BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

I know the law. The law dosen’t know the streets
„Książę miasta / Prince of The City” (1981)

OSTATNIO OGLĄDANE

TIMELESS FILM FESTIVAL WARSAW (2024)

3/5

Gone to Earth (1950)

7 kwietnia

W drodze na Timeless Film Festival. Fabuła nie ma sensu, bohaterowie nie mają sensu, ale w kilku miejscach film wygląda ładnie i dba o lisy.
 
Tytułowy zwrot jest używany w sytuacji, gdy obiekt, za którym gonią, zdąży schronić się w norze. Polują na lisa, ten wejdzie pod ziemię i tyle, po zawodach. W tym filmie są faktyczne lisy – nawet jeden na smyczy – ale tak naprawdę obiektem pożądań jest tutaj protagonistka, Hanzel, która… Cóż, przedstawienie czegokolwiek związanego z tą postacią nie jest możliwe przy użyciu logiki. Albo bez zdradzania całego filmu. Tak czy siak jest to film o wychodzeniu za mąż i o pożądaniu, chyba. Chyba, ponieważ pożądanie jest tu przedstawione z takiej odległości, że trzeba zaufać książce, na podstawie której to powstało, że o to w ogóle tutaj chodzi. Pewnie wtedy nie bardzo mogli ukazać seksualne pożądanie i pragnienia, starali się i wyszła historia o tym, że każdy w tym filmie jest debilem.
 
No bo ona sobie idzie pustą drogą, za nią na cięciu montażowym teleportuje się typ jadący wozem, bierze ją do pałacu i ma na nią ochotę, ale ona: „Nie, on poluje na lisy”, więc wychodzi, ale od początku z nastawieniem: „Jeśli mnie będzie szukać, to mu powiedz gdzie jestem”. I coś tam, coś tam, ona oświadcza, że wyjdzie za pierwszego lepszego. I szuka tego typa, ale zamiast tego napatacza się wikary i za niego wychodzi, ma pretensje do tamtego typa i w końcu z nim ucieka, ale on nadal nie lubi lisów, więc ona jest zła, wikary przychodzi dać w mordę dać tamtemu, ale on ich i tak wygania, wikary bierze winę za zdradę na siebie, ona wybiega z lisem i wpada do dziury. W sensie na śmierć. Koniec filmu. Każda postać składa się z jednej cechy charakteru, nie ma między nimi żadnej faktycznej chemii lub relacji, która miałaby najmniejszy sens. Faceci chcą baby, a baba nie wie, czego chce – całe podsumowanie. Nie ma tu miejsca na nic głębszego, chociażby o strachu przed zakochaniem się, jak śpiewała Kate Bush.
 
Bardzo chciałem lubić ten film – za stworzenie świata łączącego heretyckie wierzenia, chrześcijaństwo wiktoriańskiej Wielkiej Brytanii XIX wieku, życie w lesie z życiem w mieście, dzikość bohaterki ze staroświeckim betonem starych ludzi. I jeszcze ten lis na smyczy. Ogląda się to trochę jak film z trzech różnych epok historycznych łączonych w jedno, bo i scenografia, wnętrza domostw są bardziej w moich oczach typowe dla XX wieku niż XIX. Jest sporo świetnie skonstruowanych kadrów – domostwa, natura i ludzie wyglądają tutaj zjawiskowo. Jest kilka naprawdę rewelacyjnych inscenizacji, najlepsza to pewnie kobieta powoli zasłaniana przez cień mężczyzny, który po nią idzie. Tylko nawet tego nie mogę tak wprost pochwalić, ponieważ filmowo nie jest to bezbłędny film. Okazjonalnie zdarza się niezręczne cięcie montażowe, nawet reżyseria taka bywa. Nie było nic co warto pamiętać – najdziwniejsze było zdecydowanie wspomniane teleportowanie wozu. Bohaterka naprawdę potyka się na pustej drodze i po cięciu za nią widzimy wóz. Może to i buduje odmienność tego filmu, ale jednocześnie jest zaskakująco niechlujne.
 
Wizualnie warty seansu, ale nie widzę uzasadnienia, żeby jednocześnie ten film nie mógł dobrze wyglądać i mieć sens.
 
PS. Powstawanie filmu jest ciekawsze od niego. Producent był mężem głównej aktorki i pod wpływem amfetaminy podsyłał notatki reżyserom, które były ignorowane. Po zobaczeniu finałowego filmu spotkali się w sądzie, reżyserzy wygrali, więc producent na rynek USA przerobił film, zatrudnił nowego reżysera, który zrealizował dokrętki, zmieniono tytuł i tak powstał Wild Hearts z 1952 roku. Potem niby Kate Bush miała się inspirować konkretnie „Gone to Eearth” robiąc „Hounds of Love”, ale jakoś nie mogę tego potwierdzić. W samej piosence „HoL” jest wpływ 39 kroków (teledysk) oraz fragment głosowy z filmu Night of the Demon (1957). https://garretreza.pl/powell-pressburger/
5/5

Armia cieni (1969)

powtórka | 7 kwietnia | Mubi

Z realizmem w pewnych momentach o niełatwym życiu w podziemiu. Z szacunkiem dla kiedyś żywych.
 
Całość jest adaptacją książki, ale wzbogaconą o wspomnienia reżysera, który był w ruchu oporu podczas 2 wojny. Przynajmniej tak przeczytałem w Internecie. Fabularnie jest to opowieść o zemście na kimś, kto zdradził – i wszystkim, co wokół tego się znajduje. Realizm jest względny, ale twórcy udaje się przekazać ten posmak brudu w ustach i myślach towarzyszący życiu, jakie bohaterowie prowadzą. Nie ma tutaj za bardzo zastanowienia się, decyzje są podjęte już dawno – samo poprowadzenie rezultatu nie jest łatwe. Jest tutaj kilka niezwykłych sekwencji, jak epilog, ta z samolotem albo osaczenia na ulicy – całość ma ciężar, szczególnie ludzki, z opowieści o ludziach doświadczonych przez los, robiących swoje bez emocji, bo robią to, co konieczne, bo druga strona będzie jeszcze bardziej bezwzględna. Melville portretuje poświęcenie swoich towarzyszy, którzy nie będą pamiętani. Wybrali ciężkie życie bez szczęśliwego zakończenia, żeby odegrać swoją małą rolę.
 
Mówię o tym względnym realizmie, ponieważ każdy znajdzie jakiś moment, którego po prostu nie kupi. Dla mnie to była scena ratowania człowieka podczas egzekucji – skąd wiedzieli, że każą im biec? Gdzie rzucić granaty dymne? Skąd zrzucić drabinę? Że ją dostrzeże w tym dymie? I to wszystko podczas ostrzału? Nawet jeśli karabin jakimś cudem głównie strzela w podłogę, to nadal. Zbyt dużo musiało pójść idealnie, żeby taka scena mogła się wydarzyć. „Wielka ucieczka” albo coś innego mogłoby to jeszcze zadziałać, ale nie u Melville’a. To była scena dramatyczna, scena akcji, ale na pewno nie realistyczna, ani taka, która mogła mieć miejsce naprawdę.
 
I taka myśl na koniec… Polskie kino mogłoby odświeżyć i uwiecznić niektóre akcje polskiego podziemia. Mają sporo spektakularnych zapisów, więc czemu kino tak rzadko po nie sięga? Za ruskich to rozumiem, ale dziś? https://garretreza.pl/melville/
2/5

Bosch - sezon II (2023)

7 kwietnia | Amazon Prime

Kilka wybranych odcinków zobaczyłem. I były one głównie 4/10, nic więcej. Lubię aktorów, ale jednak teraz to podrzędny produkt pełen schematów, przewidywalny, naiwny. Stracił mnie jako widza. No kurde, w początkowym dyptyku chłop porywa Boschowi córkę i sam się zgłasza na policję z tekstem: „Masz być grzeczny Bosch, inaczej nigdy jej nie znajdziesz”. I Bosch krzyczy i macha pięścią, ale nie uderzy nawet. Aktorzy starają się to wszystko obejść, nadać swoim bohaterom charakteru, ale gdy scenariusz ogranicza tak ich zachowanie, to niewiele mogą.
 
Są gorsze seriale. Nic lepszego nie mogę napisać. I obawiam się, że oglądając pierwszy sezon zawyżyłem mu ocenę, że dałem się nabrać, a nie, że on faktycznie zasługiwał na to 6/10.
4/5

Wypadek (1967)

1 kwietnia | premiera 9 grudnia | Amazon Prime

Trudno mi było się w to zaangażować. Kilku samców w zimnej wojnie o samice, którzy są chyba głównie sami przez nią manipulowani – jeśli to nie brzmi jak coś dla was, to… No to tyle. Losey najczęściej potrafił znaleźć w tych mniej angażujących historiach jakiś uniwersalny pierwiastek ludzki, opowiadał o uświadamianiu sobie prawdy o samym sobie… Nie byłem zainteresowany tym, aby ją odkryli. I chyba nie odkrywają. Nawet jeśli, to niczego ona w nich nie zmienia. To film skierowany na konkretną grupę odbiorczą, opowieść o nich i do nich. Ja tutaj nie odnalazłem nic dla siebie, oglądałem z obojętnością. Chociaż technicznie to dobrze zrobiony film i ma klamrę, którą warto zobaczyć.
2/5

Play Dead

1 kwietnia | premiera 9 grudnia | Amazon Prime

Standardowy film o wycinaniu wnętrzności i krzyczeniu. Nie robi wrażenia.
 
Twórcy chyba nie wiedzieli, że widz będzie mieć w dupie resztę filmu, kiedy ten zaczyna się od bohaterki pakującej się w niebezpieczeństwo z myślą: „potem wymyślę, jak się z tego uratować”. I to oznacza, że wstrzyknie sobie coś, aby wyglądać na martwą, żeby się dostać do pilnowanego miejsca. Odważnie. A tam typ wycina organy i je sprzedaje. I bohaterka krzyczy. Albo stoi za typem i czeka na moment, aby mu kluczyki ukraść. A potem krzyczy. Aktorka pewnie się stara, tylko jest pozostawiona sama sobie, więc… krzyczy cały czas. Bez żadnej instrukcji lub wskazówek reżysera ani nikogo innego. A patrzenie, jak ktoś krzyczy, bardzo rzadko działa. Jak film chce być dobry, to bardziej pokazuje nam coś, co wywoła w nas taką reakcję, a nie, że oglądamy, jak tania aktorka próbuje być zaangażowana w stosunku do niczego. Terminator robił cięcia ciała dużo lepiej w scenach, w których nie było cięcia ciała. Tutaj nikt z twórców nie umiał pokazać przemocy, ciała, niszczenia tego ciała.
 
Poza tym fabuła nie jest zbyt mądra, a opowieść podąża znajomymi nurtami („Panie władzo, proszę nam pomóc, oni tam… Ale jak to pan o wszystkim wie? I w tym pomaga?”). Słaby film, ale przynajmniej wiem, co się stało z młodszą siostrą Jessego z Mostu do Terabithi.
terminator cameron 1984
5/5

Terminator (1984)

1 kwietnia | powtórka | Amazon Prime

James Cameron wcześniej reżyserował, mając na koncie krótki metraż będący pokazówką jego idei, oraz długi metraż, przy którym miał być tylko słupem. Producenci naciskali na amerykańskie nazwisko w filmie Włocha, więc Cameron dostał robotę. Niestety próbował ją wykonywać, więc pojawiły się konflikty barwne same w sobie, warto się z nimi zapoznać. Jeden z nich opisuje sytuację, kiedy Cameron z głodu miał majaki, zachorował i miał wtedy zobaczyć coś, co zainspirowało jego właściwy debiut: Terminatora. Opowieść o robocie wysłanym w przeszłość, aby zabić matkę człowieka, który poprowadzi ludzkość do zwycięstwa w wojnie przeciwko maszynom, zanim on się zdąży narodzić.
 
