Bela Tarr
Prawdziwy skarb kinematografii. Zwolennik długich ujęć oraz wiary w widza, że ten go zrozumie. Opowiada o błądzeniu, a swoje produkcje nasyca wątpliwościami. Jego imię i nazwisko wymawia się "Bila Tor", oto przegląd jego twórczości.
Szanse na ładną pogodę są w Polsce mniej więcej takie same jak na istnienie Boga – Bela Tarr
W dzieciństwie liznął aktorstwa. Chciał zostać filozofem, tworzenie filmów widział jako hobby. Robił to już jako nastolatek, pracując dorywczo i kręcąc amatorskie dokumenty o biednych ludziach. Te zwróciły uwagę fundacji, która sfinansowała jego debiutancki obraz. Krytycy mówią, że kręcąc go, inspirował się pracami Johna Cassavetesa. Tarr odpowiada, że nigdy nie widział jego filmów. Styl Tarra miał się ukształtować dopiero po kilku produkcjach, a konkretnie przy Makbecie, które jest złożone tylko z dwóch ujęć (dłuższe trwa 67 minut, inne źródło – 57 albo 55). Zaczął stosować długie ujęcia, bo zaobserwował, że wtedy wszyscy na planie wchodzą w pewien rytm, którego nie udałoby się uchwycić, gdyby ujęcie było krótsze. Poza tym łatwiej mu nad wszystkimi zapanować, jak kamera działa i nikt nie może się tak po prostu rozejść na przerwę. Pisze scenariusze, ale dla innych, producentów przede wszystkim, samemu idąc na plan, mając tylko notatki i wskazówki. Jest zaangażowany społecznie i można przeczytać, co ma do powiedzenia na różne tematy. Opisując swój drugi film, stwierdził, że to odpowiedź na sytuację w jego rodzimym kinie: There were a lot of shit things in the cinema, a lot of lies. We weren’t knocking at the door, we just beat it down. We were coming with some fresh, new, true, real things. We just wanted to show the reality – anti-movies.
Anty-kino to ogólnie dobre hasło, bo pozwala odpowiednio się nastawić na styl Tarra. Ten dla wielu – w tym dla mnie – jest jednak właśnie czystym kinem, produkcją nastawioną na obraz i jego kompleksowość (a także ciszę). Tarr jest jednak anty- wobec rzeczy, które w kinie możemy zobaczyć dużo częściej: fabuły nastawione na opowiedzenie historii, z bohaterami, którzy się rozwijają i zmieniają. Tarr jak już, to obserwuje efekt, a nie proces. Nie jest zainteresowany historią, dla niego ludzie są historią. A samych ludzi wydaje się, widzi jako ludzi codziennych. Nie pokazuje ich w akcji, która pozwalałaby okazać ich charakter, cechy osobowości. Pokazuje ich podczas życia: jak wstają z łóżka, biorą kąpiel, tańczą, piją, spacerują, są zamyśleni. Nie ma mowy o zobaczeniu tutaj typowo filmowej postaci, by ktoś na ekranie dzielił się na protagonistę czy antagonistę, postać poboczną. U Tarra są ludzie, jakich mijamy na ulicy albo z którymi współpracujemy. I możemy się nigdy niczego o nich nie dowiedzieć, ale nie znaczy to, że tam nic nie ma. Kino Tarra napędzane jest podjętymi tematami, nie fabułą lub postaciami.
Chociaż z tą ciszą to jest dziwna sprawa, ponieważ Tarr potrafi nic nie mówić przez pół godziny, by następnie dowalić postaci monolog na 10 czy 15 minut.
