Guy Ritchie

Guy Ritchie

10/05/2020 Opinie o filmach 0
revolver 2005

I’m not politically motivated. I used to be – passionately. I used to be very Left wing. Then I went very Right wing, and now I rest somewhere in the middle.” – Guy Ritchie

Revolver (2005)

5/5

Noszę ten film ze sobą od czasu seansu w kinie, a cytat na początku („Stajesz się lepszy, grając z lepszym przeciwnikiem”) wisi na moim profilu Steam do dzisiaj. Nie byłem gotów na ten film, ale to i lepiej – mam wrażenie, że inni oczekiwali kolejnego prostego filmu Guya Ritchie, gdzie wszystko służy zabawie. Tutaj skomplikowana intryga, montaż i dialogi służą czemuś więcej. Chyba każdy po seansie był w szoku i pytał: „Co ja właśnie zobaczyłem?”, ale ja robiłem to z fascynacją. Dzisiaj ten tytuł fascynuje równie mocno. Niezwykła rzecz!

Myślę, że mało kto wtedy był gotów na Revolver. Najpierw Guy Ritchie dostarczył dwa klasyki w postaci Porachunków i Przekrętu. Z jednej strony był jednym z naśladowców Tarantino, z drugiej strony dawał od siebie coś jeszcze. Jego tytuły miały charakter i było widać, kto za nimi stał. Potem jednak wyreżyserował film z Madonną (Rejs w nieznane), który zaskoczył wszystkich swoim niskim poziomem (i tym, że był wyraźnie robiony na zamówienie żony). A potem właśnie wyszedł Revolver – tu autor wrócił do kina gangsterskiego, ale teraz bohaterowie gadają, jakby występowali w kolejnej części Ghost in the Shell. Kto był na to gotowy?

John Green opuszcza więzienie, odbija się od dna i zostaje zwycięzcą. Jest bogaty i nic nie jest dla niego niemożliwe. Nagle pojawia się komplikacja – zostało mu kilka dni życia, jeśli nie zwiąże się z tajemniczymi lichwiarzami, którzy wplączą go w złożoną intrygę, mającą na celu skłócić wszystkich ze wszystkimi.

Ponoć w tamtym okresie Guy Ritchie był zaintrygowany Kabałą – stąd taka gwałtowna zmiana w jego twórczości. Wcześniej wszystko służyło zabawie – taki Przekręt był złożony i świetnie wykonany, ale o niczym nie mówił. Rzeczy się działy, bohaterowie niczego nie osiągali, film się kończył. I to też jest fajne na swój sposób, ale w Revolverze wszystko ma nagle swoje zastosowanie. Intryga jest złożona do tego stopnia, że naprawdę nie wiemy, komu ufać i o co toczy się gra. Montaż jest kompleksowy, ale rozbudowuje w ten sposób całą produkcję, wspierając główne motywy. Dialogi już nie są po to, aby być zabawne i dobrze brzmieć. I w końcu – co to za film gangsterski, w którym nigdy nie poznajemy głównego antagonisty, a prawdziwą walkę wszyscy toczą tutaj sami ze sobą?

A to przecież nie jest tak, że wcześniej nie powstawały filmy wykorzystujące kino gangsterskie lub kryminalne do opowiadania na tematy emocjonalne i psychologiczne. I co ciekawe, to wszystko pasuje do tego, co chce film osiągnąć – pokazania, jak nasza percepcja wpływa na to, co uważamy za prawdziwe. Czemu się poddajemy, co nami kieruje z ukrycia. Bohaterowie Revolveru mogą być metaforami i opowiadać tak naprawdę o pokonaniu własnych słabości. Możemy nie mieć pewności, czy cokolwiek w tym obrazie faktycznie się wydarzyło naprawdę. Z całą pewnością mogę za to napisać, że ogląda się nadal doskonale. Trzyma w napięciu, zaskakuje kolejnymi wydarzeniami, intryguje świetnymi postaciami. Zapada w pamięci, nawet jeśli tylko „podświadomie”. Gdzie indziej gangsterzy opracowują plan podczas gry w szachy albo mówią o psychologii podczas gry w golfa na dachu w środku miasta? Każdy tutaj gra – jeden opowiada, jak to przeżył spotkanie z zamachowcem, który zabił wszystkich pozostałych. Ktoś inni wmawia szefowi, że wypadek ze strzelbą tak naprawdę był dziełem przeciwnika. Grają przed innymi i samymi sobą. A za samą scenę w restauracji, gdy połowa akcji dzieje się pod stołem, jestem gotów dać wyróżnienie za montaż roku.