Od samego początku Cameron pokazuje, że wie i rozumie o co chodzi w tym medium. A przecież teraz jeszcze trudniej to zauważyć, bo niektóre sekwencje, momenty i dialogi były naśladowane lub przedrzeźniane i można myśleć, że dlatego tak rzucają się w oczy. Prawda jest jednak taka, że od samego początku widok nagiego Arnolda pojawiającego się w środku nocy i idącego przed panoramę miasta jest czymś, co po prostu zostaje w pamięci. I robi wrażenie. Nic nie trzeba nam więcej mówić lub pokazywać, my jesteśmy już zaangażowani, już chcemy wiedzieć więcej. I nawet jeśli na papierze wydaje się, że to widzieliśmy, to Cameron pokazał to w taki sposób, że ta wizja stała się jego własną, osobistą, jedyną. I to podejście utrzymuje się przez cały seans – 40 lat po premierze nadal można zobaczyć coś i nie wierzyć własnym oczom. Płonąca istota wysiadająca z płonącego pojazdu? Sam Terminator wciąż mnie przeraża, w swojej gołej formie. Nawet bardziej niż odkrycie, że nadal stanowi zagrożenie po wyjściu z płomieni. Właściwie wszystko tutaj jest kultowe i obfite wizualnie: kostiumy bohaterów, ich mięśnie, miasto teraźniejsze i miasto przyszłości, projekty antagonistów, słownictwo, dialogi, ujęcia, muzyka, montaż… Ten film na każdym kroku jest JAKIŚ.
 
Prawdopodobnie najlepsze przejście montażowe jest podczas sekwencji snu, kiedy Kyle obserwuje koparkę, a my spoglądamy na jej gąsienice Pod którymi są ludzkie szczątki. I od, tak jesteśmy w futurospekcji. Retrospekcji? Oglądamy wspomnienia bohatera, które dopiero będą mieć miejsce… Nie ważne. Generalnie montaż w tym filmie jest niemal doskonały, dzięki niemu te strzelaniny i sceny akcji działają tak dobrze. Podczas sekwencji na posterunku każdy wystrzał i przejście na ujęcie z efektem tego wystrzału (ktoś zostaje zastrzelony) jest wykonane idealnie. Czuć siłę wystrzału zarazem w przejściu jak i gwałtowności efektu, który wywołuje. Naprawdę jest tutaj tyle dobrego, że nie wiem, gdzie zacząć i w jakiej kolejności, ale z całą pewnością trzeba chwalić umiejętność twórcy w starciu z ograniczeniami: zamiast walczyć z nimi i próbować przebijać głową ścianę, to zaczął z nimi współpracować. Szczególnie jak się wie o tym, że ten film i jego kontynuacja miały być jednym filmem, tylko nie udało się zdobyć na to budżetu, więc podzielili historię na pół. I ona nadal działa, trwając przy tym dwie godziny, pędząc do przodu bez straty czasu. Pierwsze 50 minut minęło mi jak 10 w innych produkcjach. Byłem w szoku, że już jestem w połowie.
 
Taka Sarah Connor dla przykładu. Dano jej sposób na ewolucję: jest zwykłą kelnerką, która ma być matką przywódcy i go wszystkiego nauczyć. Jeszcze nie jest nikim takim, ale właśnie tak dobrze widz może wejść w jej buty i poczuć, jak nagle jej życie wywróciło się do góry nogami. Jej droga jest angażująca, wątpliwości zrozumiałe, a fakt bycia damą w opałach w ogóle nie przeszkadza. Wręcz każdy moment, kiedy odważy się wykonać ruch, daje satysfakcję. A gdy w finale pokonała zagrożenie, to słowo „satysfakcja” wydaje się wręcz zbyt małe. Już nie mówiąc o tym, że pokonano w wiarygodny sposób zagrożenie, które było niepokonane.
 
Chyba oglądam ten film pierwszy raz od czasów, gdy zobaczyłem go w dzieciństwie. Wciąż wyraźnie pamiętałem liczne szczegóły, główne punkty fabularne również. To obraz, który zyskuje na oglądaniu wielokrotnym – nie tylko dla samej frajdy, ale też rozmyślania nad świetnie stworzonymi postaciami. Znaczy: Kyle Reese może nie jest zagrany najlepiej na świecie, ale tragizm tej postaci jest przeszywający. Człowiek, którego cały los był pełen bólu i tragizmu aż do samego końca, ale musiał to wszystko przeżyć dla tych kilku godzin, w trakcie których był z Sarahą Connor. Może nawet umarł szczęśliwy. Co i tak jest więcej niż cała reszta ludzi z jego pokolenia. Przy okazji – tyle się mówi o śmierci Jacka, a jeszcze nie trafiłem na debatę o śmierci Kyle’a. Przynajmniej wiemy, z jakiego powodu Jack umarł. Kyle po prostu po obrocie ciała jest martwy i tyle. Z punktu dramaturgicznego to oczywiście właściwa decyzja, Sarah musiała sama się uratować i tak dalej, ale jednak… Na co zmarł?
 
Nie jest to jedyny problem, jaki można by mieć z tym filmem. Żadna nie byłaby usprawiedliwieniem dla remake’u, ale jednak problemy, detale dosłownie, są liczne. Największą ciężko mi nazwać, ale będzie ona stałym elementem twórczości tego reżysera – jest po prostu coś takiego, co zmusza go do pokazania dziecka oglądającego telewizję, która płonie. Poważne, tragiczne obrazy, które całkowicie mijają się z celem, a wręcz odbierają temu światu wiarygodność. Miłość Kyle’a i Sarahy jest pięknym elementem, ale jednak wysilonym. Delikatnie wysilonym. Może te same słowa można było lepiej odegrać, ale na pewno one nie pomogły. Może jakby pytanie o „czy masz kogoś” padło w oddzielnej scenie, gdyby Sarah mogła patrzeć na Kyle’a i wizualnie byłoby widać, że czuje się przy nim bezpieczniej, że zaczyna myśleć o nim jakoś specjalnie… Autor pewnie szedł w stworzeniu „momentu”, nie relacji, ale moment też nie był zbyt dobrze zbudowany. Byli po prostu w motelu i się nudzili. Idea, że Sarah Connor zabijając Terminatora coś mówi – i to oczywiście oneliner z filmów akcji klasy B – też jest teraz bardziej śmieszny niż twardodupny. Śmieszy na tyle, żeby fizycznie jeszcze się nie uśmiechać, ale jakby powiedziała coś w stylu: „Get bent, motherfucker”, to bym już się śmiał.
 
Łatwo jest mi więc powiedzieć, że nie jest to film pozbawiony wad. Mógł mieć lepsze dialogi i aktorów, efekty okazjonalnie też wydają się potrzebować większego budżetu (i czasu) niż mieli. I równie łatwo jest mi powiedzieć, że żadna z tych wad nie ma dla mnie znaczenia. To olśniewający obraz, który jest doskonały wszędzie tam, gdzie to było ważne. Reżyser wypełnił swój film zapadającymi w pamięć obrazami i ideami, stworzył historię trzymającą w napięciu, postaci których losy przeżywamy, przerażający czwarty akt… Jeśli o mnie chodzi: to idealny film. Awansuję go do listy moich ukochanych w historii.
5/5

Throw Momma from the Train (1987)

30 marca | Amazon Prime

Danny De Vito przerabia Nieznajomych z pociągu w dobry film, zachowując poziom niedorzeczności. Lubię się śmiać.
 
Billy Crystal jest autorem, któremu żona ukradła powieść i wydała pod swoim nazwiskiem. Teraz Billy nie może tworzyć, bo blokuje go nienawiść do żony. Prowadzi zajęcia dla pisarzy, gdzie Danny De Vito odreagowuje stres związany z własną matką, w której towarzystwie nadal żyje na co dzień. Jedno przejęzyczenie prowadzi do drugiego, jedno niedopowiedzenie zostaje dopowiedziane i De Vito myśli, że Billy proponuję mu umowę z filmu Hitchocka Nieznajomi z pociągu, gdzie oby ludzie mordują obcych ludzi, licząc w ten sposób na niewinność, bo przez brak motywu nikt ich nie będzie szukać. Jeden zabije drugiemu byłą żonę, drugi pierwszemu matkę. Logiczne. I Danny to robi, a teraz Billy musi dotrzymać swojej części umowy…
 
Całość jest cudownie mroczną i czarną komedią, ale jednak logika oraz psychologia i moralność są tutaj zachowane. A przynajmniej lepiej o nie zadbano (oraz o całą fabułę) niż u Hitchcocka. Cała warstwa filmu poświęcona mordowaniu, zabijaniu oraz pozbawianiu życia drugiej żywej istoty jest tutaj poprowadzona naprawdę bez większego zarzutu. Czuć, że bohaterowie są prawdziwi, że żyją w naszym świecie, że myślą jak my, ich widzowie. Ich reakcje są naszymi reakcjami i jest to odświeżające, że film ma odwagę porzucić swoją gatunkowość na rzecz powiedzenia głośno: „no kurwa, no nie”. Jest w tym coś pięknego.
 
Reżyser dba o to, abyśmy poczuli frustrację pisarza oraz maminsynka, który nadal żyje z matką. Rozumiemy, czemu Danny nie może wytrzymać z rodzicielką. I chociaż nasze pytania w stylu: „Czemu nie wyprowadzi się?” pozostaną bez odpowiedzi, to zamiast tego spędzamy więcej czasu z tą dziecinną, niedojrzałą, emocjonalną stroną tego bohatera. Możemy sobie dopowiedzieć, że ta postać może sobie nie wyobrażać innego życia poza domem, który zna. To jego baza, jego dosłowny dom, jedyny jaki kiedykolwiek będzie mieć.
 
Wizualnie dużo tutaj niecodziennych kątów, cieniów i niepokojących wizualiów, które mogą przestraszyć, zaszokować, zadziwić. Nawet w codziennych czynnościach. Dużo więcej tutaj humoru wizualnego, niektóre są wręcz mistrzowskimi przykładami, które powinny przejść do historii – jak dzwonienie co chwila z innej budki telefonicznej, znajdującej się w całkowicie innej lokacji. Twórcy nie szukają dowcipów, raczej wykorzystują okazję, która sama się napatoczyła – przez co gagów nie ma wcale tak dużo w tym obrazie. Pierwsza połowa wręcz można nazwać wolną, ale gdy się śmiałem – to się śmiałem. To naprawdę udany film, który polubiłem. Również za zakończenie.
 
PS. Aktorka grająca tytułową mamę ma tylko 10 minut czasu ekranowego. Podczas kręcenie chorowała na raka krtani, przez co miała głos jaki miała, a potem umarła jakieś pół roku po premierze. W międzyczasie dostała nominację do Oscara.
3/5

Najemnik ("The Contractor")

30 marca | premiera 10 marca '22 | Amazon Prime

Żołnierz zostawiony sobie. PTSD odchodzi w zapomnienie na rzecz spisku o wirusie. Nie jest źle, brakuje tylko większego napięcia.
 
Problem z listami najsłabszych filmów roku jest taki, że w większości będą tam jednak przeciętne produkcje, które są względnie popularne. Najemnik ma naprawdę obiecująca obsadę oraz punkt wyjścia – żołnierz idzie do prywatnej roboty, żeby mieć za co zapewnić byt rodzinie. I podczas roboty wszystko idzie w złą stronę. Brzmi jak słaby film akcji, ale to zaczyna się jak dramat. Zimne, smutne barwy, kilka momentów osobistych, nic się większego nie dzieje i emocje są na pierwszym planie. Nawet reszta filmu utrzymuje ten ton, bo scena zasadzki oraz sekwencje przetrwania w lesie są naprawdę nieźle zrealizowane. Czuć dramat bohaterów oraz ich ciężki los.
 
Przeciętna ocena wychodzi z tego, że to przeciętny obraz. Tytułowy żołnierz chce zadbać o dobre życie rodziny, a jakieś niskobudżetowe ono nie było. Napięcia nie ma tutaj zbyt dużo, podczas finałowej konfrontacji i zemsty nie czuć za bardzo satysfakcji. Głównie dlatego, że nie ma tam większego związku między celem oraz bohaterem, mieli jedną scenę razem i tyle. Reacher wiedział, aby często pokazywać interakcje czarnego bohatera z tytułowym, żeby byli cały czas podczas jakiejś rozmowy telefonicznej. Najemnik niby nie celuje w bycie takim samym kinem, jak Reacher, a jednak próbuje osiągnąć to samo. I robi to w gorszy sposób.
 
