cel każdego bohatera, a teraz… Kręcą się bez celu, a motyw przewodni to właśnie „nie mam co ze sobą zrobić”. W końcu oczywiście serial wraca na swoje właściwe tory i ponownie jest produkcją o dwóch ludziach siedzących w pomieszczeniu i gadających o jakichś pierdołach. Wciąż ogląda się lekko i szybko. Są jednak dwa momenty, które wybijają się ponad standard. Pierwszy to zakończenie sezonu – niesprawiedliwe i gwałtowne. Mogłem poczuć się wtedy, jakbym faktycznie oglądał adaptację „Pieśni lodu i ognia„. Już drugi raz podczas tych pięciu sezonów (pierwszym była wizyta prostytutek w komnacie Jeoffreya, który to był bardziej podniecony, gdy te biły się, zamiast pocierały o swoje łechtaczki). Tak to właśnie powinno wyglądać. Reszta produkcji wciąż jest grzeczna i bezpieczna. Ot, dla przykładu, pewna postać będzie torturowana. Czyli posiedzi dwa dni w pokoju bez jedzenia, potem zetną jej włosy (nadal będzie atrakcyjna) a na koniec przejdzie się nago po mieście przez jakieś 70 sekund. Nic dziwnego, że aktorka w trakcie tego spaceru miała znudzoną minę pt. „Ile jeszcze mam chodzić na tle tego green screenu i nic nie robić?”. Innym razem jakieś dziewczynki dostaną raz po dupie deską i… Wystarczy. Jakby to była adaptacja „Ani z Zielonego Wzgórza„. Ech. Drugi wielki moment piątego sezonu „Gry o tron” to niespodziewana zmiana okoliczności przyrody w 5×08. Sekwencja trwa 20 minut i jest intensywna, trzyma w napięciu. Kolory, reżyseria, montaż, inscenizacja całości – miód, po prostu miód. Mało słów wtedy pada, wykorzystany jest obraz, a najlepszy moment to wymiana spojrzeń między dwojgiem bohaterów, trwający jakąś minutę, wywołując prosty zachwyt tym, co właśnie doświadczyłem. Dla tego momentu warto było poświęcić tyle godzin na tę produkcję.

Szósty sezon to dwa schematy idące w totalny automat. Pierwszy to Sam przedstawiający swą dziewczynę swojemu ojcu. Drugi schemat to rozwijająca się organizacja kościelna w Królewskiej Przystani. Każdy dialog z duchownymi w tych scenach to kalka setek innych podobnych scen, nie włożono w nie żadnego wysiłku. Szósty sezon to też całkowita degradacja Deanerys. Ta kobieta to już oficjalnie przedmiot jest. Wszyscy tylko mówią jej, że jest królową, a potem robią wszystko za nią. Ona w tym czasie tylko tam jest, z miną pt.: „Czy ja jestem potrzebna w tej scenie?„. Gdy w końcu coś zrobiła, to jej rozwiązaniem sytuacji było spierdolić wszystko na popiół do gołej ziemi. Bo ona ma smoki i nic jej nie zrobią. Mało to królewskie i wymagające. Szósty sezon to Lady Mormont, mająca 10 lat i dwie sceny, i w każdej wykazująca się taką charyzmą, że buty spadają z nóg. Nie mogę się doczekać kolejnych jej scen, to zdecydowanie jedna z moich pięciu-sześciu ulubionych postaci w całej produkcji (obok Yary, Ramseya, Tywina, Tyriona, Pająka, Mance’a i może jeszcze kogoś). Szósty sezon to tyle zgonów, że nawet nie umiem wymienić, ile osób umarło. Szósty sezon to „Bitwa bękartów„, którą widziałem we fragmentach już rok temu i dla niej zdecydowałem się obejrzeć cały serial po tym, jak 5 lat temu odpadłem po pierwszym sezonie. Tak, ta bitwa jest genialna. Szkoda tylko, że takie rzeczy w tym serialu to wciąż odstępstwo od reguły. Zazwyczaj mamy w nim do czynienia z płaskimi bohaterami gadającymi o nudnych rzeczach. Momenty finezji wizualnej to wciąż tylko momenty (miły akcent z oknem i Tommenem w finałowym epizodzie). Dla nich wciąż warto oglądać. Swoją drogą, wciąż nie wiem, o czym ten serial jest. Niby biją się o żelazny tron, a na razie najlepsze sceny to Jon Snow bijący się z ludźmi z zupełnie innych powodów. Ponadto Arya bawi się w Cejrowskiego, Jaime zakochuje się w babie z innych grup społecznych i mamy dramacik, Bran gada z drzewami, a Ogar buduje kościół. Gdzie w tym jakaś gra o tron?

Na tym etapie nie mam już żadnych oczekiwań – wiem, że serial jest przeciętny; absurdy mnie nie bolą, nie zwracam uwagi na błędy. Jestem ich świadomy, ale wybieram pamiętać siódmy sezon jako ten, w którym były wszystkie te piękne sceny, jak choćby pozbawiona słów introdukcja Danny po przybyciu do Westeros, i Sama w Cytadeli. Śpiewanie przy ognisku z rudym, rewelacyjne pożegnanie znakomitej postaci w finale drugiego odcinka, a i starcie na jeziorze w przedostatnim epizodzie wspominam miło… Były gorsze sezony, były lepsze momenty w historii serialu. Siódmy jest gdzieś pośrodku.

Ósmy sezon podobnie jak siódmy – ma wady, ale równocześnie ma sporo zapadających w pamięci momentów, dzięki którym będę miał więcej do wspominania niż z innych sezonów. Nie zmuszałem się do oglądania i poza tym nie mam wiele do napisania, wymienię więc tylko momenty: picie przed bitwą, bitwa, picie po bitwie, ACDC, Dagny ze skrzydłami i wszystkie inne sceny ze smokiem z ostatniego odcinka oraz „The Night King” Djawadiego. God bless.