BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

– I feel like I can do anything!
– Should we go home and just watch tv?
– Yes.
Bob’s Burger
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

better things lepsze życie
Ocena 5 z 5

Lepsze życie ("Better Things", 2016-22)

7 grudnia

Najpierw był Jerry Seinfeld, który stworzył legendę telewizji i serial będący o „niczym”. W rzeczywistości był jednak o życiu komika i o tym, jak zdobywa swoje inspiracje. Wiele lat później dopiero powstał prawdziwy serial o „niczym”. Stworzył go Louis C.K., nadal tworząc coś, co miało wysoki poziom i zostało docenione przez publikę. Pamela Adlon z kolei jest aktorką, do tej pory znaną mi przede wszystkim z drugiego planu w Californcation. W 2016 roku razem z Louisem C.K. stworzyła właśnie Lepsze życie: serial o niczym. Bo bycie samotną matką trzech dziewczynek oraz aktorką pracującą przy wszystkim – od reklamy poprzez dubbing, nawet w szkole uczy – jest niczym. Taka przewrotność życiowa. Sam Louis C.K. po drugim sezonie i firmy z nim powiązane zostały odsunięte od produkcji – po tym, jak potwierdził oskarżenia na swój temat. Serial nie zmienił się – Pamela Adlon grała główną rolę, była producentem wykonawczym, napisała 31 z 52 odcinków, reżyserując 44 z nich.

Zagrała postać imieniem Sam, która w trakcie trwania serialu przekroczy 50 lat. Rozwiodła się z mężem dawno temu i nie chce do tego wracać, nawet wyjaśniać szczegółów. Naprzeciwko mieszka jej matka Phil. Jej córki to Max (Mikey Madison), Frankie i Duke. W trakcie poznamy też chociażby jej brata Mariona (Kevin Pollak) i jego małżeństwo. I tak, jest to trochę serial o „niczym” – opis jednego z odcinka brzmi: „Sam robi barszcz”, bo aż tak trudno to opisać w prosty sposób. Jednocześnie jednak to jest serial o wychowywaniu trzech dzieci, każde będące w innym wieku, jedno idzie na studia gdy drugie wkracza w okres buntu, o pierwszych kontaktach seksualnych swoich dzieci, o ich nowych partnerach i planach życiowych, o relacji z fanami, o szukaniu kogoś nowego, o zalotach niewłaściwych mężczyzn, o kontaktach z innymi rozwodnikami, o gotowaniu, o ogarnianiu domu, o byciu Żydem, o tradycjach Żydowskich, o byciu Żydem w społeczności latynoskiej, o relacjach z bratem, z jego żoną, o relacjach z matką, o rozwiązywaniu sporów między tamtą żoną i matką, o pomaganiu własnym dzieciom w realizacji marzeń i spełnieniu się… I tak naprawdę nie jestem jeszcze u progu wymieniania tego wszystkiego. Dość powiedzieć, że większość postaci ma imiona neutralne płciowo i to „samo jakoś tak wyszło”.

Jednak tak naprawdę serial nie jest o żadnej z tych rzeczy bezpośrednio, za to przez pryzmat codziennego życia i próby z dnia na dzień odnalezienia się w tym chaosie, nie stawiając na pierwszym planie niczego innego niż własny skrawek tej planety: własny dom, własna rodzina. Jeśli nawet pojawi się ekologia albo temat społeczny, to będzie on istotny dla którejś postaci i w ten sposób będzie istotny dla samej Sam: bo to będzie ważne dla jej dzieci i ona będzie ich w tym wspierać. Nie będzie mieć wszystkich odpowiedzi, nie będzie wzorem do naśladowania, ale będzie się starać w robieniu tego, co według niej wydaje się właściwe. Ten serial daje tę perspektywę widzowi: zamiast angażować się w kłótnię w Internecie, lepiej pojechać na weekend do brata albo wujka. I posłuchać, co tam u nich.

To jest względnie bogaty serial. Bohaterowie mają dom i często wyjeżdżają gdzieś na odpoczynek – nawet nie wakacje. Wydają dużo, jedzą dużo – ale tak, ich praca też jest pokazana. Tak, praca artysty i życie artysty. Można też spojrzeć na bohaterów w upraszczający sposób – każdy mężczyzna odwala coś żenującego, każda kobieta nienawidzi innych kobiet, każde dziecko cały czas jęczy i narzeka, nienawidzi swojego rodzica i godzinę później jednak dzwoni z prośbą o pomoc – ale to mała część tej opowieści, gdzie każdy ewoluuje i nikt nie jest tylko jednym epizodem ze swojego życia. Każdy też poszukuje. Czy Sam nazwie swoją córkę pizdą? Tak, wielokrotnie. Czy Sam wielokrotnie usłyszy wyznanie miłości od swoich dzieci? Również. Chyba w żadnej innej produkcji równie często nie padają słowa: „Kocham Cię, mamo”.