Tutaj twórcy za bardzo zachłysnęli się tematem: opowieścią o ciężkim losie żołnierza, który w domu nie ma innego wyjścia, jak pójść w prywatną armię. Chęci były tutaj większe od faktycznej wiedzy scenarzysty na te tematy. I na koniec wyjechał jeszcze z wirusem, który elity chcą wypuścić, a jakiś typ robił szczepionkę na zapas i go za to zabili. Ciekawe.
2/5

Lyle, Lyle, Crocodile

30 marca | premiera 7 października '22 | Amazon Prime

To mógł być autentycznie fajny film dla młodszych. Jakby twórcy wiedzieli, co chcą osiągnąć. I do śpiewania zatrudnili ludzi a nie IVONĘ.
 
Chłop przeprowadza się z całą rodziną do Nowego Jorku, jest wystraszony, a na strychu okazuje się mieszkać śpiewający krokodyl. I ten krokodyl pomaga mu z ogarnięciem życia. Jakby twórcy wiedzieli, aby skoncentrować się na chłopcu, to byłyby z tego lepszy film – ale zamiast tego koncentrują się na oryginalnym właścicielu krokodyla, od niego zaczynają ten film. Pokazują, jak chciał osiągnąć sukces w showbiznesie, jak kupił krokodyla i ten nie zaśpiewał z powodu tremy, więc go porzucił tymczasowo, aby zarobić na utrzymanie… Wspomniany właściciel wróci do fabuły dużo później, a do tego czasu będziemy z rodziną, która się boi krokodyla. Oraz ich sąsiadem, który jest upierdliwy. A sama historia jest tylko o jednym: żeby uwierzyć w siebie. Nawet jeśli bohaterowie nie mają z tym problemu, to oni i tak uczą się wierzyć w siebie podczas filmu.
 
Nie ma tutaj interesujących postaci, których chciałbym oglądać. Nie ma tu też nic wiarygodnego – jakiś konflikt czy problem, który zostaje wiarygodnie rozwiązany. Krokodyl śpiewa brzmiąc przy tym jak głos AI, ludzie na ten widok sikają po nogach. Nie wiem, czemu nie dał rady wcześniej śpiewać. Nie wiem, czemu pokonał ten problem. I jest mi to obojętne. Może poza faktem, że gdzieś w tym jest materiał na udany film dla młodszych widzów, którzy mogliby wspominać po latach z sentymentem. Wyszedł film, o którym nikt w mojej opinii nie będzie pamiętać.
4/5

The Barefoot Contessa (1954)

30 marca | Amazon Prime

Monkiewicz mówi po trochu na wiele tematów. Szanuję, że ten film jest tak konkretny w swoich stanowiskach.
 
Od samego początku wiemy, że ona umrze. Jesteśmy na jej pogrzebie, a jej życie poznajemy poprzez relacje ludzi będących na ceremonii. Zaczynamy od Bogarta, który był jakby jej opiekunem, gdy zaczynała karierę w kinie. Producent wyhaczył ją w klubie i zaproponował współpracę, tym samym ona zaczęła nowe życie, poznała inne życie i weszła na ścieżkę, która musiała zakończyć się szybką tragedią.
 
Technicznie rzecz biorąc, jest to film filmowych rozmów. Ładnie są wtedy prowadzeni aktorzy, scenografia oraz kostiumy są istotne, ale same rozmowy nie są zbyt angażujące. I po wszystkim można mieć problem z przypomnieniem sobie, o czym gadali. Jasnym jest, że twórcy chcą tym filmem powiedzieć naprawdę wiele – o relacji reżysera z gwiazdą, o roli producenta, o branży filmowej pełnej ludzi robiących swoje tylko i wyłącznie dla władzy, o traktowaniu kobiet, o smutnym losie kobiet w tym zawodzie… Ta scena mówi na ten temat, tamta scena mówi na tamten temat. A pomiędzy nimi jest przestrzeń, obojętna, ponieważ sprawia wrażenie, że prowadzi do czegoś, czego już się spodziewamy. To nie jest obraz, który czymś zaskoczy. Ja to zaakceptowałem i nawet nieźle się oglądało, a ogólny tragiczny wydźwięk mnie jednak uwiódł. Szeroki zakres tematów artystycznych też mnie zainteresował – czułem odwagę filmu, którą musiał mieć, aby to zrobić. To w końcu dosyć osobisty obraz siłą rzeczy i szereg ludzi mógł poczuć, że to o nich Monkiewicz opowiada. 70 lat później nadal z obrazu bije stres związany z mówieniem tego na głos. Ja to szanuję.
4/5

Cztery wesela i pogrzeb (1994)

powtórka | 30 marca | Amazon Prime

Bardzo sympatyczny film. Lepiej się nie zagłębiać w logikę tego i tamtego.
 
Perypetie typa, który uczestniczy w ślubach znajomych i sam jest samotny. Zawsze czegoś zapomni, a wesela są okazją do śmiechu, więc twórcy wykorzystują te okoliczności do ładnej konstrukcji narracyjnej, która poskutkowała świetnym tytułem. W sensie: Cztery wesela i pogrzeb. Oryginalne, treściwe i nawet pozwala zaskoczyć widza, który spodziewa się tych wydarzeń w podanej kolejności. Historia grona przyjaciół nie poprzez pory roku, ale właśnie mniej regularne uroczystości, podczas których protagonista spotyka miłość swojego życia i między nimi coś się dzieje, ale jednak po zbliżeniu następuje oddalenie. To relacja, która przede wszystkim opiera się o nadziei widza chcącego szczęśliwego zakończenia, niż faktycznie udane sylwetki lub bogatą relację. Tutaj bardziej liczy się ogólna sympatyczność niż jakieś konkrety fabularne. Śmiejemy się ze spóźniania, pomyłek, napięcia, przemów oraz niespodziewanych wydarzeń, które muszą mieć miejsce, gdy w jednym budynku ściśniemy setkę chłopa.
 
Nie jest to zbyt romantyczny film o miłości, bliskości czy byciu razem. Nie ma też za bardzo sensu, aby się zagłębiać w meandry fabularne i rozmyślać nad postępowaniem bohaterów, które finalnie oceniamy pozytywnie tylko i wyłącznie ze względu na szczęśliwe zakończenie. Całość balansuje na granicy i łatwo sobie wyobrazić, jak całość mogła się skończyć strasznie źle – ale o tym nie myślimy, bo film jest zabawny. Rowan Atkinson jako ksiądz analfabeta, ten jeden typ, który na weselu śmieje się pod sufit i ogólna atmosfera bycia o krok od spotkania miłości od pierwszego wejrzenia. Plus setki sytuacji, które znacie z życia, jeśli często zaglądacie na wesela – wtedy ten film w ogóle będzie dla was specjalny. Aktorzy są idealni – czyli sympatyczni. Komedia jest ludzka i wyrozumiała. Więcej ten film nie potrzebował.
 
I biorąc pod uwagę reżyserię Newella, raczej dla mnie jest logicznym, że Richard Curtis sam się później wziął za reżyserowanie. Newell głównie prowadzi aktorów i kieruje na nich kamerę. Curtis nie zrobił tego gorzej.
5/5

Słodka Irma ("Irma la Douce", 1963)

powtórka | 30 marca | Amazon Prime

Ostatnie 20 minut to najbardziej imponujący absurd, jaki w życiu widziałem. Wszystko w imię dobra.
 
Billy Wilder chyba nigdy nie zrobił równie obszernego, a nawet rozległego scenariusza. Każdy inny scenariusz zaczęlibyśmy od tego, co tutaj spotykamy dopiero w 15 minucie – tym razem jednak autor opowiada nam o tym, jaki bohater był, zanim został tym, kim jest. A był policjantem, który dostał awans do brudniejszej części Paryża, gdzie jest korupcja i prostytucja. Rola gliniarzy polega wyłącznie na przymykaniu oka na to, co ma tam miejsce. Jack Lemmon gra policjanta, który nie wie o tym i pakuje się w kłopoty urządzając akcję na hotel dla prostytutek, gdzie klientem był między innymi jego szef. Teraz nasz policjant jest nikim i jest na ulicy. Zakochany w prostytutce granej przez Shirley MacLaine w zielonych rajstopach oraz małym pieskiem na rękach. I żeby nie musiała sypiać ze swoimi klientami, to podaje się za bogatego, ekscentrycznego Anglika, który wynajmuje jej czas za pieniądze dla towarzystwa. Teraz jest jej jedynym klientem, tylko jak długo można takie kłamstwo tworzyć?
 
To scenariusz, którego historia ma wiele problemów, gdy się patrzy na nią wstecz. Kolejne pomysły są niedorzeczne i absurdalne, na dodatek teoretycznie łatwo jest je kwestionować – bohaterka Shirley MacLaine mogła nadal mieć w końcu wielu klientów, aby zarabiać jeszcze więcej. Albo po co Jack Lemmon został jej alfonsem, skoro mógł zarabiać dobre pieniądze na targu, co potem robi, aby móc płacić Shirley jako Anglik. Słowo kluczowe to teoretycznie, ponieważ w ogóle tego filmu nie kwestionowałem. Przegięcie zaczęło się dopiero w finale, a i wtedy wolałem się bawić, niż domagać się większego realizmu. Albo… No, czegoś. Nawet nie wiem czego.
 
Największe wyzwanie tego scenariusza to był właśnie trzeci akt, kiedy Jack Lemmon staje pod murem i wydaje się, że będzie musiał przyznać się do wszystkiego. Jak to zrobić? Jak powiedzieć ukochanej, że ją okłamywał cały czas? Jak zrobić to kreatywnie, aby dać satysfakcję? I Billy Wilder – chociaż nie wiem, w jakim stopniu mogę mu to przypisać, całość jest mimo wszystko adaptacją Francuskiego musicalu – wymyśla wtedy takie rzeczy, że nic nie pozostaje poza klaskaniem na stojąco. Geniusz scenopisarski jest wtedy tak głośny i bezczelny, że zagłusza on mój wszelki sprzeciw, ponieważ… Cóż, to już trzeba zobaczyć samemu. To przykład scenopisarstwa, który odkrywa nowe sposoby narracji, żeby dać coś prawdziwie satysfakcjonującego w taki sposób, którego nikt nie dał rady przewidzieć. To całkowite odklejenie od świata realnego, ale działa, ponieważ na pierwszym miejscu są przede wszystkim bohaterowie i to, jak oni postrzegają rzeczywistość.
 
Wilder ponownie bierze się za portret ciężkich tematów, takich jak bieda, los zwykłego człowieka, na którego w życiu czeka jedynie mordercza praca do końca, a poza tym prostytucja, przemoc, przekazywanie z pokolenia na pokolenie braku możliwości, stręczycielstwo i korupcja – wszystko to z wdziękiem przekuwa na komedię, ale nadal prezentując jako problemy, z którymi bohaterowie walczą. To może być jeszcze bardziej imponujące niż konstrukcja narracyjna. Aktorzy umożliwiają tę farsę, zdjęcia są bogate w barwy i kompozycje, tutaj zwykły kadr dwóch osób przy stole zasługuje na oprawienie i powieszenie na ścianie.
 
Takie filmy osiągają coś więcej niż tylko przyjemny seans. One robią to, ale przy okazji dają wiarę w możliwości kina. I przynoszą radość na samą myśl o tym, co jeszcze można w tym medium odkryć.
2/5

Last Seen Alive

30 marca | premiera 12 maja '22 | Amazon Prime

Gerald Butler próbuje być zwykłym człowiekiem, który używa stacji benzynowej. Śmieszne.
 
Podczas oglądania jest coś „nie halo”, tylko nie jest to zbyt wyraźne. A przynajmniej film jako całość nie ma w sobie nic angażującego na tyle, żeby ustalić, czemu on jest taki obojętny. Jest, bo jest i tyle. Bo jest słaby, co tu jeszcze dodać? Chłop jest w separacji ze swoją kobietą, zatrzymują się na stacji benzynowej, ona zostaje akurat wtedy porwana, chłop rusza za nią, pobije kilku chłopów, znajdzie żonę i ona stwierdzi: „dobra, koniec separacji”. The End. Nic więcej.
 