Guy Ritchie
3,4/5

Obecnie Guy Ritchie znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #187

Top

1. Revolver
2. Porachunki
3. Przekręt
4. Rock’N’Rolla
5. Jeden gniewny człowiek
6. Król Artur: Legenda miecza
7. Kryptonim U.N.C.L.E.
8. Dżentelmeni
9. Sherlock Holmes
10. Rejs w nieznane
11.Sherlock Holmes: Gra cieni

Ważne daty

1968 – urodziny Guya (Anglia)

1983 – Guy opuszcza szkołę i zaczyna pracę jako goniec w zakładzie filmowym

1998 – debiut pełnometrażowy

2000 – pierwsze dziecko i pierwsze małżeństwo, zakończy się w 2008 roku

2015 – drugie małżeństwo

RocknRolla (2008)

4/5

Typowy film Ritchiego – mnogość wątków i postaci połączonych w zaskakujący sposób (chociaż wyraźnie zrobiono to na zasadzie mocnego zbiegu okoliczności). Nie wszystkie wątki są potrzebne i nie wszystkie postaci rozbudowano w jakimś celu, ale to nadal zabawne i przejrzyste kino. Różni ludzie ze świata przestępczego próbują zlokalizować położenie obrazu, który najwyraźniej został ukradziony… przez trupa. Każdy chce położyć rękę na tym znalezisku, bo cena jest wysoka. Znowu dużo osób ginie, znowu są jakieś sztuczki z montażem (scena seksu), znowu humor jest trochę przy okazji. Powtórka z rozrywki, owszem, ale dostarcza rozrywki. Guy Ritchie potem będzie próbował się powtarzać i mu to już nie wyjdzie.

Obsada jest znakomita: Gerard Butler, Idris Elba, Tom Hardy, Ari Gold, Tom Wilkinson, Thandie Newton, Mark Strong… Połowa zabawy to oglądanie tych ludzi wykorzystujących pomniejsze okazje, żeby zabłysnąć na ekranie.

Kryptonim U.N.C.L.E. ("The Man from U.N.C.L.E.", 2015)

3/5

Przez dwie godziny czekałem, aż coś fajnego się zacznie, a potem film się skończył. Na plus to, że faktycznie, było tu miejsce na fajne sceny. Wiele razy było tak, że jakaś sekwencja była prawie spełniona i został wykorzystany jej pełny potencjał – co w sumie może być też frustrujące. Najbardziej mnie boli scena, w której Superman je kanapkę, a Rosjanin w tle walczy o życie na łódce. To mogła być taka komiczna scena, a tak ją zmarnowano! Przez większość czasu pokazywano tylko wnętrze ciężarówki, jedzenie, muzykę, wygodę, a przez kilka sekund pokazywano sytuację z Ruskim. I to nic konkretnego – jedynie tyle, że on tam się merda wciąż. To niezwykle osłabiało finałowy efekt. Gdyby cały czas było widać wszystkie te trzy elementy w jednym kadrze, wtedy byłaby perełka! Dlatego scena z torturami działa tak dobrze – ponieważ te trzy kontrapunkty są obecne prawie cały czas razem: wyjący z bólu sadysta, nieświadomi wszystkiego bohaterowie zachowujący się przez to na luzie, i poprzez dialog wyjaśniający, dlaczego tamten powinien przeżyć. Urocze! Tutaj przynajmniej mogę myśleć, że to byłby udany film, jakby Guy mógł być sobą. Jakoś czuję, że ktoś na planie go blokował.