Ta opina nie jest koherentna, ponieważ tego serialu nie można tak po prostu opisać. Nie mogę wam odebrać poznania tego poczucia humoru i niespodzianek i piękna, jakie ma do zaoferowania ten tytuł, to jest możliwe wyłącznie osobiście. Trzeba go samemu włączyć i przekonać się, jak pięknie on opowiada o życiu w tak wielu jej barwach. I jest taki prawdziwy. To krzątanie się Sam po kuchni przy gotowaniu, ta jej niepewność przy wkładaniu kolejnych składników – ten serial zyska was właśnie takimi momentami. Serial manifestujący, że warto żyć. I warto życie przeżyć.

Serial, na który trafiłem wyłącznie dlatego, że oglądam wszystko z 2022 roku – „Better Things ostatni sezon miało w tym roku. I dzięki temu zobaczyłem kolejną, piękną sekwencję kina (5×9, odcinek „England” – jak tylko Duke będzie patrzeć na tęczę, to będziecie wiedzieć, że coś wspaniałego się zbliża). Rozumiem, że bohaterowie mogą irytować, ale serio? Jeszcze kinomani nie wyrośli z takich stanowisk? To w ogóle nie jest argument za tym, aby taki serial był ignorowany, żebym w ogóle o nim nie słyszał, gdy był nadawany. Oglądanie wszystkiego jest jedynym sposobem, aby trafiać na takie klejnoty. Krytycy, marketing, wszystko inne – to po prostu zawodzi. Nie potraficie dotrzeć do odbiorcy, ponieśliście porażkę. Jest różnica między odkrywaniem perełek debiutującego twórcy z Azerbejdżanu, a odkryciem serialu współtworzonego przez gwiazdy, mającego naprawdę wysokie oceny na FW (w sensie gwiazdki, bez komentarza), dostępnego w Polsce na VOD – ale dowiaduję się o tym dopiero po fakcie.

Ocena 4.5 z 5

PRZECZYTAŁEM:

Stulecie chirurgów - Jürgen Thorwald, 1956 4.5/5

Zapis postępów w anestezjologii oraz chirurgii na przestrzeni czasu w postaci fabularyzowanej – autor niby odczytuje notatki swojego dziadka, lekarza i podróżnika, ubierając je w formę fabularną, dając figurom historycznym przemyślenia, emocje, ludzkość. Podczas prezentacji przełomowego odkrycia naukowiec popełnia błąd, zostaje wyśmiany, protagonista śmieje się razem z tłumem – kiedy są u progu zmienia świata. Nie zadają pytań, nie próbują pomóc, nie zakładają, że wkradł się błąd – skreślają całą ideę jako niedorzeczną. Niby miało to miejsce blisko dwa stulecia temu, ale wydaje się podejrzanie współczesne. Tak samo jak komentarz o blokowaniu znieczulenia podczas porodu z powodu religijnych. Jezus powiedział, że baba ma rodzić w bólu to będzie cierpieć i już, nie żaden chloroform.

W każdym razie – lektura daje perspektywę. Przez tysiąclecia leczenie było niczym hazard: jeśli nie umrzesz od choroby, od umrzesz od operacji. A nawet jeśli operacja się powiedzie, to umrzesz od zakażenia. I postęp polegał jedynie na coraz szybszym wykonaniu operacji, ku temu też zmierzały odkrycia w postaci narzędzi do operacji. Thorwald opisuje fabularyzowany okres odkrycia znieczulenia – oraz proces ku niemu. Lektura pełna jest bolesnych opisów cierpienia oraz dokładnych działań medycznych w trakcie leczenia/operacji. Nacinanie moszny, aby wprowadzić tubę do pęcherza, jako leczenie kamieni na pęcherzu, tego typu rzeczy.

Nadal to nie pomoże tak naprawdę w strachu przed operacją współcześnie – jest nieskończenie lepiej niż kiedyś, ale nadal będziecie mieć takie same odczucia wobec wizyty u dentysty. To długa lektura, nawet jeśli dosyć wygodnie podzielona na rozdziały i napisana dosyć żywo, to jednak czyta się trochę w kółko o tym samym. Zapada w pamięć i jest ważną lekturą, ale taką, którą lepiej czytać bez pośpiechu.