Kino Bela Tarra jest jednym z najlepszych, jakie ta sztuka oferuje. Nie mówię o konkretnych tytułach albo ich sumie, ale o tym, co ten twórca oferuje na poziomie wizualnym. To czołówka kinematografii i jeden z tych momentów w życiu każdego kinomana, które rozwalą mu wszystko, co do tej pory sądził na temat kina. Nawet jeśli obraz trzeba w tym przypadku czasami odjąć od filozofii twórcy, który mówi nie jasno i chciałoby się mu zadać pytania, by upewnić się, że na pewno wie, o czym mówi, ale cóż – nie mamy takiej możliwości.
Ognisko zapalne ("Family Nest", 1979)
Chyba chciano po prostu opowiedzieć o zwykłych ludziach. Każda scena to inna historia.
Zwykły film dla zwykłych ludzi, którzy docenią prawdę na ekranie.
Chyba tylko tyle chciano pokazać: zwykłych ludzi i o nich opowiedzieć. Zbiór epizodów, opowieść idzie bez ładu i składu, niełatwo się tego słucha, czy ogląda. Sceny rodzajowe – tutaj młoda kobieta dowiaduje się, że mieszkanie z przydziału otrzyma za rok lub dwa, a do tego czasu co? Potem dzieci mają trudne rozmowy z rodzicami. Ktoś coś opowiada. I tak to się toczy. Nie jest to jednak zrobione tak, aby ludzie z zewnątrz mogli rozwijać empatię na podstawie nowych doświadczeń, bo niewiele tutaj doświadczenia tak naprawdę. Obraz jest zwykły i w ten sposób nużący, męczący.
Nie ma tutaj nawet jakiejś ponadczasowej wartości, żebyśmy mogli poznać tamte czasy, cofnąć się do nich, zrozumieć je. W sumie przypomina to te krótkie dokumenty Kieślowskiego, tylko pozbawione jednej dominującej myśli, a przez to jasność przekazu ginie naprawdę wcześnie.
Jesienny almanach ("Oszi almanach", 1985)
Przegadany i nieatrakcyjny wizualnie.
Gadają i gadają. Można być zaskoczonym, jak dużo tutaj gadają. I to nie na standardy późniejszego Tarra, ale kina ogólnie. Siedzą w małym mieszkaniu i mówią o swoich problemach.
I to chyba jest o problemie skutecznej komunikacji. Bohaterowie wcześniej milczeli o wszystkim, teraz się otwierają i leci z nich jak z kranu. Paradoksalnie – nie idzie tego zrozumieć. I może o to właśnie chodziło – tak jak ich filmowi słuchacze jesteśmy obok nich, słuchamy, ale nie mamy ochoty słyszeć.
Widzimy tylko samych mówiących. Brakuje cięcia na osoby, które słuchają. Nie widzimy reakcji. Kadry są proste, suche, a zabawy kolorystyką częściej dezorientują, niż faktycznie ubarwiają seans. Wydaje się więc, że ta trudność to świadomy wybór artystyczny. Można za to mówić o dobrym aktorstwie, co jest rzadkością u Tarra.
I teraz nie wiem, czy polecać – jeśli tak, to nastawcie się na skupione słuchanie tony monologów. Jednak czy w ten sposób nie ominie nas cały cel tej opowieści, czyli doświadczenie niesłuchania?
Z drugiej strony nie wiem, jak mógłbym polecić dwugodzinny seans polegający na tępym gapieniu się w ekran.
Obecnie Bela Tarr znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #33
Top
1. Szatańskie tango
2. Koń turyński
3. Harmonie Werckmeistera
4. Potępienie
5. Człowiek z Londynu
6. Prologue (segment „Wizji Europy”)
7. Ognisko zapalne
8. Jesienny almanach
Moje wyróżnienia
2011 – Reżyser roku, nominacja („Koń turyński”)
2007 – Reżyser roku, nominacja („Człowiek z Londynu”)
2000 – Reżyser roku, nominacja („Harmonie Werckmeistera”)
1994 – Reżyser roku, wygrana („Szatańskie tango”)
Ważne daty:
1945 – na świat przychodzi przyszła żona Tarra: Ágnes Hranitzky. Poznają się w 1978 roku.