Król Artur: Legenda miecza („King Arthur: Legend of the Sword”, 2017)

3/5

Matrix reżyserowany przez Zacka Snydera, który zainspirował się Peterem Greenawayem. Odważna zabawa.

Król zostaje pokonany. Jego brat zasiada na tronie i dba o to, by jego zaginiony siostrzeniec Artur, jako prawowity następca, nigdy nie dowiedział się, kim jest i do czego ma prawo. Życie jednak toczy się inaczej, niż planował…

W tej wersji legendy o Królu Arturze wciąż mamy wieki średnie, tylko tym razem mamy tu magów. Sytuacja polityczna jest nieznana i nieistotna, a reżyser opowiada przy użyciu nowoczesnych metod. Dużo tutaj slow-motion, nagłych zbliżeń, efektów specjalnych i magicznych istot oraz interwencji z ich strony. Krótko rzecz ujmując: jest to Matrix reżyserowany przez Zacka Snydera, który zainspirował się Peterem Greenawayem, odrzucając jednak długie ujęcia oraz pokazywanie penisów na ekranie.

Nasz bohater kręci piruety z mieczem w jednym ręku, drugą łapie strzały w locie, a potem jeszcze nosem kreśli znak Aard, żeby zburzyć jakąś konstrukcję, na której stoją przeciwnicy. W tle przewiną się rycerze, Wikingowie, prostytutki, slumsy, królowie i królewska gwardia oraz jakieś magiczne syrenki, które czasem przejmą władzę nad wroną, żeby jej oczami obserwować okolicę podczas przemawiania do głównego bohatera, że jest Wybrańcem. Mnie to się w sumie spodobało.

Król Artur to tytuł, który powstał dopiero na etapie reżyserii, montażu i muzyki. Wielokrotnie narracja jest dwutorowa i trzeba skupiać się na kilku rzeczach dziejących się jednocześnie. Czasem bohaterowie mówią jedno, obraz pokazuje drugie, tempo jest szybkie i to sprawia, że faktycznie byłem wciągnięty podczas seansu. Po prostu musiałem uważać, a ta uwaga była wykorzystywana przez twórców. Kompozycje też zyskały moją przychylność – to muzyka w tym tytule informuje widza o tym, że ogląda całość. To ona wprowadza napięcie i skupia różne ujęcia w kompleksowe sekwencje. Mówi jednocześnie: Czekaj, te dziwne i przypadkowe ujęcia to tylko wstęp, zaraz wszystko się wyjaśni oraz Poczekaj, to jeszcze nie koniec. Naprawdę dobra robota, a ukazanie dorastania głównego bohatera jest jedną z najlepszych montażowych robót zeszłego roku. Oglądałem z niekłamaną frajdą.

To też kino, które mógłbym wyłączyć w każdej chwili bez większego żalu. Na poziomie bohaterów, świata czy historii jest idealnie płytkie, bez żadnego potencjału do rozwinięcia w kontynuacji – która jeśli powstanie, będzie po prostu musiała budować wszystko od zera. Legenda miecza ustala jedynie styl, a cała reszta nie ma żadnej wagi. Naprawdę nie zależało mi na oglądaniu starcia Jude’a Law z Charliem Hunnamem, nie wyczekiwałem go, a oglądanie, jak ten drugi obija zastępy zamaskowanych gości, może się znudzić przy piątym podejściu.

Odwagę i realizację wizji jak najbardziej szanuję, ale jest to przygoda na raz. Przynajmniej dla mnie.