Możliwe też, że czytałem jakąś krótszą wersję – miało być 600 stron, było poniżej 300. Drobnym drukiem i na dosyć dużych stronach, ale jednak. Ostatni rozdział zaczyna się od słów, że to jest ostatni rozdział, ale brakuje jakiejś konkluzji. Autor pisze o ostatniej rzeczy, jaką chciał napisać – i kończy.

jedna bitwa one battle 2025 anderson
Ocena 5 z 5

Jedna bitwa po drugiej ("One Battle After Another", 2025)

17 listopada

Bob zawodowo odpalał fajerwerki podczas wydarzeń słynnej grupy aktywistyczno-terrorystycznej, która zajmowała się okradaniem banków i wypuszczaniem nielegalnych imigrantów z klatek, gdzie zostali zamknięci przez wojsko. Bob robi to, bo ma ochotę na kobietę. Na tę samą, co pewien rasistowski żołnierz – oboje są biali i pragną tej czarnej samicy. Gdy rodzi ona dziecko i ucieka, historia przeskakuje o 16 lat do przodu. Rasistowski żołnierz ma możliwość, aby dołączyć do ważnej grupy ważnych ludzi i na drodze może stanąć fakt, że lata temu miał kontakt z kobietą o czarnym odcieniu skóry. Istnieje szansa, że jej dziecko, obecnie przebywające z Bobem, jest dzieckiem żołnierza. Zaczyna się akcja: zdobyć tę dziewczynę. Zabić – albo uratować.

Wszelkie elementy ideologiczne, pozwalające kategoryzować film po którejś ze stron politycznego spektrum, kończą się w pierwszej części i nie pełnią większej roli w narracji albo fabule. Nie ma szczególnego powodu, aby obstawiać przy którejkolwiek – konserwatyści mogą być przekonani, że film jest po ich stronie, ponieważ osoba czarnoskóra zostawia swoje dziecko bez powodu, a aktywistów przedstawiono jako terrorystów zajętych długoterminowo wyłącznie spożywaniem narkotyków bez troski o cokolwiek na świecie. To prosta opowieść o dwóch mężczyznach, które robią wszystko, aby zdobyć kobietę – i do tego dostosowują całą resztę, co jest elementem satyry samym w sobie. Satyry zadowalającej – rozumiemy, z czego się naśmiewa i jak to robi – jednak jest ona dosyć podstawowa: bezpieczna i oczywista. Film nie zaskoczy nikogo jakimkolwiek komentarzem albo obserwacją. Całość inspirowana jest powieścią Thomasa Pynchona i chociaż jego obecność jest wyraźna w tej produkcji – przekrzywiona rzeczywistość świata przedstawionego, absurdalne imiona niektórych postaci czy też istotność erekcji u postaci żołnierza – zmiany są skrajne do tego stopnia, że ciężko to nazwać adaptacją, jeśli czytało się chociaż skrót fabularny na Wikipedii. Jeśli oglądaliście tylko film, to lektura pierwowzoru będzie dla was zupełnie innym doświadczeniem.

Można też napisać: Anderson wycina dużą część nie zastępując jej niczym nowym, upraszczając fabułę jak tylko się da – ale by mieć do tego prawo, trzeba przeczytać książkę, więc tego nie twierdzę.

Anderson celuje w kino mocno rozrywkowe: zabawne dialogi, szybka akcja, komedia podszyta absurdem. Leonardo DiCaprio gra agresywnego, przeklinającego i denerwującego się szybko człowieka, więc każda jego rozmowa z kimkolwiek w tym filmie jest komediowym złotem. Seans trwa prawie trzy godziny i umie utrzymać uwagę widza – prosta fabuła dająca mocne motywacje bohaterom, którzy są w ciągłym ruchu – z wyjątkiem momentów ekspozycyjnych. Są dwa w filmie, kiedy film dosłownie się zatrzymuje, aby pokazać w nudny sposób kilka osób gadających w nieciekawy sposób, ponieważ będą oni istotni w marginalny sposób dla reszty seansu. Żeby w finałowym pościgu włączyć trzeciego gracza, film naprawdę staje na głowie z wprowadzaniem całego sekretnego stowarzyszenia i uzasadnieniem, dlaczego to jest dla nich takie ważne, aby włączyć tego zawodnika. Absurd jest jednak mile widziany: czy to chodzi o tajny kod podczas pukania do owego stowarzyszenia („Jingle Bells” wybijane w drzwi), czy też sam obraz dawnego rewolucjonisty, który nigdy nic nie zrobił, a teraz po latach narkotyków nie pamięta żadnych haseł i innych szczegółów i nie może się dogadać z dawnymi towarzyszami.