1955 – Bela Tarr przychodzi na świat. Tata był scenografem, matka suflerem w teatrze.
1957 – rodzi się najczęstszy współpracownik Tarra: Mihály Vig, który zrobi muzykę do 6 pełnych metraży Tarra. Parę razy też wystąpi jako aktor.
1977 – debiut Tarra: Ognisko zapalne.
1981 – zaczyna się współpraca montażystki Ágnes Hranitzky z Tarrem.
1988 – począwszy od mającego premierę w tym roku Opętania, pisarz László Krasznahorkai zaczyna współtworzyć z Tarrem jego scenariusze. Wcześniej Tarr sam pisał swoje filmy.
1989 – po napisaniu ponad 500 powieści umiera Georges Simenon, belgijski pisarz. Tarr później zaadaptuje jeden z jego kryminałów.
2000 – Ágnes Hranitzky zaczyna być wymieniana jako współreżyser filmów Tarra, ze względu na istotność montażu wewnętrznego w jego filmach.
2002 – Gus Van Sant zainspirowany Tarrem tworzy Gerry’ego.
2007 – Tarr pierwszy raz uczestniczy w konkursie o Złotą Palmę filmem Człowiek z Londynu, przegrywając z 4 miesiące, trzy tygodnie i dwa dni. Dystrybutor twierdzi, że to przez zły dubbing filmu Tarra i późne pokazy.
2011 – Tarr ogłasza, że odchodzi na emeryturę. Od tego momentu będzie głównie producentem, ale nakręci też jakieś dokumenty.
2013 – Tarr zasiada w jury na Nowych Horyzontach, można było obok niego usiąść i oglądać film. Kolega opowiadał.
2019 – Tarr w Wiedniu tworzy instalację artystyczną Missing People, zajmującą się pytaniem Czemu bezdomni są w tak bogatym mieście? Jest to po części film, ale obraz jest tylko częścią całości związanej z tym konkretnym miejscem, dlatego nigdzie indziej nie będzie wystawiany.
Szatańskie tango ("Satantango", 1994)
Pamiętam, jak przez jakieś dwa lata fantazjowałem o obejrzeniu tego filmu. Miałem wtedy do dyspozycji tylko wysokie oceny znajomych, hasła oraz scenę otwierającą, dostępną na YouTubie. I oglądałem ją wiele razy, fascynowała mnie, ale długo nie umiałem wytłumaczyć jej siły. Pokazałem ją nawet jednemu znajomemu, a on zaczął się śmiać z niedowierzania, że ta scena jest tym, czym jest. Opowiadam mu o filmie i jak bardzo chcę go zobaczyć, ale pierwsze ujęcie pokazuje… krowy. Wychodzące ze stodoły na pole. Na dwór. Na zewnątrz. Przez siedem minut. A ja nie mogę oderwać od tego oczu i dopiero wiele lat później usłyszałem czyjąś interpretację, że w tym ujęciu chodzi o pokazanie wolności. Krowy wychodzą na nowy teren, z początku niepewnie, rozglądają się, by w końcu zacząć zdobywać okolicę. Cieszą się z wolności.
Ma to – w mojej opinii – odbicie jakieś półtorej godziny później, gdy doktor wychodzi z domu. Z domu, w którym wszystko wydaje się idealnie zbudowane tak, by nie musiał z niego wychodzić. Alkohol się jednak skończył, więc wychodzi. I wydaje mnie się, że trafia do tej samej stodoły. Pustej, chroni się tam przed deszczem. I w mojej głowie pojawia się wtedy to porównanie – krowy wychodzą na wolność tylko dlatego, że drzwi są otwarte. Bohaterowie Tarra wychodzą tylko dlatego, że nie mają alkoholu.