Dżentelmeni ("The Gentlemen", 2019)

3/5

Zwykły film stylizowany na dzieło Guya Ritchiego. Wiele wątków, postaci i dialogów – tylko po to, żeby nic z tego nie wynikło. Dialogi są rozbudowane, ale trzeba je zwyczajnie przeczekać, tak jak czeka się, aż na spotkaniach rodzinnych ciocia skończy mówić. Problem w tym, że mówimy o gangsterach, nie ciociach. Cała narracja nie bardzo nawet ma sens – ktoś zakrada się w środku nocy, aby komuś opowiedzieć historię. Mnogość wątków nie tworzy intrygi, zamiast tego oglądamy bohaterów teleportujących się i unikających każdego niebezpieczeństwa tylko dlatego, że scenariusz tak przewiduje.

Cały czas liczyłem, że warto będzie czekać, że zaraz zacznie się coś, dzięki czemu opłaci się ten zainwestowany czas. Nie ma jednak na co czekać. Nic nie zostaje w pamięci, na tym etapie nawet nie byłem zawiedziony. Co prawda – takiego kina dzisiaj nie otrzymujemy, dlatego na bezrybiu i rak ryba, ale przeszłość przecież cały czas istnieje, dostarcza warte uwagi tytuły, dlatego trudno mi poczuć jakąkolwiek ekscytację wobec „Dżentelmenów”.

Jeden gniewny człowiek ("Wrath of Men", 2021)

4/5

Powoli buduje do wielkiego napadu, a efekt jest naprawdę satysfakcjonujący. Tutaj strzelanie ma swój ciężar.

Ten opening nie ma sensu. Kamera we wnętrzu konwoju, tak widzimy napad na pojazd. Długie wolne, mało widać i próbuje chyba być realistyczne, ale kamera nadal ma samoświadomość i wyraźnie się rusza, więc nie można mówić o realistycznej stylistyce. A co następuje potem? Przestylizowana czołówka. Nic tu nie ma sensu, ale jest w tym konsekwentna. Praca kamery i cały język wizualny przywołuje na myśl scenę napadu z Gorączki albo Mrocznego rycerza. Bohater jest jednak wyjęty z filmu z Jasonem Stathamem jako niezniszczalną, jednoosobową armią, dysponującą ponadto precyzją przy strzelaniu oraz opanowaniem mnicha. Intryga jest skomplikowanie zaprezentowana, ale tak naprawdę prosta i banalna: to zemsta za czyjąś śmierć. Realizm miesza się więc z fantazją, łatwa historia wydaje się niełatwa w zrozumieniu. Przeciwności się przyciągają, żeby wywołać u widza efektowne: „Wszystko mi jedno, gdzie ten napad?”.

W obrębie poszczególnych scen narracja jest prosta: co chwila są nam podawane jakieś nowe wiadomości, film idzie do przodu i pomimo turbulencji (pierwsza scena akcji wydawała się żartem, ale ostatecznie była całkowicie na serio!) ogląda się to z zaangażowaniem. W pojedynku sprzeczności wygrywa jednak ciężar i realizm, więc każdy ruch oglądamy z uwagą. Z drugiej strony chcemy oglądać ludzi, którzy walczą o słuszną sprawę, zamiast dla pieniędzy. Do tego jeszcze są na tyle potężni, że chcemy widzieć, jak wplątują się w kłopoty i jak z nich wyjdą. To też tworzy napięcie.

Poza tym Jason Statham nie zawodzi. To jest kino, które umie robić. Można uwierzyć, że jest taki opanowany, silny i w stanie wykonać te wszystkie rzeczy, jakie robi w tym filmie. I jeszcze jest to film o nieuchronności oraz autodestrukcji zła. To ono jest tu swoim największym wrogiem. Oglądałem i chciałem oglądać dalej. Chcę więcej takiego kina, tylko wiecie: lepiej zrobionego. Nadal nie wiem, czy reżyseria jest dobra (skoro jednak jakoś połączono te wszystkie style) czy jednak zła (skoro w ogóle zaczęto próbować je łączyć).