Jednocześnie jest to produkcja, w której nie ma nic istotnego. Bohaterowie są ledwo zarysowani, ciężko powiedzieć, aby mieli ze sobą jakiekolwiek relacje – i jeśli mają, sprowadzają się one do jednej, krótkiej sceny na przestrzeni prawie trzech godzin. Ich motywacje ideologiczne są nieobecne lub nieistotne – każdy robi po prostu to, czego od niego wymaga fabuła. Nikt nie dokonuje wyboru ani nie ma możliwości dokonania wyboru. Gdy ktoś umiera – efekt jest jak w serialu sensacyjnym z lat 80: nie mamy teraz myśleć, że oto skończyło się czyjeś życie. Że teraz ta postać zabiła – nawet jeśli w obronie własnej – i teraz do końca będzie żyć z tą świadomością. Nie, oni zwyciężyli i mamy happy end. Ciężar narracji jest równie duży, co w przypadku: do następnego odcinka. One Battle After Another. W tle ma miejsce wiele detali, które mają potencjał do interpretacji, jednak zmierzają donikąd i jeśli mówią coś: mówią na potrzeby mówienia, same bezpieczne i oczywiste rzeczy, które konkretna widownia będzie chciała usłyszeć i zobaczyć – oraz będzie w stanie odczytać. Nie są to motywy istotne w kontekście samej opowieści, dla bohaterów.

Audiowizualnie One Battle After Another jest potężnym doświadczeniem. Prawdopodobnie nie ma tutaj jednego ujęcia, którego nie można by zatrzymać i znaleźć istotnego powodu, aby go wychwalić. Każda decyzja inscenizacyjna reżysera była właściwa, każdy segment kreacji obrazu zasługuje na nagrody i jest istotny w narracji. Od kostiumu, charakteryzacji, kolorystyki barw, muzyki poprzez oświetlenie. Ten moment, jak biegali po dachu? Nie ten ze spadkiem 40 stóp, ale wcześniej, jak czarne sylwetki na tle mocno oświetlonego budynku zeskoczyły w dół? Miód dla oczu. Ile przestrzeni mają aktorzy, ile ruchu ma tutaj kamera – chociaż każde ujęcie było przemyślane i miało swoją choreografię, to udało się jednocześnie ująć energię i spontaniczność opowieści, robiąc to w czytelny i atrakcyjny wizualnie sposób. Mógłbym się przyczepić, że po przeskoku o 16 lat bohaterowie wyglądają bardzo podobnie. Nie byłem też fanem ilości zbliżeń na twarz – jednak dzięki temu pozostałe 25% filmu, kiedy kadry są szerokie, wybijają się one jeszcze bardziej. Pościg zgodnie z plotkami zachwyca, ale jest dosyć krótki – wcześniej są co prawda w samochodach, ale pościg jako taki zaczyna się bardzo późno i trwa kilka minut. Spodziewałem się podkręconego Death Proof, otrzymałem poziom Złodziej z przypadku – tam też są pościgi, krótkie i do rzeczy.

Myślę, że wrócę do tego filmu jeszcze nie raz. To solidna rozrywka, która nie ma prawa się zestarzeć – wszystko z czasem będzie tylko dla zabawy, a opowieść o ojcu walczącym z samym sobą o własne dziecko pozostanie ponadczasowa. Wszystkie elementy filmowe są tutaj wykonane na złoto, seans pozostaje niezapomniany i daje pragnienie na więcej. https://garretreza.pl/pt-anderson/

Ocena 5 z 5

Air (2023)

2 listopada

Niedawno w jednym eseju usłyszałem tezę, której słowo w słowo nie pamiętam, ale chodziło w niej mniej więcej o to, że postęp z perspektywy czasu jest spodziewany, ale w momencie nikt nie jest w stanie tego się spodziewać. Czyli: gdy Internet powstał, nikt nie przewidział tego, jakie zmiany on wywoła – ani nie zakładał, że zbudowanie czegoś takiego jak wyszukiwarka okaże się miliardowym wynalazkiem. Dzisiaj możemy myśleć, że to oczywistość, ale gdy Internet powstawał, to oczywistością nie było. Albo inaczej: było pomysłem, do którego doszło niewielu. Air opowiada o człowieku, który doszedł do wniosku, że Michael Jordan kiedyś będzie gigantyczną gwiazdą.
 