Siłą tego obrazu jest jego bezwzględność. Nie można się odwrócić od kamery, nie można jej uniknąć. Ona patrzy i nie jest możliwe czegoś udawać w jej obecności. Oglądamy człowieka, który jest doktorem i postawił sobie za cel spisać teraźniejszość – patrzy więc przez okno i notuje wszystko, w tym swoje ruchy. A jednak to wszystko jest tylko wypełnieniem pomiędzy kolejnymi porcjami palinki (w wersji z angielskimi napisami jest „fruit brandy”, palinka to miejscowa nazwa, której używałem od tylu lat). Jego miejsce dowodzenia – przy jednej nodze baniak, w szufladzie lejek do butelki stojącej na biurku, żeby mógł wygodniej pić inaczej, niż prosto z baniaka. Pewnie w ten sposób też się oszukuje, że mniej pije, gdy nie ma wszystkiego naraz przed sobą. Płaszcz zespolony z fotel, na którym siedzi – wszystko to nam mówi, jakiego człowieka oglądamy. I nie ma przebacz. Widzimy wszystkie wady tych ludzi, ich wartości, do których nawet przez myśl im nie przyjdzie, by nimi swoją osobę określić.
Jest coś dziwnego w tym, jak już doktor trafia do stodoły i słyszy ludzie głosy. To nie jest zagrożenie, wejście tam nawet nikogo nie urazi. A jednak jest w tym coś zaskakującego. Usłyszeć głos ludzki, chociaż słyszeliśmy go cały czas. Nie jest tak, że Tarr unika mówienia – wręcz przeciwnie, jak zacznie, to mówi 10 minut – ale już poza tym, doktor przecież mówi. Miał gościa. Wcześniej były inne postaci, też mówiły. Dlatego dźwięk ludzkiego głosu powinien być nam znajomy, a jednak wciąż wydaje się nie pasować do tej krainy. Mówią i mówią, ale to tu nie zostaje. Doktor szedł przez puste ulice, pomiędzy budynkami, w których pewnie nikt nie żyje – i to od dawna. A nawet jeśli ktoś tam mieszka – to co z tego?
Całość podzielona jest na segmenty, dlatego niektóre sceny obejrzymy więcej niż raz – tym razem z innej perspektywy. W ten sposób uderza odbiorcę segment z dzieckiem – bo do tego momentu poznaliśmy już ten świat. Poznaliśmy jego mieszkańców. Oni zbudowali swoje otoczenie, żyją w nim, to ich sprawa. A potem widzimy, że tu żyje mała osoba. I to wszystko ją przytłacza. Nie rozumie niczego, ale musi żyć. Ujęcie, które wykorzystałem powyżej, jest właśnie tym momentem, gdy nic już nie zasłania tego faktu: widzimy dziewczynkę i myślimy, że w takim właśnie świecie przyszło jej żyć.
Dziewczynka zresztą jest bohaterką słynnej-niesławnej sceny z kotem. Jednych „wyjmuje” ona z filmu, przez co przestają oni to oglądać, a zamiast tego myślą o sposobie realizacji. Innych jeszcze bardziej wsysa, bo nie mogą oderwać oczu, chociaż bardzo by chcieli. To hipnotyzujący widok i nie możemy doczekać się jego końca, ale też obawiamy się, jak to wszystko może się skończyć. To jedna z tych scen, które zostają z nami na długo. Jakby co sam Tarr wyznał, że cała sekwencja była trenowana tyle razy, że kot pod koniec był znudzony na śmierć i to, co mu dziewczynka „robiła”, w ogóle nie wywierało na nim wrażenia. Co zresztą widać na filmie.