Jednak główny aktor podczas kręcenia wywalił większość scenariusza i szedł przed kamerę wiedząc jak najmniej o scenie, w której uczestniczy. Improwizował, dzięki czemu miał lepiej wejść w skórę swojego bohatera. Fajny pomysł, tylko a) improwizacja to nie jest jego mocna strona, przynajmniej na teraz b) film nie jest nakręcony tak, aby być gotowym na improwizację aktora. Nie ma kamery z ręki podążającej za plecami protagonisty. Jest normalny montaż z dwóch kamer skierowanych na twarze aktorów. Aktorów, którzy nie mają doświadczenia z improwizacją, ale próbują. I te próby są gotowym efektem. I po seansie, kiedy człowiek się o tym dowiaduje, wszystko dopiero klika. Teraz już człowiek jest w stanie stwierdzić, co mu „nie klikało” wcześniej. Było coś „nie halo”, gdy Butler wpadał na obcego człowieka w lesie i próbował go do czegoś nakłonić, tylko dialog nie szedł we właściwą stronę, tamten nie wiedział, na ile może stawiać opór, żeby Butler nadal coś uzyskał, a ten nie wiedział, jak kierować sceną… I tak przez cały film. W ostatniej scenie go musieli pewnie poza kamerą poklepać po ramieniu i powiedzieć: „w tej scenie znajdziesz żonę” i dopiero na to wpadł.
5/5

Łaźnia ("Steaming", 1985)

30 marca

Kobiety mówią o tym, czego nie mogą. Nawet w swoim gronie. Pięknie nakręcony.
 
Ostatnia żona pana Loseya w filmie głównie istnieje dzięki napisaniu scenariuszy do dwóch filmów swojego męża. Łaźnia była ostatnim, który mógłbym nazwać prekursorem takich obrazów jak Nadal kryję się z paleniem albo Siostrzeństwo świętej sauny, gdyby nie fakt, że nigdy nie słyszałem o Steaming. We wszystkich tych tytułach, poprzez różne krainy, czasy i kultury, łaźnia staje się miejscem, gdzie kobiety mogą się otworzyć, mówić głośno na temat swojego życia. To jest ciekawe na swój sposób. Tamte dwa wymienione tytuły były dokumentami, dosyć artystycznymi (Siostrzeństwo… pokazuje głównie ręce oraz inne elementy ciała, ale nie twarze) i dramatyzowanymi. Steaming jest fabułą, luźną łączącą przeżycia licznych bohaterek pod szyldem walki o utrzymanie łaźni, na którą miasto nie chce przeznaczać więcej funduszy – to jednocześnie służy za komentarz wobec ówczesnych warunków higienicznych, gdzie wiele domów w UK nie zapewniało właścicielom warunków do kąpieli. Jeszcze nie tak dawno musieli chodzić do oddzielnych miejsc, aby się kąpać.
 
Losey w ostatnim filmie nadal pamięta, jak ważnym jest przekazać widzowi miłość do prezentowanego miejsca. Łaźnia nie jest tylko miejscem kąpieli parowej i potu, ale też masaży czy ćwiczeń gimnastycznych. Bohaterki przychodzą tutaj spędzać czas, zrelaksować się, odpocząć. Są nawet leżanki przypominające pokoje hotelowe (albo wagony nocne w pociągu), tylko zakryte firanką. To nie jest tylko lokacja, ale coś więcej – miejsce, do którego widz mógłby chcieć sam się przejść. I robić to regularnie. Zatęsknić, że są one przeżytkiem. Ładnie łączy się to z wątkiem o zachowanie przybytku.
 
O takich tytułach przyjęło mówić się „teatralne” będąc wtedy w błędzie. Jedno miejsce akcji kojarzy się z teatrem, ale jednocześnie głębia obrazu, ilość wydarzeń w tle, częste używanie wody (również w takim sensie, że kobiety stojące na parterze polewają szlauchem kobiety stojące na piętrze) stwarzają obraz, który nie mógł się wydarzyć w formie teatralnej. Reżyser wraca do precyzyjnie komponowanych kadrów i jeśli może zrealizować całą scenę bez ruszania kamerą, to tak robi. Zbliżenia, najazdy kamery, używanie luster – ten film musieliśmy zobaczyć w kadrze, oglądania w teatrze byłoby zupełnie czym innym.
 
Muzyka od pierwszych nut daje znać, że ten film powstał w latach 80. Ciekawe doświadczenie dla takich osób, jak ja, którzy oglądają cztery dekady twórczości tego reżysera w niewielkim odstępie czasu. Opinie widzów sprzed lat wskazują na niski poziom seksapilu, pomimo dużej ilości nagich ciał na ekranie – ale o to właśnie chodziło. Nagość bohaterek jest tutaj czymś naturalnym, co najwyżej wizualizacją oddechu od problemów. Piękno tych ciał nie miało wywoływać innej reakcji, nie miały się one podobać. Wciąż jednak czuć z ekran odwagę, która umożliwiła twórcom na takie widoki bez jednoczesnego obawiania się, że będą źle scharakteryzowani. Dziś większość ludzi tego nie pamięta, ale wtedy powstawało dużo porno pozorującego bycia czymś innym.
 
Steaming naturalnie i naprawdę mówi o wielu problemach. A fabularna forma umożliwia zebranie dużej ilości dramatów bez jednoczesnego bycia sztucznym. Przemoc fizyczna, brak możliwości rozwoju, prostytucja jako jedyna forma utrzymania, problemy rodzinne, problemy z dziećmi… Dużo tego tutaj. I bohaterki nie tylko o tym mówią, ale konfrontują siebie nawzajem, przyznają się do własnych słabości, oskarżają innych o pasywność i wyrażanie zgody. Ten reżyser lubił opowiadać o ludziach i uświadamiać im ich sytuację. Tutaj może nie było to potrzebne jako takie, bardziej uświadomienie sobie pełni – czy raczej czegoś zbliżonego do pełni obrazu: że inne kobiety przechodzą przez podobne rzeczy, że nie są w tym osamotnione, że problem jest powszechniejszy i tak dalej.
 
Podczas oglądania czułem humanitaryzm w rękach twórców, ich spojrzeniu na galerię postaci. Całość jest pięknie nakręcona i zrealizowana, z przyjemnością patrzyłem na ten obraz.
4/5

The Return of the Pink Panther

30 marca | Amazon Prime

Catherine Schell to skarb. Każdy film powinien mieć taką kobietę, która kiśnie w kącie ze śmiechu. Pan Plummer dotrzymuje jej kroku.
 
Dobrze się bawiłem podczas seansu, ale nie mogę powiedzieć, żeby wiele z tego filmu zostawało w pamięci. Z perspektywy kolejnych filmów jest on istotny, ponieważ to właśnie w Powrocie…  inspektor Dreyfus dostaje szału i zaczyna polować na inspektora Clouseau, faktycznie zagrażać jego życiu. To ważna część kolejnego filmu, który już był zabawny w pamiętliwy sposób. Tutaj jest zabawnie na zasadzie: zbiór udanych gagów, to wszystko. Jest tutaj kilka świetnych sekwencji – Dreyfus i jego broń-zapalniczka, Clouseau chodzący pod biurkiem, tradycyjnie pojedynki z Keto bawią, Clouseao kontra drzwi obrotowe, skradanie pod prysznicem, finał w pokoju hotelowym… Te sceny pamiętam. Są świetnie zrealizowane, czytelnie, dają przestrzeń aktorom i pozwalają widzowi na dostrzeżenie humoru. Slapstick w filmach Edwardsa ma godność.
 
Więcej nie mogę napisać. Nie bez porównania do innych filmów z serii lub reżyserowanych przez pana Blake’a. Dobra zabawa i żałuję, że nie mogę pochwalić bardziej.
1/5

Kick Like Tayla

30 marca | premiera 27 maja '22 | Amazon Prime

Co można zrobić z komentarzami w Internecie? A no można kupić sobie dokument na Amazonie i płakać, że obcy są niemili.
 
Tytułowa osoba jest rozciągnięta i potrafi kopnąć piłkę w futbolu amerykańskim tak, że dałaby radę uderzyć się przy okazji kolanem w czoło. Zrobili jej zdjęcie, jak tak kopnęła i Internet wylał na nią hejt. Film nie tłumaczy nic, jakby budował napięcie odsłonięcia później jakiejś tajemnicy, ja stopuję film i szukam w kroczu Tanyi wystającego kawałka penisa czy coś… Nic takiego jednak nie ma. Zwykłe zdjęcie. Dziewczyna wydaje się sympatyczna, ma jakieś wyniki w sporcie… Czemu ten dokument ma tak niskie oceny?
 
Otóż dlatego, że jest dokumentem, który nieszczególnie coś tłumaczy. Nie ma chyba nawet ukazanych tych negatywnych komentarzy z Internetu, a przynajmniej nie zobaczyłem cokolwiek, co by zapadło w pamięci. Film skupia się tylko na tym, żeby mówić: „to jest złe”, Tanya się popłacze parę razy i oglądamy w kółko przebitkę, jak Tanya jest silna na siłowni, jak robi coś fizycznego, uderza worek treningowy. I jeszcze kilka słów o tym, że kobiety w sporcie też są fajne, zasługują na zarobki… Bla, bla, bla. Twórcy nie zrobili nic, aby umieścić te postulaty w realnym świecie, odnieść się do czegoś, faktycznie zaprezentować rzeczywistość. Bardziej chcieli tylko ją kreować słowami i dobrymi intencjami – efekt nie przekona nikogo, kto już nie jest przekonany. Dokument zbędny. I nie jest dokumentem.
2/5

The Lair

30 marca | premiera 25 sierpnia '22 | Amazon Prime

Jeszcze jeden klon filmowego Dooma, tylko teraz silna kobieta w roli głównej. I głupia.
 
Coś o akcji wojskowej, podczas której wszyscy giną poza główną bohaterką, bo wszyscy giną, aby ją chronić i przeciwnik też nie jest zbyt rozgarnięty. Będąc na pustyni zagląda do jakiejś bazy opuszczonej, za nią idą kolejni przeciwnicy, w środku znajdują bestię, która zabija wszystkich poza bohaterką… Przychodzą kumple bohaterki z wojska i polowanie na bestię jest kontynuowane.
 
Scenariusz jest naiwny, historia nieinteresująca, bohaterowie obojętni. Filmowo jest tragicznie zrealizowane – trudno coś zobaczyć, gdy jest jasno, a gdy jest ciemno, to już całkowicie nie da się zaangażować. Projekt potwora też nie jest niczym specjalnym. Klimatu, napięcia czy dosłownie czegokolwiek to tu nie można znaleźć.
 
Szkoda, że reżyser Zejścia z 2005 roku nadal nie ma szczęścia.
losey 1970 sylwetki
4/5

Sylwetki na horyzoncie ("Figures in a Landscape", 1970)

30 marca

To chyba nie mogło być ciekawsze. Robert Shaw kontra helikopter to świetna scena.
 
Dwóch facetów na rozległym, głównie płaskim terenie. Są zakuci w kajdanki i biegną, uciekają. Starszy gardzi młodszym, że jest słabszy, ma gorszą kondycję, nie ma w nim woli walki. Młodszy nic nie odpowiada, tylko krzywo się patrzy – są ważniejsze rzeczy w tej chwili, jak choćby helikopter, który ich goni. Nie mają nic przy sobie, są całkowicie bezbronni – wszystko muszą osiągnąć na własną rękę, jeśli chcą przeżyć.
 
Twórcy robią co mogą, by ten minimalny koncept był interesujący – relacje między bohaterami, jest tutaj fabuła i rozwój wydarzeń… Tylko nadal jednak trzeba było pilnować, aby była w tej historii pustka, żeby bohaterowie mogli odpocząć, żeby zachować balans. Chodzenie przed siebie bez żadnych wydarzeń jest jednak częścią duszy tego filmu. Gdy coś się zaczyna dziać, to miało to być niejakim zaskoczeniem. Dla nas i bohaterów. Do finału też trzeba było dosłownie dojść.
 