Zaczynam od tego, ponieważ na papierze ten pomysł był absurdalny nawet dla mnie: pełnometrażowa produkcja o powstaniu butów Air Jordan. Zebrało to jakieś przyzwoite recenzje i stał za tym duet Affleck-Damon, na dodatek scenarzysta jest debiutantem i od tamtego czasu nic nowego nie wypuścił, więc miałem co najmniej trzy powody, aby sprawdzić. I otrzymałem kino, od którego nie mogłem się oderwać, mając wszystkie rozpraszacze uwagi pod ręką jak zawsze. Zasługa w tym dwóch elementów: dialogów (napisanych i odegranych wybitnie) oraz ludzkiego podejścia, czyli przekonania widza, że ten ogląda normalnych ludzi na ekranie. Leonardo DiCaprio musiał zrozumieć przed Titaniciem, jak trudno jest grać zwykłych ludzi: jak bez tragicznego tła albo niepełnosprawności jako rekwizytu utrzymać na sobie uwagę widza grając zwykłego człowieka, który po prostu robi zakupy, pracuje, pije w barze. Air jest wypełnione takimi osobami i mamy mnóstwo okazji aby uwierzyć w te postaci – nawet wtedy, kiedy korzystają z toalety i prowadzą żywą rozmowę. Sposób, w jaki biorą papier ręcznikowy! Takie detale sprawiają, że te gwiazdy zarabiające miliony przekonują swoją widownię, że naprawdę znają to proste, codzienne życie. Co oczywiście prowadzi do faktu, że oglądam pełnometrażowy film, którego dużą część jest kilku facetów w biurze prowadzących rozmowę na temat sprzedawania butów. I scenariusz robi dobrą robotę budując dramaturgię: zaangażowanie bohaterów w ten projekt, jakie ryzyko podejmują na poziomie osobistym i materialnym. Dla protagonisty to wszystko faktycznie jest być albo nie być. Udowodni swoją wartość i rolę w firmie, a jednocześnie zrobi to w sposób prawdziwego entuzjasty sportu, a nie biznesmena patrzącego na bezpieczny zysk, ale nie widzącego ludzi za tym wszystkim. I ile w tej historii skupiania na rodzicach! Ile tutaj miłości do mamy Michaela Jordana – który tutaj nie pojawia się osobiście w pełni, ale o jego dobry los walczy właśnie jego rodzicielka. Efekt jest pasjonujący – to historia walki ludzkości z bezdusznością, aby interesy przebiegały między ludźmi, a nie wykresami, przyzwyczajeniami albo pośrednikami. Człowiek do człowieka.
 
Niestety film niczego nie zmieni ani nie wprowadzi w życie widza. Jeśli tego wszystkiego on nie zobaczy sam z siebie, film nie zrobi tego za niego. Dla większości widzów buty i biznesy nic nie znaczą, nie ma w tym duszy. Jeśli jednak widz wie, że one mają duszę – wtedy zobaczy film opowiadający o tej duszy.
 
Affleck trzyma wysokie tempo realizacji, dbając o różnorodność, żywą pracę kamery i dokładność w oddaniu tamtych czasów przez cały seans, a nie tylko w otwierającym montażu charakterystycznych rzeczy dla 1984 roku. Uwagę widza jednak podtrzymują dialogi – i każdy scenarzysta powinien je studiować z jednego, konkretnego powodu: spójników. Nie w znaczeniu gramatycznym, ale jak po całym filmie rozsiane są słowa, które potem wracają i spajają różne segmenty filmu w jedno. Nie jest to żaden refren albo fraza, to są różne rzeczy i trzeba odkryć je samemu. Dla zwykłego widza nie muszą być koniecznie słyszalne, ale pomagają mu one w nadążaniu za produkcją, za tym wszystkim, o czym bohaterowie mówią. I jeszcze raz: szacunek dla każdego członka obsady za to, że znaleźli rytm w tym wszystkim stronach tekstu.
 
Air jest tego rodzaju filmem, który wydaje się trzymać w napięciu słowotokiem, ale który potrafi w środku historii znaleźć chwilę, aby dać bohaterom moment na wypicie kawy, zmianę tematu, minutę na coś osobistego, co finalnie okaże się podbijać stawkę jeszcze wyżej. To jest jeden z tych obrazów, które nie są arcydziełami, ale ogląda się je zaskakująco dobrze i będę chciał wrócić do tego seansu. Zobaczyłem wiele rzeczy, które lubię – oraz jeszcze więcej takich, których się nie spodziewałem i nie wiedziałem, że je potrzebuję. To obraz, który ma odwagę zająć połowę ekranu nagimi stopami Bena Afflecka i czekać na wyjaśnieniem aż do napisów końcowych, by pokazać, że człowiek, w którego się wcielił, chodziła boso. Jak mogę tego nie szanować?
https://garretreza.pl/ben-affleck/
znikniecia weapons 2025
Ocena 5 z 5

Zniknięcia ("Weapons")

