The Dick Van Dyke Show (1961-66)

Najlepsze odcinki: My Blonde-Haired Brunette, Sol and the Sponsor.
4/5
Twórcą tego sitcomu był ojciec Roba Reinera, aktora z „All in the Family, który potem zrobi karierę reżyserską. Ponoć pisząc The Dick Van Dyke Show poprosił obsadę, aby opowiadali mu o wydarzeniach z codzienności. I tak już oparł swój serial o gościa, który pracuje jako scenarzysta serialu komediowego, więc mógł zrobić ten dodatkowy krok dalej. Wyszedł serial naprawdę skupiony na codzienności – nie tych ludziach konkretnego sukcesu, ale zwykłych ludziach, mających pracę od-do w tygodniu, wracających do domu, gdzie żona i dziecko czekają. I tak każdego dnia, życie więcej nie oferuje. Oczywiście są to Stany, pewnie Nowy Jork – ale w sumie to niekoniecznie – i dom wolnostojący na przedmieściach, więc całkiem sporo. Nawet jak na tamte czasy. Zresztą już wtedy potrafili narzekać, że „to już nie to samo, co kiedyś” i komentowali artykuły w gazetach mówiące o tym, że współcześni mężczyźni są coraz mniej męscy, bo po powrocie z pracy jeszcze robią roboty domowe, pomagają kobietom, zamiast być panami domu, do których dzieci zwracają się per „sir”.
Wracając – temu serialowi udaje się celebrować te zwykłe przygody dnia codziennego, znaleźć w nich humor. Żona farbuje włosy i zmienia zdanie, musi wrócić do poprzedniego koloru zanim mąż wróci z pracy. Kolega nocuje, bo nie ma gdzie spać i okazuje się, że ciężko wtedy prowadzić zwykły tryb życia. Sąsiad gada głupoty i trzeba mu powiedzieć w miły sposób, żeby się ogarnął. Koleżanka nie może znaleźć męża i się ją z kimś próbuje połączyć. Sytuacje znane widzom z ich życia, eskalowane – często znacznie – przez pryzmat telewizji. Komedia wynika z tego całkiem niezła, chociaż widać, że scenarzyści musieli rozdzielać co lepsze żarty pomiędzy wszystkie odcinki w sezonie. W efekcie jest on równy, ale niewyróżniający się zbytnio. Nie ma żadnego odcinka, który jest wyjątkowo śmieszny na tle reszty w serii. To produkcja przyciągająca przede wszystkim znajomym układem i sympatią.
Autorzy najczęściej ratują się urozmaiceniem w postaci wprowadzenia nowej postaci sąsiada albo spotkaniami towarzyskimi, na których bohaterowie wykonują jakiś numer komediowy przed gośćmi na kolacji. Nie wpływają one na fabułę, ale dają radę zająć nawet i 10 minut z odcinka trwającego poniżej pół godziny. Inną cechą scenariuszy jest brak głębi – szczególnie w porównaniu do późniejszych produkcji, w tym współczesnych. Przyjeżdża brat głównego bohatera, który okazuje się chodzić we śnie. Zastanawia się przez chwilę czemu mu to wróciło, co to znaczy i jak będzie z tym żyć dalej… I to tyle w temacie. Reszta to przygody i żarty, a trudny problem po prostu nie znajduje żadnego ciągu dalszego. A to był przypadek, gdy twórcy mieli dwa odcinki, aby opowiedzieć tę historię. Później nawet przeciętny sitcom nie przepuściłby takiej okazji, aby zrobić rzewniejszy odcinek – „The Dick Van Dyke celowo rezygnuje z takich okazji. Widzowie przyzwyczajeni do współczesnych sitcomów mogą być tym zaskoczeni, ale to chyba jedynie kwestia gustu.
Nie chcę tutaj rozstrzygać kwestii tego, jak takie seriale istnieją w większym kontekście, na tle ówczesnych konfliktów w USA albo jak propagował swoim istnieniem kult przedmieść, z dojazdami, staniem w korkach i innymi rzeczami, o których człowiek nie myśli, gdy zaczyna marzyć o własnym domu z trawnikiem, zainspirowany takimi produkcjami. Edukacja swoją drogą, sitcomy swoją. A ten bawi, nawet dziś. I dziękuję twórcom za tę rozrywkę po ciężkim dniu w pracy. Jeśli chodzi o mnie, to osiągnęli sukces.
Najnowsze komentarze