Kamera zazwyczaj jest z ręki i dużo biega, dotrzymując kroku bohaterom, idąc w ich ślady. Są tutaj sekwencje, które pewnie dzisiaj nie byłyby w ogóle dopuszczone do zrobienia – chociażby z uwagi na zagrożenie życia dla aktorów. Ciężko uwierzyć oczom, gdy ogląda się chociażby scenę, w której Robert Shaw w pojedynkę ucieka przed helikopterem: tutaj reżyser musiał być tego dnia szaleńcem na miarę Herzoga. I co dziwniejsze, pan Shaw był nie tylko aktorem, ale i scenarzystą.
 
To jednak tylko pojedyncze momenty. Generalnie film nuży i było mi nawet obojętne, czy bohaterowie osiągną sukces na koniec. Doceniam z technicznego punktu widzenia, ale jako widz już bym tego nie polecał.
reacher 2022
4/5

Reacher - sezon II (2023)

30 marca | 8 odc. po 50 min | Amazon Prime

Nie planowałem oglądać w całości, ale jednak tak zrobiłem. Reacher jest po prostu dobrą postacią, a reszta serialu nie psuje tego zbytnio. Fabuła raczej nie wytrzymuje oglądania z uwagą i sposób, w jaki bohaterowie dowiadują się kolejnych informacji, jest pewnie mało logiczny, ale osobiście nie zwracałem na to uwagi. Filmowo też nie ma na co popatrzeć, jedynie sekwencje akcji są zrealizowane aż poprawnie. Czuć przestrzeń i siłę broni, ale nic więcej. Nie ma zagrożenia ani napięcia – wiadomo, jak się one rozwiną, ale to nie przeszkadza, bo bohaterowie i tak mają naszą sympatię, więc cieszymy się, że wszystko się udaje.
 
Tym razem twórcy zaadaptowali jedenastą książkę Lee Childa z serii o Reacherze. Tutaj główny bohater dowiaduje się, że jego dawni znajomi z grupy w wojsku zostali zaginieni lub zabici, więc z tymi, którzy jeszcze żyją, stara się poznać prawdę o tym, kto ich zabija. Od samego początku twórcy pokazują, że wiedzieli, czego widzowie chcą, więc Reacher wypłacając kasę z bankomatu zauważa, że kobieta przed nim wypłaca środki pod wpływem bandyty pilnującej jej dziecka. I nasz protagonista ratuje sytuację z lekkością, nie bierze zasług, nic nie dostaje w nagrodę. Potem wielokrotnie wykaże się niewinnością lub dobrodusznością – do końca będzie się upierać, że podejrzenia wobec jego kolegi nie mogą się okazać prawdziwe. Ma zdanie o muzyce, ma wiedzę, jest inteligentny i spostrzegawczy. Z uśmiechem wspomina, jak kiedyś nocował na hamaku, bo aż tak ceni sobie bycie wolnym strzelcem bez bagażu, telefonu lub stałego adresu. No i jest chodzącą kupą mięśni. W to wszystko można uwierzyć, że Reacher naprawdę istnieje i jest tym, za kogo się podaje.
 
Lubiłem oglądać jego interakcje z kolejnymi postaciami, jego dawnymi znajomymi, jego one-linery, jak spuszcza wpieprz złym ludziom. Coś się wysadzi, ktoś będzie pobity, jakaś strzelanina się wywiąże, na końcu w absolutnie nierealistyczny sposób ukradną od złych ludzi wiele milionów i kupią za to opiekę starszym, wspomogą schronisko i zrobią inne dobre rzeczy… Porządny serial.
1/5

Agent Game

24 marca | premiera 8 kwietnia '22 | Amazon Prime

Film z serii: robią coś. Zasypiasz. Budzisz się, patrzysz na ekran: bohaterowie dalej robią to samo. Jedna grupa dalej przesłuchuje zakładnika. Druga grupa dalej leci samolotem i się kłócą, komu mogą ufać czy coś w tym stylu. Aktorzy z całych sił starają się każdą linię dialogową wypowiedź w najbardziej intensywny sposób. Reżyser nie daje rady zachować jakiejkolwiek spójności. Kamera pokazuje tylko twarze aktorów, a scenarzysta skupia się na tym, żeby była intryga z jednoczesnym brakiem wydarzeń. Nic się nie dzieje, aż tu nagle się okazuje, że tamta osoba to na dwa fronty gra.
 
Generalnie film opiera się wyłącznie na tym, że fabularnie jest o tym, jak łatwo jest oskarżyć innych o zamachy albo inną niebezpieczną działalność, chociaż za wszystkim stoi tak naprawdę biały chłop w garniturze z rządu albo agencji rządowej, który nacisnął guzik, zabił ludzi i poszedł na przerwę obiadową. Ambitne, tylko ujęte w sposób typowy dla książek do kupienia na wagę na dworcu kolejowym.
 
Po seansie bawi mnie, że film kończy się sceną, od której zaczął. Na początku Mel Gibson strzela na ulicy i wykonuje telefon, że „Mamy problem”. W końcówce widzimy tylko, do kogo strzelał. Nie trafił, wykonuje telefon i kończymy film. Otwierająca scena jest wstępem zarówno do tego filmu jak i następnego. Jeśli następny powstanie. W sumie bardziej mnie bawi, że autorzy najwidoczniej planowali fabułę kolejnej części, zanim pierwszą dokończyli. A może ktoś im podzielił film na dwie części i musieli połowę rozciągnąć do półtorej godziny? Czy producenci „Hobbita” robili ten film?
 
PS. Nie wiem, co ze sobą zrobię, gdy skończą mi się gnioty z ’22 roku.:( Powoli odnajduję w tym komfort, że zawsze będzie jeszcze jeden taki film.
PS2. Żartuję, wtedy wezmę się za gnioty z 2012 roku…
PS3. Teraz już wiem, co Billy Walsh zrobił z życiem po nakręceniu „Medellin”.
4/5

Mr. Klein (1976)

24 marca

Losey po kafkowsku uświadamia rzeczywistość ludziom podczas 2 wojny światowej.
 
Otwierająca informacja mówi nam, że tytułowa postać Roberta Kleina jest oparta o kilku autentycznych ludzi żyjących we Francji AD 1942. Bohaterem jest zwykłym człowiekiem, gojem w okupowanej Francji. Skupuje dzieła sztuki od Żydów, którzy muszą szybko znaleźć kasę na ucieczkę z kraju, zanim spełnią się ich najgorsze obawy w postaci obławy Vel d’Hiv (wydarzenie historyczne). Historia zaczyna się w momencie, gdy pan Klein na progu mieszkania znajdzie gazetę dla Judei. Okaże się, że istnieje inny Robert Klein, ten już jest Żydem. Teraz nas bohater stara się udowodnić, że nie jest tamtym Kleinem, tylko sobą. Próbuje go zlokalizować – i tak zaczyna się ten kryminał, gdzie nie ma za bardzo intrygi, zagadki czy tajemnicy. Jest za to medytacja nad postępowaniem naszego Kleina – i jak zmienia się on pod wpływem okoliczności. Z człowieka, który myśli, że teraźniejszość go nie dotyczy, w człowieka, uświadomi sobie, że prawda jest inna. I zapewne uświadomi sobie zbyt późno.
 
Technicznie Losey odszedł tutaj o precyzyjnie komponowanych kadrów, kamera najczęściej jest z ręki, podąża za bohaterami oraz dokonuje kompozycji w biegu. Nadal widać wprawną rękę w ustawianiu aktorów tak, aby jak już kamera się ustawi, to kompozycja była schludna. Scenografia i otoczenie postaci nadal pełni istotną rolę, kwatery protagonisty wypełnione są obrazami w stopniu wręcz absurdalnym. Lustro stojące tuż za drzwiami mieszkania, więc jak tylko je opuszcza musi spojrzeć sobie w twarz. Finał z kolei jest najbardziej złożonym pod względem skali kawałkiem filmu, jaki u tego reżysera zobaczyłem. 10 minut przed końcem nic tego nie zdradza, aż tu nagle oglądamy sceny niemal stadionowe. I przeszywają one odbiorcę pod każdym względem: emocjonalnym oraz artystycznym.
 
Treść filmu najlepiej funkcjonuje w kontekście filmografii reżysera, który lubi opowiadać o ludziach i uświadamiać im prawdy o sobie. Bez tego jest to film dosyć mało angażujący – korzysta obficie przede wszystkim z naszej świadomości po fakcie, że dziś już każdy jest mądry i w 1939 roku by uciekał z Europy. Wtedy jednak rzeczywistość była bardziej skomplikowana i filmy nie dają rady zaprezentować tej trudności. Pozostaje więc współczucie dla Żydów, jeśli jeszcze ktoś ma ochotę oglądać o tym kolejny film z fabułą, którą niezbyt łatwo się śledzi i nie angażuje. To wyraźnie osobisty filmy, Alan Delon gra główną rolę i pełni również funkcję producenta. W Polsce może i co drugi film jest o okresie Komuny lub wojny, ale akurat Francja Vichy nawet wg Wikipedii była zaprezentowana tylko w kilku filmach czy książkach. Sam widziałem tylko właśnie Kleina. Dopiero teraz, po ponad 15 latach bycia kinomanem. Dla Francuzów (bo to też francuskojęzyczny obraz) to zapewne intymny temat, zważywszy że dopiero w latach 90. rząd Francji pochylił głowę za tamte wydarzenia. Wcześniej gadali, że to był oddzielny rząd i nikt nie brał odpowiedzialności.
 
Jest to więc obraz ważny. Warsztatowo świetnie zrealizowany. I z pominięciem kilku sekwencji, sam seans jest dosyć chłodny. Niemniej to dobrze, że ten tytuł istnieje.
1/5

The Honeymoon

22 marca | premiera 16 grudnia '22 | Amazon Prime

Fajne było, jak chłop tak się zesrał, że wymiotowali potem przez balkon komuś do talerza. Tak, to jest highlightem filmu.
 
Jest sobie dwoje najlepszych kumpli i jeden bierze ślub, zabierając kumpla na miesiąc miodowy. Żart polega na tym, że ów kumpel jest chodzącą tragedią i podczas oglądania widz dostaje zatwardzenia na samą myśl, co się jeszcze w tym filmie żenującego odwali. Podczas ślubu wrzuci obrączkę do jeziora, pan młody będzie go uspokajał, przemowy nie będzie dało się słuchać, a podczas miesiąca miodowego jako pierwsze, co zrobi, to podbije ich łazienkę biegunką. Na szczęście twórcy mieli jeden inny pomysł na film niż sranie bohaterów, ale tego nie będę zdradzać. Nadal będzie głupio i bez sensu, ani tym bardziej śmiesznie. Ani historia nie będzie bawić, ani sposób opowiadania. Miałem dosyć naprawdę szybko.
 
Wszystko oczywiście w imię: „No, jesteś jaki jesteś. I to akceptuję”. Przynajmniej panna młoda jest atrakcyjna, wierna i sympatyczna, więc okazjonalnie jest na co popatrzeć. Twórcy co ciekawe na samym końcu wiedzieli, że musi być faktycznie łagodny happy end. Małżonkowie zostają sami, a pożal-się-boże-kumpel odchodząc znajduje niewiastę, która dobrze reaguje na jego running joke („Skądś cię znam! Występowałaś w porno?”) i faktycznie człowiek uśmiecha się, widząc ich razem. To ta sama energia, jak w spotkaniu Abeda i Allison Brie w Community. Takie kino mógłbym oglądać i cieszę się, że je oglądałem w tym filmie. Przez jakieś 13 sekund.
2/5

Prey for the Devil

22 marca | premiera 19 października '22 | Amazon Prime

Kobieta też może być zakonnicą. I nie opuści swoich dzieci, opętanych przez złe moce. Nawet jak to nie są jej dzieci.
 
Kościół, nauka egzorcyzmów, kobiety też chcą wypędzać demony, bohaterka jako jedyna baba zaczyna chodzić na lekcje i udowadnia swoją wartość i to w sumie tyle, jeśli chodzi o elementy wyróżniające. Reszta jest standardowym produktem horroro-podobnym, gdzie strasznym jest zauważenie, że ktoś się na ciebie patrzy. Odwracasz się w drugą stronę, potem spoglądasz jeszcze raz I TAMTEJ OSOBY NIE MA! ALBO JEST TUŻ OBOK CIEBIE! I BREDZI W OBCYM JĘZYKU. Widzę to pierwszy raz od kiedy włączyłem ten film. I zobaczę jeszcze kilkanaście razy, zanim seans dobiegnie końca.
2/5

The Invitation

22 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Z serii ciemnych horrorów, gdzie nic nie widać. A zwrot akcji nie zaskakuje.
 