25 października

Doceniam sztukę, która daje mi coś, chociaż nie wiedziałem, że tego potrzebuję. W tym przypadku – i tutaj następuje przykładowy, humorystyczny punch-line, który nie tylko zawiera spoilery, ale rozbawi wyłącznie widzów mających seans za sobą*. I to dobrze, ten film mi uświadomił. Albo chociaż sprawił, że zacząłem rozważać to za coś właściwego, przynajmniej w obecnych czasach. Widzowie po seansie chcą tylko zażartować, napisać jakąś głupotę, wytknąć jakąś głupotę i ruszyć dalej, wracając tylko potem co najwyżej w celu napisania: „Etam, nie był wcale taki dobry, w połowie zrobił się nudny”. To jest część kultury współczesnej – nie ma żadnego przywiązania do filmu przed seansem, często nie wiedzą nic o tym, co zaraz włączą, nie są w żadnym stopniu gotowi, aby ów tytuł jakkolwiek przetworzyć, więc jedyne, co mogą zrobić, to właśnie sarkazm. Bez tego pozostanie pustka. Czy jest sens się obrażać lub zamykać w inny sposób na takich widzów, albo ogólny stan rzeczy? Przestać tak po prostu tworzyć i czekać zmian czasów, jeśli nastąpią? Czy też się z tym pogodzić i dać też coś tego rodzaju widzom?
 
Zniknięcie w każdym razie decyduje się ich zaakceptować. Tak jak akceptuje swoją stronę humorystyczną. Najwyraźniej całość miała być o wiele śmieszniejsza, ale widownia nie śmiała się na testach, więc wycięto komedię, która nie działała. Ogólnie to poważny obraz – opowiada o niewyjaśnionym zniknięciu grupy dzieci oraz bezsilności wobec tego faktu i szukaniu dalszej drogi. To wszystko, co napiszę – film ten jest podróżą i trzeba ją odbyć samemu nie wiedząc, co przyniesie każda kolejna scena. Mogę tylko napisać, że film wcale nie jest częścią Pozostawionych ani nawet nie idzie w tę stronę. W tym wszystkim jednak jest właśnie komedia – wynikająca z bycia ludźmi, z absurdu horroru czy też tak po prostu z tworzenia sztuki, co jest absurdem samym w sobie. W kontekście powyższego akapitu jednak mówię tutaj o takich rzeczach, jak to, że w scenie wybiegania z domu dzieci robią Naruto-run, zresztą widać to nawet na plakacie. Śmieszne? Tak. Chyba że widzimy w tym to, co reżyser, czyli „Napalm girl” – zdjęcie małoletnich ofiar wojny Wietnamskiej, które zostało zranione i dlatego mają ręce szeroko rozstawione. Ten film jest pełny nie tyle samych takich rzeczy, ile przekonania, że widz ma wybór i pozwalamy mu na ten wybór. Na tyle, na ile jest on w stanie coś wynieść z filmu, niech tyle wyniesie. Nawet jeśli będzie to oznaczać: „Film o dzieciaczkach, które za dużo obejrzały Naruto”.
 
A dla całej reszty widzów mających potrzebę sięgnąć głębiej… Tutaj film nadal pozostaje zaskakująco otwarty, gdy tylko chcemy uzyskać odpowiedź na pytanie: o czym był ten film? I tutaj zaczynają się schody, ponieważ nie można tego wyłożyć krótko i szybko – już pomijając, że może być o wielu rzeczach, co zależy od widza. Trzeba obserwować zachowanie bohaterów, ich reakcje i małe rzeczy w ich postępowaniu, jakie decyzje podejmują. I przede wszystkim: wszystkie rzeczy, które się nie wydarzyły w tej historii. Rzeczy, których bohaterowie nie zrobili. Ich dzieci zaginęły i co w tej sprawia robią rodzice? Ta nieobecność również jest istotnym elementem tej lektury… Właśnie: o czym? Może o tym, że rodzice i społeczeństwo nie mają zamiaru brać odpowiedzialności za nowe pokolenie. Albo o tym, że filmy są rozrywką do przeżycia w towarzystwie, więc chodźmy do kin. Najlepiej na kolejny film Zacha Creggera, który wydaje się naprawdę rozumieć i słuchać widzów, myśleć o nich podczas tworzenia.
 