Piszę i piszę, ale o tym filmie – pomimo 26 lat od premiery – nie napisano jeszcze ani słowa, a ja tego nie zmienię (chyba że za wartościowe uważacie spamowanie wyświechtanymi frazesami i hasłami, które nie tworzą spójnej myśli, ale ja tak nie robię). Jednym jest przeczytać w Internecie, że Bela Tarr napisał scenariusz tylko dla producentów, ponieważ podczas samej realizacji w ogóle z niego nie korzystał – a drugim jest faktycznie obejrzeć film i stwierdzić, że historia ledwo ma tam jakieś znaczenie. A przynajmniej nie powinno się oceniać wydarzeń filmowych tak, jak ocenia się fabułę w scenopisarstwie, bo trudno nawet scharakteryzować chaos, jaki panuje na ekranie. Jedna postać kupuje bomby i nigdy nie dowiemy się, po co to zrobiła. Nie znamy przeszłości i wydarzeń, które doprowadziły do chwili obecnej. Wiele momentów to zagadki – jak choćby padanie na kolana przed lokacją, gdzie zdarzyła się tragedia, chociaż osoba padająca na kolana nie wie o tym, co tam się stało. Mimo wszystko ma potrzebę uklęknąć. Inne zagadki dostają odpowiedzi, ale tylko po to, aby wywołać więcej pytań – jak choćby jedna z ostatnich scen wyjaśniająca źródło bijących dzwonów w zniszczonym kościele. Dialogi to w zasadzie pustka, przypadkowe słowa signifying nothing, a narracja z OFF-u to poezja zawiła i tracąca szybko odbiorcę, ale jednak najbardziej przydatna w tym wszystkim. Nie chodzi o to, aby to obejrzeć, albo by poznać wydarzenia mające miejsce na ekranie, jak się kończy itd. Chodzi o to, aby się zmęczyć. Chodzi o to, aby być w krainie, po której można chodzić godzinami i nadal nie dostrzec poza nią niczego innego – marsz staje się czymś automatycznym, gdy głowy bohaterów oderwane od ciał nie rejestrują otoczenia. Idą przed siebie, zatopieni w swoich myślach.
Próby czytania tego, co próbowano bezskutecznie napisać o tym filmie do tej pory, może mieszać, może nieco rozjaśnić. Ktoś uważa, że mała dziewczynka w filmie jest w istocie niedorozwinięta. Ktoś inny doda, że w finałowej scenie oglądamy tak naprawdę samobójstwo z niedożywienia. Następna osoba będzie przypuszczać, że scena tytułowego tanga jest bezpośrednio wywołana wiadomością o nadchodzącym Zbawicielu – mieszkańcy tak bardzo nie wyrabiają z nerwów, że muszą stępić myśli. Do tego miałyby się odnosić późniejsze słowa narratora mówiącego, że dziewczynka umiera w spokoju, ponieważ przed śmiercią dostrzegła powiązanie wszystkiego – pająk to połączył, w ten sposób przybycie Zbawiciela staje się przyczyną samobójstwa. Właśnie: tango. Taniec ludzi, którzy mieli nadzieję, ale ją utracili, więc by oderwać się od ponurych myśli, zaczęli tańczyć. Sześć kroków do przodu, sześć kroków w tył – wracamy do tego samego miejsca, nic się nie zmienia. Nie jest to jednak zwyczajne tango, to Szatańskie tango. Rewelacyjny tytuł, ale jak je odebrać? Bo jak tango może być Szatańskie? A może to tylko szokujący tytuł, mający zniechęcić płasko-myślących odbiorców kultury? Jak głęboko powinniśmy wejść w ten film? Na samym początku słyszymy, że bohaterowie nie słyszą dzwonów, bo kościół został zbudzony podczas wojny. Czy to więc opowieść o narodzie dosłownie opuszczonym przez Boga, który bez jego wskazówek i nadzoru stacza się na kolana zanurzone w błocie, by już tam pozostać? Finał jednak to zmienia. Finał w ogóle kończy się napisaniem słów, od których całość się zaczęła – czy więc to wszystko jest fantazją doktora? Jedynego człowieka, którego cały film ominął?
I jakby tego było mało, to cały film jest dedykowany niemieckiemu aktorowi, który zmarł na AIDS. Co z tym można zrobić?