Film ma do zaoferowania przede wszystkim postać młodej dziewczyny, która ledwo wiąże koniec z końcem (oczywiście mieszka w dużym apartamencie w centrum miasta i ma sprzęt do wyrabiania własnych narzędzi z gliny, bo jest artystką) i dowiaduje się z testu DNA, że ma w GB zamożną rodzinę. I zapraszają ją tam, nawet znajdzie miłość swojego życia. I pewnie byłby z tego fajny twist, że całość jest horrorem, tylko, hehe, jakoś tak po drodze i tak są przeróżne momenty horrorowe. Takie standardowe i nijakie – światło gaśnie, bohaterowie robią wszystko nie to, co trzeba, stoją i czekają, aż tu nagle DŹWIĘK, KRZYK, CIEMNOŚĆ. W sensie jeszcze większa ciemność. Pewnie dałoby radę to wyciąć, ale jak to tak, pomyśleli twórcy, więc dodali te wstawki. I potem o nich zapomnieli, przez co podczas seansu jeszcze bardziej byłem zdezorientowany. Myślałem, że oglądam horror, a bohaterka za mąż wychodzi od pół godziny.
 
Reszta składowych filmu identyczna co w innych horrorach. Głupie, naiwne, byle jakie. Po włączeniu pozostaje tylko zasnąć.
5/5

Służacy ("The Servant", 1963)

22 marca | Mubi

Arystokracja orientuje się, kto naprawdę rządzi ich domem. Przepięknie nakręcony.
 
Zamożny, młody mężczyzna poszukuje sługi – do kuchni, do wszelkiego ogarniania wnętrz, do wykonywania różnych sprawunków. I potrzebuje konkretnie mężczyzny – idea kobiety, która by chodziła za nim i mówiła mu, co ma robić, wywołuje w nim niesmak. Zatrudnia więc Barretta, który ma doskonałe referencje i uosabia sobą maniery idealnego, angielskiego kamerdynera. Zarządza domem bez zarzutu, a zaczyna jeszcze w trakcie prac remontowych. Współpraca pana i sługi wydaje się idealna do momentu, gdy przez próg przechodzi kobieta, która od początku wydaje się konkurować z kamerdynerem o przestrzeń w domu. Nic wielkiego, to delikatne gesty – jak nacisk, aby wazon stał w konkretnym miejscu. Barrett zresztą sam wydaje się z intencją wchodzić do pokoju wtedy, gdy młodzi chcą intymności. Napięcie jest wyczuwalne – a to dopiero początek tej historii.
 
Całość jest przepięknie nakręcona, to po prostu trzeba zobaczyć. Niemal każde ujęcie zasługuje na omówienie, każdy kąt i każda kompozycja zachęca do wgłębienia się w motywy fabuły i zastanowienia się głębszego nad tym, co się dzieje pod powierzchnią tego, co właśnie widzimy. Finał to jedno genialne ujęcie za drugim, najkrótsze i najmniejsze momenty dostają tyle zastanowienia, że to po prostu ogląda się jak marzenie niezależnie od treści filmu, jej fabularnej wartości. Gra światłem i perspektywą jest zachwycająca – tyle tysięcy filmów za mną, a reżyser Losey nadal potrafi wywołać we mnie dreszcz cieniem człowieka stojącego na piętrze z papierosem w ustach. I ten śnieg za oknem. Sam dom jest tutaj przepięknie ukazany – naprawdę można go zobaczyć i poznać, to w końcu jeden z bohaterów tej historii. Obiekt marzeń protagonistów, nagroda za walkę.
 
Bo to jest film o walce, ale bardziej o uświadomieniu bohaterom, że ona trwa. Status quo wydaje się w końcu ustalony: są panowie i są słudzy. W tym filmie jednak sługa bez większego powodu decyduje się przejąć dom, w którym służy. Jest bardziej czystą energią niż postacią z własnym celem lub pragnieniami, jest niczym istotą z powieści low-fantasy, która pojawia się w tym świecie, aby uświadomić realnym bohaterom coś o sobie. Często w brutalny sposób. Tylko po to, aby właściwy właściciel domu uświadomił sobie coś, czego nie widzi, chociaż jest to cały czas przed jego oczami. Sługa nawet zdejmuje mu skarpety, bo sam tego nie zrobi. Mówi o planach na przemianę dżungli w miejsce do życia dla ludzi, ale jaki ma wpływ na własny dom? Utrzymanie w nim porządku? Bycie jego prawdziwym właścicielem? Jest to opowieść jednostronna moralnie, jak i dramaturgicznie, ale pod kątem gatunkowym mamy tutaj dużo składników, od dramatu, poprzez romans i na horrorze kończąc.
 
Nie jest to kino z serii eat-the-rich. Reżyser Losey wie, że świat jest bardziej złożony. Nie chodzi tutaj o niszczenie czegokolwiek lub kogokolwiek, ale uświadamianie rzeczywistości. Rzeczywistości, która wielokrotnie w tym filmie będzie niepewna. To jedno z wyzwań tworzących to arcydzieło zarówno sztuki filmowej – reżyserii, kostiumów, scenografii, zdjęć, muzyki, aktorstwa, scenariusza – jak i na poziomie intelektualnym, będącej przypowieścią o samowartości każdego z nas. I walki o nią.
flawless bez skazy 1999 schumacher
5/5

Bez skazy ("Flawless", 1999)

powtórka 22 marca | Amazon Prime

Kiedyś można było zamknąć De Niro i Hoffmana w jednym pokoju i był z tego świetny film. Ech.
 
De Niro gra policjanta, który po heroicznym czynie mógł przejść wcześniej na emeryturę. Kobieta go zostawiła, ale ma teraz nową. Nie myśli o niej jak o prostytutce, on jej tylko pomaga zapłacić za czynsz. Mieszka w kiepskiej dzielnicy, gdzie rządzi gangster, a w mieszkaniach wokół roi się od transwestytów. Jeden z lokatorów zostaje zaatakowany w środku nocy, De Niro rusza na ratunek i na schodach dostaje udaru. Teraz ledwo sobie radzi z samodzielnością, w domu pomaga mu fizjoterapeuta, który sugeruje mu lekcje śpiewu, żeby pokonać ograniczenia mowy. I De Niro zgłasza się do P. S. Hoffmana pragnącego zmiany płci, aby poprosić o lekcje śpiewu. Nawet jeśli gardzą sobą nawzajem, to Hoffman potrzebuje kasy. W ten sposób zacznie się ich przyjaźń, dzięki której bohaterowie będą gotowi cenić sobie życie tej drugiej osoby. Może nawet bardziej niż własne…
 
Czasy, gdy można było zrobić film O CZYMŚ – i to była zaleta, a nie obawa, że twórcy stosują to jako wymówkę do bylejakości samej produkcji. Bo jakie to ma znaczenie, skoro jest O CZYMŚ? Wtedy jednak wiedzieli, że najpierw muszą mieć wiarygodną postaci oraz bohaterów, których los nas obchodzi, a dopiero potem dodawać COŚ WIĘCEJ. Często to COŚ wychodziło naturalnie i nawet się o tym nie myślało. Gdy pierwszy raz widziałem ten film 12 lat temu, to na pewno o tym nie myślałem. Teraz już myślę, że oglądam film o gejach, trans, zmianach płci…* A mimo to oglądam też dobry film. I żałuję, że zarówno pan Hoffman jak i pan Schumacher nie są już na tym świecie. Nie jest to idealny film – część scen ma niezręczny finał, urywają się wręcz. De Niro ze swoim zaciskaniem ust nie jest zbyt wiarygodną reprezentacją kogoś po udarze, bardziej pewnie gra brzuchomówcę. Gangster trzęsący policją jest dosyć wygodny dramaturgicznie. I tak dalej – ale jednak czuć to zagrożenie, można uwierzyć w relacje między bohaterami, a gdy Hoffman w rajstopach skacze po dachu podczas deszczu w finale, to człowiek uśmiecha się… Ale tylko troszkę. To nadal dobry finał, skoro na koniec cieszę się, że bohaterowie żyją. Nawet jeśli nie wszystko poszło po ich myśli, to jednak co innego było wtedy ważne. Naprawdę, to warto zobaczyć samemu.
 
PS. Gra wokalem Hoffmana to w tym filmie dzieło sztuki. Większość filmu mówi w zasadzie szeptem, pięknym szeptem.
 
*to wyraźnie pro-trans film, ale jednak De Niro powie tutaj Hoffmanowi wszystko to, co przychodzi wam do głowy, na wieść o tym, że ten chce sobie obciąć penisa. „Nie będziesz kobietą”, „Po co chcesz być brzydką kobietą?” itd. I nie jest przez to kimś gorszym w tym scenariuszu. Nadal są przyjaciółmi na koniec, nie jest żadnym antagonistą albo debilem, nie musi odbywać lekcji. Po prostu oglądamy historię dwóch facetów, każdy ma drugiego za idiotę, a i tak są w stanie oddać za siebie życie. Jako kumple. Tak wygląda większość historii o facetach przecież.
2/5

Houria

22 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Dziewuchy dziewuchom. Jeszcze jeden film o tańcu, gdzie kamera pokazuje głównie twarz.
 
To nie jest zbyt zapadający w pamięci film. Coś o kobiecie, która robi coś tam i w trakcie tego atakuje ją facet i ona coś tam, a chce tańczyć, więc powoli wraca do tańca, zachęcana przez damskie towarzystwo, które ją otacza. I na każdy ruch jej nadgarstka one jej klaszczą i się zachwycają. Poza tym dużo unoszą rąk, piszczą i generalnie chcichają się ze wszystkiego. A na końcu tańczą razem, włączając w ruch elementy języka migowego. Generalnie film mógłby wystarczyć, bo to o ładnych kobietach, które tańczą boso, tylko kamera bardziej jest zainteresowana ustawieniem się pod słońce, niż pokazaniem tych aktorek, jak tańczą. A jak tańczą, to wykonują banalne ruchy i się męczą po 15 sekundach i koniec sceny. Zapewne twórcom chodziło o coś, co by było napisane w akapitach, gdyby to była książka, ale to jest film, więc tylko oglądamy, jak bohaterowie siedzą i nic nie robią, mając monolog wewnętrzny. Albo po prostu siedzą, kto to wie. Twórcy z pewnością nie.
3/5

Accident Man: Hitman's Holiday

22 marca | premiera 14 października '22 | Amazon Prime

Raid 3, tylko jako Megahit Polsatu. Ciężko uwierzyć, że cały czas oglądałem Boykę.
 
Ponoć jest to kontynuacja, ale aspekty fabularne nie interesują tutaj nikogo na długo, zanim widz wejdzie do równania. To generalnie ciąg scen walk, jedna za drugą, z jakimś tam luźnym uzasadnieniem, którego logika nikogo nie interesuje. Chodziło o to, by były to udane, fajne walki, z fajnymi przeciwnikami, jak walnięty klaun z dużym młotem. A w roli głównej ten sam aktor, który wcielał się w Boykę. Podczas oglądania jednak nikt nawet nie będzie podejrzewać, że to ten sam aktor – walki są bardziej udawane. Chłop ląduje na stole, cała podłoga we szkle, a on bez namysłu czy krzywdy tańczy potem na rękach po tym szkle. Ważne jednak, że najpierw było efektowne wpadanie dupą w ten szklany stolik. Humor też jest! Bójka trwa w mieszkaniu i nagle telewizor jest zagrożony, więc pan Boyka krzyczy, żeby uważać na telewizor – i od razu zostaje kopnięty w ten odbiornik. Co więcej, zaraz się okaże, że to była tylko walka treningowa do słowa-hasła. Tak jak Inspektor Kluzo walczył w Różowej Panterze, tylko mniej umiejętnie. Czemu więc nie powiedział hasła przed zniszczeniem telewizora? Nie wiem.
 