*W tym przypadku widok masy dzieci rozwalających sobie twarz na szybie. Będzie Oscar dla tego konusa, który przebiegł przez trzy szyby na jednym ujęciu (za kaskaderkę).
*”What the fuck?!” – praktycznie każda postać w tym filmie, wielokrotnie.
*wpisujcie miasta.
Ocena 4.5 z 5

PRZECZYTAŁEM:

Kantyk dla Leibowitza - Walter M. Miller, 1959 4.5/5

Albo Kantyczka, nie Kantyk. Na moim wydaniu jest Kantyk na okładce. Pozycja i tak nie wyjaśnia, czym to-to jest. Za Internetem: Kantyk – śpiew liturgiczny w kościołach chrześcijańskich; pieśń zbliżona do psalmu, charakteryzująca się podniosłym tekstem zaczerpniętym z Biblii, lub o tematyce biblijnej. Pozycja składa się z trzech części, każda pierwotnie była wydana osobno. Sam autor wydał tylko tę powieść, by wiele lat później zacząć pisać kontynuację i popełnił samobójstwo przed jej ukończeniem, bo był przekonany, że nie pisze godnej kontynuacji. Kontynuację ukończył ktoś inny i ponoć odbiorcy potwierdzają: fajne, ale to nie jest ten poziom.
 
Wracając: Kantyk zaczyna się po tym, jak Wojna rozjebała ludzkość. Ocaleni zwrócili się przeciw nauce i reagują agresją na wszystkie naukowe rzeczy, które mogłyby nakierować znowu ludzkość na możliwość wojny atomowej, nuklearnej, jakiejkolwiek. Jedynie Zakon Leibowitza pielęgnuje i przechowuje wiedzę oraz pozostałości po dawnej cywilizacji – często nie rozumiejąc, co mają w ręku, ale ich zadaniem nie jest kwestionować lub używać tej wiedzy, tych książek, jedynie je zachować, aż ludzkość znowu będzie gotowa.
 
Gdzieś w połowie pierwszej części miałem nadzieję właśnie, że każda kolejna będzie czymś więcej niż „ciągiem dalszym”. Z innej perspektywy albo w innym okresie czasowym. I to właśnie dostajemy. Świat przedstawiony został zbudowany w sposób, który bardziej wzbudza ciekawość oraz zainteresowanie niż „jak do tego doszło” i „co jest czym, jak to działa”. Wszystko jest tutaj dosyć skąpo zarysowane, ale to ma sens – bo trzymamy się pojedynczej perspektywy, która widzi i rozumie tylko tyle, ile ma przed sobą. Czytelnik jako jedyny pozna więcej niż jedną i z ich krzyżowania buduje się zarys tego, co się działo i jak wyglądał ten świat na przestrzeni wieków. Historie wymagają cierpliwości – szczególnie pierwsza, która jest poświęcona nudnemu życiu zakonnika – a język autora nie jest zbyt kwiecisty i interesujący sam w sobie. Tutaj chodzi o jego wizję, jaką roztacza przed czytelnikiem: świat odbudowany na nowo, przyszłość jedna i druga i każda kolejna (zawsze jest coś dalej, coś jeszcze) i przede wszystkim: rola religii i boga wśród ludzi podróżujących ku gwiazdom. Rola religii i boga wśród ludzi, którzy nie potrzebują jednego i drugiego, bo mają naukę. Prawdopodobnie autor jest bardzo religijny i ostatecznie to wybrzmiewa w utworze, zajmuje stronę w wielu kwestiach, ale nie psuje to odbioru fabuły. Podobnie jak jego silny pesymizm i przekonanie, że historia się powtarza.
 
Jest tutaj coś z Pozostawionych. Szczególnie z serialu. https://garretreza.pl/ksiazki/
poster 1949 battleground wellman
Ocena 5 z 5

Pole bitwy ("Battleground", 1949)

17 września

Kompania braci w postaci filmu. To nadal Hollywood, ale widzę tutaj zaskakująco dużo prawdy o byciu w wojsku, wśród tych ludzi, w tej organizacji, w tym trybie i rytmie. Przedstawiono tutaj jeden z ostatnich epizodów 2 wojny światowej (koniec 1944 roku), opisany w historii jako „Obrona Bastogne”, miasteczko w Belgii. Całość jest fikcyjną wersją prawdziwych wydarzeń, napisanych przez człowieka, który oparł to wszystko na własnych wspomnieniach. Perspektywa i struktura nie jest jednak fabularna, ale żołnierska – i tutaj jest największa trudność w oglądaniu, ponieważ priorytetem filmu musiało być zmieszczenie całości wojny w jednym filmie z perspektywy żołnierza. Jest tutaj wszystko, dosłownie wszystko – tylko nie sprzyja to realizacji historii, która ma jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, ciąg dalszy. Rzeczy się dzieją, potem nie, potem też nie… Jak to na wojnie. Co więc zrobiono? Umieszczono na ekranie mnóstwo barwnych – ale w zwyczajny sposób – postaci oraz przechodzono od jednego barwnego epizodu do drugiego. Jak chociażby „wątek” żołnierza, który zdobył kilka jajek i za cholerę nie może znaleźć chwili, żeby je przygotować i zjeść. Nagle jest sygnał, że się zwijamy i idziemy, a idziemy przed siebie, aż szef powie, że robimy postój i kopiemy doły. A jak wykopiemy doły i już wsadzamy jajka do kasku, żeby je usmażyć nad ogniskiem w ten sposób… To znowu trzeba iść. W taki sposób poznajemy tych ludzi, ich życie, nawiązujemy z nimi relację emocjonalną, a jednocześnie nie umieramy z nudów, gdy w ogólnym sensie „nic się nie dzieje”.