Są filmy długie i niejasne, również dłuższe i bardziej zawiłe, ale jednak żaden z nich nie robi takiego wrażenia, jak Szatańskie tango. Dwadzieścia sześć lat na karku ma ten tytuł i nadal nie udało się o nim napisać, czy powiedzieć chociaż jednego słowa. Ten monument kinematografii jest na nie odporny.
Prologue (segment z Wizji Europy", 2004)
Całość trwa cztery minuty i pokazuje ludzi stojących, czekających na coś. A gdy zobaczymy, co jest ich celem, wtedy zrozumiemy, dlaczego pierwszym komentarzem na YouTube jest wielokropek. Ten krótki metraż zostawia człowieka bez słów. Cztery minuty to jednak trochę czasu i dzięki temu zaczynamy zwracać uwagę na szczegóły – wysokość okna albo fakt, z czasem ludzie biorą do ręki i przekładają sobie do drugiej, by pierwszej użyć, by wziąć kubek. Kawy, a może to zupa? Tylko tyle, dwa kanapki i kubek, aż tyle. I to wystarczy.
Człowiek z Londynu ("A londoni férfi", 2007)
Bela Tarr adaptuje belgijski kryminał, który był już przeniesiony na ekran dwa razy. To opowieść, którą ciągną postaci i intryga, ale bierze się za to Bela Tarr, który nie jest zainteresowany tymi rzeczami. Efekt jest spodziewany, nawet ludzie znający kino Węgra narzekają, że nie ma tu wyrazistych postaci – tego domaga się ta historia. Naszego reżysera jednak zajmuje tylko obserwowanie, jak zwykły robotnik, czyli osoba z niskiej klasy, zachowa się, gdy znajdzie walizkę pieniędzy. Z nią są oczywiście związani gangsterzy, było morderstwo, policja wszczyna śledztwo, ale my oglądamy, jak bohater siedzi 20 minut i patrzy na banknoty, zastanawiając się nad kolejnym krokiem. Pije w barze, gra w szachy. Wraca do domu, przebiera się i podejmuje decyzję, aby kupić córce futro. I je kupuje. I potem gadają z córką, co powiedzieć matce, bo ta będzie krzyczeć.
Wady są takie, że to jednak jest serio rozciągnięty film. Niewiele się dzieje, tempo jest powolne, Szatańskiego tango w tym samym czasie wręcz pędziło. Człowiek z Londynu jest gdzieś na tej granicy akceptowalności, głównie dzięki stronie wizualnej. To naprawdę piękny film z wieloma świetnymi momentami – kręcenie się wokół postaci, opening trwający 15 minut, odsłonięcie całości baru i pokazanie gościa tańczącego z kulą bilardową na czole, spojrzenie w dół na człowieka przy latarni czy choćby takie proste wyjście po walizkę na początku filmu. Kamera nie podąża za bohaterem wtedy, tylko obserwuje z dystansu, jak ten wchodzi do światła latarni i z niego wychodzi, wchodzi i wychodzi, wizualnie obrazując jego myśli i co tu powinno się zrobić z zawartością walizki. Spojrzeć? Nie spojrzeć. Spojrzeć? Nie spojrzeć. Spojrzeć?
Tarra interesuje podział na klasy i pokazanie człowieka, który nagle może ze swojej wyjść. Mówi na ten temat raczej oczywiste rzeczy i też nie trzeba tego traktować na poważnie. Tarra oglądam dla obrazu, nie filozofii. A Człowiek z Londynu ma co pokazać.
Po tym filmie Tarr obiecał, że już więcej nie będzie kręcić za granicą. Człowieka… zrealizował w Kostaryce, bo potrzebował dostępu do morza.
Related
1979 1985 1994 2004 2007 5 gwiazdek Blog Drama Psychological Drama Rezyser miesiaca rezyserzy
Najnowsze komentarze