A ten morderczy klaun niby ma ten duży młot, tylko jakoś zbyt łatwo z nim stoi, jakby nic nie ważył. Kiepskie to robi wrażenie. Niemniej – widziałem gorsze kino akcji. Temu po prostu brakuje więcej pomysłu czy umiejętności. Kopią się, kopią, ale po jakimś czasie to robi się nudne.
1/5

On the Line

18 marca | premiera 31 października | Amazon Prime

Wydaje się głupie, ale poczekajcie do zakończenia. To jest jeszcze głupsze.
 
Monotony, nijaki i męczący film o wydarzeniach mających miejsce podczas nocnej audycji radiowej. Jesteśmy tam na miejscu razem z Melem Gibsonem, który jest najsłynniejszy i najlepszy, ale i tak słupki idą w dół, bo nie używa mediów społecznościowych czy coś. I pojawia się typ, który mówi, że zrobi krzywdę jego rodzinie. I teraz się z nim bawią w kretyński sposób.
 
Jeśli nie dacie rady wytrzymać kretyństwa tego, co się dzieje, to uspokajam: w finale jest uzasadnienie. I jest ono jeszcze bardziej kretyńskie, bo to wszystko było na niby. Nabierają jednego stażystę, który myśli, że ta cała akcja jest na serio. Nagrywają ją i publikują w czasie rzeczywistym, aby podbić słupki słuchalności. Innymi słowy: film oparty o logikę „Its just a prank, bro”. 40 osób nad tym pracowało, policja i wszyscy inni uprzedzeni, atrapy bomb zrobione i grupa amatorów na żywo odwaliła taki numer… W imię czystego skurwysyństwa. Naprawdę człowiek czuje wewnętrzną pustkę tego stażysty, który wtedy zdaje sobie sprawę, że wszyscy go zdradzili. Jakby ich wtedy zatłukł krzesłem i wyszedł, to bym dał wyższą ocenę. Piękny film o jebaniu pranksterów debili – ale nie. Stażysta odchodzi w milczeniu i wypierdala się na schodach, umierając na miejscu.
 
I to nadal nie jest koniec, bo się okazuje, że on o wszystkim wiedział i tak naprawdę to jest prank na Melu Gibsonie, który teraz płacze do rana. I poznaje prawdę, wszyscy się śmieją i wtedy dopiero mamy koniec. Nawet nie będę mówić o innych elementach filmu, jak źle jest zrobiony i napisany. Kretyństwo fabuły po prostu tutaj wystarcza.
1/5

The Estate

18 marca | premiera 6 października '22 | Amazon Prime

Najgorsza wymiana stomi w historii kinematografii.
 
Są takie filmy, gdzie patrzysz na obsadę – i jest dobrze. Pomysł na film? Też interesujący: wredna ciotka umiera i cała rodzina zjeżdża, żeby zadbać o to, by dostać po niej spadek. Jakim sposobem ten film może mieć ocenę na poziomie 4/10? Jakby ten dom był ładny, to mi by wystarczyło, aby dać wyższą ocenę.
 
Odpowiedź to niestety sama opowieść i postaci. Poza mężem jednej, wszyscy są tutaj jeszcze gorsi od tej ciotki, a pomysły na rozwój fabuły są zmarnowane. To powinno być śmieszne, gdy umawiają ją z byłym ekshibicjonistą, w którym ona się zakochuje, tylko wszelki humor jest zakryty krzyczeniem, przekrzykiwaniem się i obrzydliwością. Ludzie tutaj są wredni, odpychający i nie chce się ich oglądać, a tym samym cały seans staje się obojętny. Przełączenie na inny kanał następuje najpóźniej w 20 minucie. Całość powinna się opierać na idei, że skłóceni kuzyni w miarę rozwoju filmu przypominają sobie o tym, jak kiedyś byli rodziną i robili wszystko razem, zaczynają współpracować, ale widz ma to gdzieś. Pod względem filmowym jest chaos – aktorzy grają równocześnie, reakcje nie są pokazywane, zero zabawy.
 
Podkreślam na początku ten moment ze stomią, bo to w sumie dobry przykład całej tej produkcji. Bo to był przykład obrzydliwego humoru, w jaki ten film chce celować, tylko nie zrobiono nic, aby widz rozumiał, że chodzi o odchody. Stomia to wyłonienie otworu w powłokach brzusznych, aby przez ten otwór człowiek oddawał stolec – i robi się to z wielu powodów, ale konkluzja jest taka, że potem człowiek na brzuchu ma przyklejony worek i do tego worka trafia stolec. I ten worek trzeba opróżniać, a co jakiś czas wymieniać całkowicie. I to jest dosyć łatwe, tylko wymaga wprawy. Tymczasem wszystko, co widzimy, to twarz aktorki, która powstrzymuje wymioty i jeśli nie macie doświadczenia medycznego, to nie macie pojęcia, dlaczego. To po prostu zły pomysł od samego początku, bo prawdziwej stomi nie będą mogli pokazać, ani jak ją ogarniać. Postać z ulicy też tego nie zrobi, ale jednak postawili na to, aby to zrobić. I zrobili. A widz nie wie nawet, co się dzieje, ani jaką ma mieć niby wtedy reakcję. Pozostaje mu obojętność.
 
Ten sam reżyser zrobił jeszcze jeden film z ’22 roku. Już nie mogę się doczekać.
1/5

Notre-Dame on Fire

18 marca | premiera 16 marca '22 | Amazon Prime

Annaud inspiruje się „Trudnymi sprawami„. Absurdalny poziom niekompetencji po obu stronach kamery.
 
W 2019 roku ponoć naprawdę doszło do pożaru w Katedrze Notre Dame w Paryżu. Piszę „ponoć”, ponieważ ten film, będący fabularyzowaną rekonstrukcją tamtych wydarzeń, zrobił w sumie wszystko, aby przekonać mnie, że nic takiego nie było. Nie jestem w stanie uwierzyć, że cokolwiek z tego, co zobaczyłem, miało miejsce naprawdę. Twórcy otaczają te wydarzenia scenkami marnej jakości, na jakie pozwoliła im wyjątkowo ograniczona wyobraźnia, więc nie wiadomo, gdzie ich lenistwo się kończy, a zaczyna obraz faktycznych wydarzeń. I oczywiście nie można było nic zrobić bez bycia stronniczym, więc też nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna propaganda czy obraz pochwalny strażakom, Francum, katolikom. Najłatwiej stwierdzić, że ja to w ogóle nie wierzę w tę Katedrę. Są ludzie, co nie wierzą w Księżyc czy lądowanie na nim, ja po tym filmie nie wierzę w Katedrę Notre Dame.
 
Początek pod względem realizacyjnym jest najgorszą częścią całości. Twórcy nie mieli żadnego pomysłu, więc chaotycznie skaczą od roboli na dachu palących papierosy (i zbliżenie na znak zakaz palenia), do turystów oprowadzanych na wycieczkach, przy okazji wspominając o relikwiach i historii tego miejsca. Sztuka montażu i narracji jest tutaj kaleczona. Oczywiście twórcy nie mają zamiaru niczego twierdzić, więc niedopałek papierosa jest jedynie jedną z możliwości pożaru. To równie dobrze mógł być gołąb jedzący druty albo zaniedbania w instalacji. Autorzy nie mają zamiaru się wysilać, aby te wydarzenia jakoś uzasadnić – faktycznie po zgłoszeniu alarmu, że trwa pożar, nie wezwano straży pożarnej, ale czemu tak zrobiono? To nie jest istotne, reżyser przecież nie opowiada o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, nie musi więc nadawać im wiarygodności, nie ma na sobie ciężaru reprezentowania ich swoim filmem. Jak piszę, Katedra Notre Dame nawet nie istnieje, więc nie mogła płonąć. Ten film to czysty fan-fick.
 
Część z właściwą walką z pożarem nosi w sobie znamiona jakiegoś rzemiosła filmowego. Katedra zachwyca wyglądem i naprawdę się czujemy, jakbyśmy byli tam na miejscu, podczas tego pożaru. Udało się nawet zrobić zdjęcia w ciasnych przestrzeniach w taki sposób, aby było wszystko widać, a jednocześnie czujemy ścisk. Na przeszkodzie do oglądania z uwagą stoi tylko debilizm twórców. Co oni sobie myśleli, żeby robić cięcia na babcię dzwoniącą co pięć minut, że jej kot wszedł na dach i nie może zejść? Po co oni wszyscy biegną do tej katedry? Na co oni są potrzebni? Czy oni naprawdę zrobili ewakuację całego budynku, a dopiero pół godziny później pomyśleli o tym, by wynieść bezcenne relikwie? Czy oni naprawdę musieli czekać na koniec filmu, aby spuścić z dachu kable, przez które popłynie woda i w ten sposób ugaszą pożar? Tego typu głupot jest tu mnóstwo i człowiek nie wie, gdzie zaczyna się głupota twórców w budowaniu dramaturgii, a zaczyna się ich niekompetencja w przedstawieniu prawdziwych wydarzeń.
 
To film ludzi, którzy widzą świat w pewien sposób, więc skupili się na podkreśleniu tego, że pracownik Katedry na widok ognia wyciąga telefon i robi filmik, a gaśnicę to mija. Czy cokolwiek z tego miało miejsce naprawdę? Wątpię. Dobrze, że tiktoka nie nagrał na tle tego pożaru. Nie kupuję, że kilkumilionowe miasto nie widziało pożaru przez ponad pół godziny. Nie kupuję, że strażacy musieli spojrzeć na mapę, aby wiedzieć, jak dojechać do Katedry. W nic nie wierzę w tym filmie. Może poza rekonstrukcją Donalda Trumpa piszącego głupiego Tweeta, w to akurat wierzę, ale… ale kurwa, w tym filmie jest rekonstrukcja Donalda Trumpa. No kurwa. A prezydent Macron puszcza oko w scenie, gdy mu mówią, że chyba trzeba będzie pozwolić Katedrze spłonąć.
 
Internet porównuje ten film do WTC Olivera Stone’a. Nie oglądałem, ale chyba wszystko się zgadza. I nie mam teraz zamiaru oglądać WTC. Dzięki, panie Annaud.
2/5

Abyzou ("The Offering")

15 marca | premiera 23 września '22 | Amazon Prime

Jeszcze jeden horror z jumpscerami, za to brak mu sensu. Śmieszny.
 
Horror z serii: scenariusz liczący 18 stron, a tam coś w stylu – bohaterka patrzy na korytarz. Nic nie widzi. Patrzy jeszcze raz. Nic. Patrzy jeszcze raz. DZIECKO! BOHATERKA NABIERA POWIETRZA! DZIECKO KRZYCZY! BOHATERKA KRZYCZY! DZIECKA NIE MA! KTOŚ PRZYCHODZI I PYTA „CO SIĘ STAŁO”! BOHATERKA PATRZY NA NIEGO! NOWA SCENA! Na ekranie trwa to 3 minuty, w tle leci dźwięk drona, cała sekwencja nic nie wnosi i jest do wycięcia.
 
Mały budżet przeznaczono na ten obraz o stworze z klątwy, który doprowadza do poronień. Jedynym powodem, żeby to w ogóle finansować, był finał, gdzie każdy umiera i tak, wszelka nadzieja ginie pomimo tego, że wcześniej mogło wydawać się inaczej. Pewnym urozmaiceniem jest zapewne dla niektórych umieszczenie akcji w środowisku Żydowskim, tylko na ekranie zobaczymy najbardziej stereotypowe wizualnie osoby tego pochodzenia, jak tylko się dało. Te peruki z kręconymi bokobrodami to chyba w sklepie na Halloween zamawiali.
 
Poza tym niewiele więcej. Znajome zagrania z wolnych horrorów, które brak tempa tłumaczą budowaniem napięcia, chociaż ich działania mają dokładnie odwrotny efekt. Horror do przespania.
1/5

Wyjdź za mnie ("Marry Me")

15 marca | premiera 9 lutego '22 | Amazon Prime

Celebryci leczą kompleksy. Owen Wilson to skarb. Kiedy polski remake z Marylą Rodowicz? Kayah? Natalią Kukulską?
 