Postaci są barwne – w takim stopniu, w jakim przypadkowo spotkani ludzie na wojnie mogą być barwni. Nie mają już o czym gadać poza oczywistościami, nie mają co robić poza pracą, trudno nawet nazwać ich kumplami – ale gdy są razem, to można oglądać ich niczym bohaterów naprawdę dobrego sitcomu, kiedy tylko siedzą przy stole i gadają o niczym. Ta scena na początku, jak jedna z postaci szuka sobie miejsca w namiocie i co chwila ktoś nowy wchodzi, każdy coś gada, każdy coś wtrąci – to jest trochę jak objawienie, że w tak ciekawy sposób można nakręcić scenę 20 chłopa leżących i mamroczących coś pod nosem. Reżyseria jest rewelacyjna, podobnie jak cała realizacja.

Dzisiaj trzeba uprzedzać – to nadal Hollywoodzki film jest. Amerykański, zrobiony przez jednego z mistrzów „klasycznego” stylu i kina. Tutaj gdy trzech ludzi nagle coś mówi, to z jakiegoś powodu wiedzą, w której kolejności mają mówić – jest ta przejrzystość oraz porządek, nie ma silenia się najpierw na mówienie jednocześnie, żeby następnie: „Przepraszam, ty pierwszy” czy coś. A gdy skończą, to czwarta osoba wie, że już nikt więcej mówić nie będzie i mówi swoje jako podsumowanie.

Życie żołnierza składa się braku wiedzy, co się dzieje. A gdy wiedzą, co się dzieje, to potem są obudzeni o 2 w nocy, że nastąpiła zmiana planów i ruszają. Idą, kopią dół – a gdy go wykopią, to nastąpiła kolejna zmiana planów. I tak bez końca. Postawiono na rzeczy duże jak i małe – relacje z przełożonymi, sposób spania czy jedzenia, co jedzą, w jakim stanie jest ich wyposażenie. Brakuje seksu czy romansu, gdy spotkają jedyną kobietę, czy innych „zakazanych” rzeczy, ale film w żadnym momencie nie sprawia wrażenia, że czegoś mu brakuje, że jest wybrakowany. Nadal obraz to brutalny i bezlitosny – ale no właśnie, chodzi tutaj o całokształt. Czyli również o tych wszystkich ludzi, którzy będą wspominać dobrze pewne rzeczy z czasów, kiedy byli w wojsku: czyli właśnie ludzi, z którymi tam razem walczyli. O ludzi, których walczyli. Ludzi, którzy o nich walczyli. Ludzi, których stracili. Nie wiesz, po co tam tak naprawdę jesteście – nie wiecie, czy robicie różnicę – najczęściej czujecie, że marnujecie czas – czekacie tylko końca. W jednym monologu film najmocniej przegina pałkę, kiedy pewna postać postanawia zagrzać żołnierzy do walki, dając im powód, żeby tutaj być i iść dalej. To dobry moment i nie jest trudno go zrozumieć, tylko jest najbardziej wysilony z całości tego „całościowego” filmu definiującego wojnę, kiedy jeszcze sami próbowali ogarnąć rozmiar i znaczenie tego konfliktu.

Zostałem zaskoczony przez ten obraz, przez jego zdrowy rozsądek i podejście do tematu. Nie bierze się on za historię czy moralność, dostrzega wszystkie odcienie samego doświadczenia bycia tam, umie połączyć te wszystkie sprzeczne kwestie – jak żal ze śmierci połączony z heroicznymi dokonaniami żołnierzy, jakim było mordowanie ludzi w innym mundurze. Umie oddać sprawiedliwość prawdzie i zakładam, jakby ten seans, cztery lata po wojnie, był pierwszym razem, kiedy żołnierze po powrocie z frontu czuli się zrozumiani przez sztukę. I ta sztuka pozwoliła innym zrozumieć ich. Moralność zaczyna się dopiero po seansie – jak mogłeś tam być i robić te straszne rzeczy? Cóż… Właśnie tak. James Jones później przesunie poprzeczkę dalej, ale nikt nie powinien odbierać Wellmenowi tego, co tu osiągnął. Brawo. https://garretreza.pl/william-wellman/

Możecie mnie znaleźć również na:
FilmWeb
RateYourMusic