To trzeci tytuł pani Lopez z ’22 roku, który oglądam. I w każdym wydaje się chodzić tylko o to, aby ją jakoś kreować, cała reszta wynika przypadkiem. Tutaj oglądamy piosenkarkę, która ma przyjąć oświadczyny od innego piosenkarza podczas koncertu, wszystko jest zaplanowane, tylko sekundę wcześniej okazuje się, że tamten ją zdradził, więc ona wychodzi za przypadkowego typa z widowni. I to jest tak debilne, jak na to brzmi. Całość działa tylko i wyłącznie dzięki Owenowi Wilsonowi, który zagrał człowieka widzącego wtedy kobietę na skraju i w głębokiej potrzebie wsparcia. Dlatego wszedł z nią w związek małżeński. To mogłem kupić. Dajcie mu Oscara czy coś, bo się starał w filmie z J.L. Myślicie, że łatwiej jest zagrać dobrze u Tarantino?
 
Wracając… Znaczy, to w sumie tyle. Jest to małżeństwo, ale po wszystkim jest: „hehe, ale wiesz, że to nie tak do końca na serio”. Mamy więc opowieść z serii „biedak doznaje życia bogatych” (ale to taki fajny filmowy biedak, z huśtawką w domu), „bogata zaznaje uroków prostego życia” (oho, sama robi koktajl i mikser jej maluje ściany, ubach po pachy), „ktoś, kto nie tańczy, tańczy”, „ktoś, kto nie ma profilów w social mediach zakłada konta w social mediach”… I tak to się toczy jakoś. Tragedii nie ma, ale i tak widzę tutaj tylko produkt o tym, abyśmy zobaczyli w pani Lopez zwykłego człowieka. Tak na wszelki wypadek, żeby nie mieć jej za złe, że jest warta 400 milionów. Wrażenia z oglądania to mniej więcej tyle: poczucie obcowania z bezdusznym produktem, który patrzy na widza z góry. Skierowany wyłącznie do fanów piosenkarki potrzebujących kolejny powód, aby traktować ją jako kogoś więcej.
 
Do tego kilka słabych piosenek. Wiecie, autotune i refren polegający na powtarzaniu jednego albo dwóch słów. W świecie filmu to oczywiście gigantyczne hity. Amerykański Kuba Wojewódzki tak mówi, a ta kobieta z irytującym głosem z Przyjaciół je śpiewa.
2/5

Lamborghini: The Man Behind the Legend

12 marca | premiera 23 października '22 | Amazon Prime

Przecież za to powinny być Oscary. Poziom Maestro i innych zapominalskich biografii o kimś.
 
Mógłbym oglądać ten film z dubbingiem angielskim i nawet się nie zorientować, ale raczej faktycznie nagrali to po angielsku. Typowa biografia zaczynająca się od dzieciństwa, poznania najlepszego przyjaciela, jakieś dziewczyny, marzenia. Potem człowiek dorasta, posiada wszystkie inne samochody, tylko mu sprzęgło przeszkadza, więc robi swój własny samochód. Cała jego robota sprowadza się tylko do „poproszę najładniejszy samochód” i wymagania, żeby to było gotowe na wczoraj. A gdy zrobią, to „za rok zróbcie jeszcze ładniejszy”. W tym czasie pan Lamborghini zdradza żonę i nie opiekuje się synem, ale jest bardzo szczęśliwy, bo jego autko robi brum brum. Czy coś.
 
Technicznie twórcy nie są zainteresowani opowiedzeniem wiarygodnej historii, na poznanie której poświęcili czas. Byle jak, byle zrobić, a jedynym atutem będzie inspirująca historia o osiąganiu marzeń – co z tego, że wysiłkiem wszystkich poza sobą – oraz uroda Włoch.
 
Siedem nominacji do Oscara co najmniej się należy. Frank Grillo z nominacją jako aktor główny jak nic. Na miejscu producentów rozpoczął bym akcję, że to skandal, że tak się nie stało.
2/5

Father Stu

12 marca | premiera 13 kwietnia '22 | Amazon Prime

Na poprawę humoru. „Chrześcijańska pasza” w ukryciu.
 
Opowieść o człowieku, który ma 50 lat i nadal zarabia obijając mordy w jakiejś spelunie. Co prawda tego nie widzimy, zobaczymy tylko jakieś chaotyczne machanie łapami, ale spoko, mało wymagający widzowie zobaczą tutaj boks. Matka mu mówi, że już jest za stary na sport, więc wymyśla sobie bycie aktorem, pracuje na etacie w mięsnym i skończy jako ksiądz. W międzyczasie zachoruje na jakiś dziwny katar i umrze, ale najpierw zrealizuje wszystkie marzenia. Poza tymi, których nie zrealizuje, ale niektóre na pewno.
 
Technicznie film jest skandalicznie źle zrobiony. Ilekroć cokolwiek ma miejsce, to nawet nie da się tego zobaczyć. Rolą kamery jest tylko spoglądanie w stronę aktorów, którzy grają przesadzone postaci. Język filmowy nie jest w ogóle użyty. Wszelkie braki wynikające z nieangażującej narracji zastąpione są wstawkami z popularnymi piosenkami. Siłą filmu jest opowiedzieć inspirującą historię na poprawę humoru – główny bohater ma marzenia i nie uznaje odpowiedzi „nie”, tak samo jak nie pozwoli się wykorzystywać. Jest przy tym ludzki, ale wiecie – w taki fajny sposób, nie że wiarygodny. Zostaje księdzem, który mówi jak dres na ulicy, ale taki „fajny” dres na ulicy, nie taki wiarygodny. Przemawia do ludzi bezpośrednio, ale wiecie, w taki „fajny” sposób, który daje „fajny” efekt. Gdyby cokolwiek z tego filmu wydarzyło się naprawdę, miałoby całkowicie inny efekt, ale urok tej produkcji polega właśnie na tym, że możemy udawać, że wcale nie. Każdego może spotkać druga szansa, każdy może zapracować na zbawienie, każdy może naprawić relacje z ojcem. Jeszcze autor scenariusza odważy się skrytykować Kościół jako instytucję, która obawia się wyświęcać takich ludzi, jak bohater, na księży.
 
Oczywiście, film jest na faktach.
 
Dziwny casting Mela Gibsona, albo może ja czegoś nie wiem. On chyba był religijny, a tutaj chce postać swojego syna zastrzelić za bycie księdzem. Tylko na końcu chyba się nawraca, więc chyba o to chodziło. To w sumie też ma jakąś wartość, chociaż intencje wydają się co najmniej pokręcone. Bo tak na logikę, to wartościowsze wydaje się przedstawienie osoby, która dała radę żyć w wierze, zamiast się nawracać na ostatniej prostej, bo jej syn umiera.
4/5

W przebraniu mordercy ("Dressed to Kill", 1980)

12 marca

Doskonali reżyserzy potrafią człowieka oszukać i zrobić świetny film z niczego.
 
Na papierze nie jest to wartościowy film – zbiegi okoliczności kują w oczy, fabuła ma dziury logiczne, nie da się tego brać na poważnie. To opowieść o zagadce, której odpowiedź: „Kto jest mordercą?” dla większości widzów będzie wiadome na długo zanim film to odkryje. Morderca w oczywisty sposób porusza się w przebraniu i nikomu przez myśl nie przechodzi szukać kogoś innego, kto nie nosi takiej peruki. Nikt taki nie wychodził z budynku – ale wychodził ktoś inny, kogo tam nie powinno być, więc zapytajcie go, co tam robił? Nie? No cóż.
 
Możliwe jednak, że nawet nie będziecie na to zwracać uwagi, ponieważ całość jest aż tak dobrze wyreżyserowana. Tak po prostu. Każdy moment został tak wyciśnięty, że ogląda się go z gębą przy kolanach. Ile tutaj napięcia, zagrożenia i wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków! Scena morderstwa w windzie, gdzie wszystko wydaje się zrealizowane w zwolnionym tempie, z kamerą robiącą zbliżenia na lustro, odbicie światła w narzędziu zbrodni, obserwacja oddechu świadka… Dreszcze miałem podczas oglądania, dreszcze! Scena osaczenia na dworcu, z wykorzystaniem szerokiego ekrau, gdzie po bokach mają miejsce istotne wydarzenia – i w ogóle cały koncept zamknięcia w wagonie z mordercą, chociaż nikt o tym nic nie wie. Poza widzem, oczywiście. Jest nawet coś, co wydaje się ziszczeniem mojego marzenia o stworzeniu filmowego odpowiednika piosenek polifonicznych L-M Mirandy, gdzie kilka postaci mówi jednocześnie i słowa nie idzie zrozumieć, jednak chodzi o melodię zbudowaną z tych głosów. De Palma zdecydował się podzielić ekran i w każdej połowie oglądamy inną scenę w tym samym czasie. To trzeba zobaczyć. Naprawdę obejrzyjcie ten film z myślą nie o tym, co oglądacie, ale jaką różnicę robi to, jak to zostało zrealizowane. Jeśli potrzebujecie ułatwienia to wyobraźcie sobie, jak to, co oglądacie, byłoby zrobione przez typowego, współczesnego reżysera. I na czym polega różnica.
 
Naprawdę chciałem ten film lubić. Nawet nie bardzo zwracałem uwagę na to, czy to jest film nienawidzący kobiet albo odmiennych seksualności – to raczej trzeba przeanalizować całość. Powiedzmy jednak, że ten film robi coś podobnego do Psychozy, tylko z innym zaburzeniem… Które chyba nie jest zaburzeniem ani chorobą, ale film je tak przedstawia. I w sumie wynika z tego, że taka osoba może być mordercą, jeśli czegoś się z tym nie zrobi, ale w mojej opinii chcieli chyba tylko być po stronie takich osób i pokazać, że ich potrzeb nie wolno ignorować albo lekceważyć. W takim sensie, że to, czego oni chcą, jest naprawdę ważne. Efekt jednak to inna sprawa. No i trudno.
 
Tak naprawdę spokojnie mógłbym dać wyższą ocenę. To był pasjonujący, trzymający w napięciu spektakl i najlepsze giallo, jakie oglądałem*. Tylko film się nie chciał skończyć. Myślałem, że już po ptakach, a tu jeszcze jakiś kwadrans, który jest pełen debilizmów… I nie mogę dla nich znaleźć uzasadnienia. Bo co? Bo musieli mieć jeszcze scenę z prysznicem, żeby hołd był kompletny? Naprawdę po to trzeba było pielęgniarki zabitej przez pacjenta, który sobie leży? A piętro wyżej jest cała widownia? I przez 5 minut oglądamy, jak morderca ukrywa się w pełnym świetle? I jeszcze nawiązanie do Halloween udało się zmieścić. A raczej: nie udało się. Tutaj już reżyser przesadził, te sceny były niepotrzebne.
 
*technicznie rzecz biorąc, to nie jest giallo.
1/5

After 4. Bez siebie nie przetrwamy ("After Ever Happy")

12 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Zmierzch w sumie nie był aż tak zły…
 
Nie wiem, na ile istotne jest moje zdanie na temat serii, z której nie widziałem trzech pierwszych części, piątą też olewam i jeśli będą kolejne, to dam sobie spokój. Zobaczyłem jednak telenowelę z bezmózgimi postaciami, gdzie najpierw on się szlaja z jakiegoś głupiego powodu i trzeba go przekonywać, że jednak ona i on mogą być razem, potem ona nie może zajść w ciążę i pyta się faceta, czy on chce mieć z nią dziecko, a on: „eee, teraz? Nie” i ona strzela focha, on przeprasza chociaż nie ma pojęcia za co, ona mu mówi, że jest bezpłodna, a on: „ej, teraz chcę i czuję jakby mi coś odebrano”, na co ona: „Tobie? To mi to odebrano” i on znowu przeprasza, że nie to miał na myśli…
 
Nawet w sumie nie wiem, ile ona miała chłopaków w tym jednym filmie. Całość kończy się zapowiedzią następnej części. Osobiście nie mam pragnienia oglądać, jak duże dzieci próbują ogarniać swoje życie poprzez rozpoczęcia wszystkiego na nowo. W Londynie albo Nowym Jorku. W takich historiach nie znajduję nic wartościowego albo przyjemnego, jedynie nerwicę. Nie chcę przebywać w świecie, gdzie baby są głupie, a faceci za to przepraszają.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic