BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

american film festival 2025

Filmy oglądane na AFF American Film Festival 2025

Paręnaście słów o każdym filmie, który obejrzę w ramach AFF American Film Festival w 2025 roku. Bez relacji, bo tą już zrobiłem w przeszłości. https://garretreza.pl/aff-2025/

Najnowszy cytat

– I feel like I can do anything!
– Should we go home and just watch tv?
– Yes.
Bob’s Burger
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

5/5

Air (2023)

2 listopada

Niedawno w jednym eseju usłyszałem tezę, której słowo w słowo nie pamiętam, ale chodziło w niej mniej więcej o to, że postęp z perspektywy czasu jest spodziewany, ale w momencie nikt nie jest w stanie tego się spodziewać. Czyli: gdy Internet powstał, nikt nie przewidział tego, jakie zmiany on wywoła – ani nie zakładał, że zbudowanie czegoś takiego jak wyszukiwarka okaże się miliardowym wynalazkiem. Dzisiaj możemy myśleć, że to oczywistość, ale gdy Internet powstawał, to oczywistością nie było. Albo inaczej: było pomysłem, do którego doszło niewielu. Air opowiada o człowieku, który doszedł do wniosku, że Michael Jordan kiedyś będzie gigantyczną gwiazdą.
 
Zaczynam od tego, ponieważ na papierze ten pomysł był absurdalny nawet dla mnie: pełnometrażowa produkcja o powstaniu butów Air Jordan. Zebrało to jakieś przyzwoite recenzje i stał za tym duet Affleck-Damon, na dodatek scenarzysta jest debiutantem i od tamtego czasu nic nowego nie wypuścił, więc miałem co najmniej trzy powody, aby sprawdzić. I otrzymałem kino, od którego nie mogłem się oderwać, mając wszystkie rozpraszacze uwagi pod ręką jak zawsze. Zasługa w tym dwóch elementów: dialogów (napisanych i odegranych wybitnie) oraz ludzkiego podejścia, czyli przekonania widza, że ten ogląda normalnych ludzi na ekranie. Leonardo DiCaprio musiał zrozumieć przed Titaniciem, jak trudno jest grać zwykłych ludzi: jak bez tragicznego tła albo niepełnosprawności jako rekwizytu utrzymać na sobie uwagę widza grając zwykłego człowieka, który po prostu robi zakupy, pracuje, pije w barze. Air jest wypełnione takimi osobami i mamy mnóstwo okazji aby uwierzyć w te postaci – nawet wtedy, kiedy korzystają z toalety i prowadzą żywą rozmowę. Sposób, w jaki biorą papier ręcznikowy! Takie detale sprawiają, że te gwiazdy zarabiające miliony przekonują swoją widownię, że naprawdę znają to proste, codzienne życie. Co oczywiście prowadzi do faktu, że oglądam pełnometrażowy film, którego dużą część jest kilku facetów w biurze prowadzących rozmowę na temat sprzedawania butów. I scenariusz robi dobrą robotę budując dramaturgię: zaangażowanie bohaterów w ten projekt, jakie ryzyko podejmują na poziomie osobistym i materialnym. Dla protagonisty to wszystko faktycznie jest być albo nie być. Udowodni swoją wartość i rolę w firmie, a jednocześnie zrobi to w sposób prawdziwego entuzjasty sportu, a nie biznesmena patrzącego na bezpieczny zysk, ale nie widzącego ludzi za tym wszystkim. I ile w tej historii skupiania na rodzicach! Ile tutaj miłości do mamy Michaela Jordana – który tutaj nie pojawia się osobiście w pełni, ale o jego dobry los walczy właśnie jego rodzicielka. Efekt jest pasjonujący – to historia walki ludzkości z bezdusznością, aby interesy przebiegały między ludźmi, a nie wykresami, przyzwyczajeniami albo pośrednikami. Człowiek do człowieka.
 
Niestety film niczego nie zmieni ani nie wprowadzi w życie widza. Jeśli tego wszystkiego on nie zobaczy sam z siebie, film nie zrobi tego za niego. Dla większości widzów buty i biznesy nic nie znaczą, nie ma w tym duszy. Jeśli jednak widz wie, że one mają duszę – wtedy zobaczy film opowiadający o tej duszy.
 
Affleck trzyma wysokie tempo realizacji, dbając o różnorodność, żywą pracę kamery i dokładność w oddaniu tamtych czasów przez cały seans, a nie tylko w otwierającym montażu charakterystycznych rzeczy dla 1984 roku. Uwagę widza jednak podtrzymują dialogi – i każdy scenarzysta powinien je studiować z jednego, konkretnego powodu: spójników. Nie w znaczeniu gramatycznym, ale jak po całym filmie rozsiane są słowa, które potem wracają i spajają różne segmenty filmu w jedno. Nie jest to żaden refren albo fraza, to są różne rzeczy i trzeba odkryć je samemu. Dla zwykłego widza nie muszą być koniecznie słyszalne, ale pomagają mu one w nadążaniu za produkcją, za tym wszystkim, o czym bohaterowie mówią. I jeszcze raz: szacunek dla każdego członka obsady za to, że znaleźli rytm w tym wszystkim stronach tekstu.
 
Air jest tego rodzaju filmem, który wydaje się trzymać w napięciu słowotokiem, ale który potrafi w środku historii znaleźć chwilę, aby dać bohaterom moment na wypicie kawy, zmianę tematu, minutę na coś osobistego, co finalnie okaże się podbijać stawkę jeszcze wyżej. To jest jeden z tych obrazów, które nie są arcydziełami, ale ogląda się je zaskakująco dobrze i będę chciał wrócić do tego seansu. Zobaczyłem wiele rzeczy, które lubię – oraz jeszcze więcej takich, których się nie spodziewałem i nie wiedziałem, że je potrzebuję. To obraz, który ma odwagę zająć połowę ekranu nagimi stopami Bena Afflecka i czekać na wyjaśnieniem aż do napisów końcowych, by pokazać, że człowiek, w którego się wcielił, chodziła boso. Jak mogę tego nie szanować?
https://garretreza.pl/ben-affleck/
znikniecia weapons 2025
5/5

Zniknięcia ("Weapons")

25 października

Doceniam sztukę, która daje mi coś, chociaż nie wiedziałem, że tego potrzebuję. W tym przypadku – i tutaj następuje przykładowy, humorystyczny punch-line, który nie tylko zawiera spoilery, ale rozbawi wyłącznie widzów mających seans za sobą*. I to dobrze, ten film mi uświadomił. Albo chociaż sprawił, że zacząłem rozważać to za coś właściwego, przynajmniej w obecnych czasach. Widzowie po seansie chcą tylko zażartować, napisać jakąś głupotę, wytknąć jakąś głupotę i ruszyć dalej, wracając tylko potem co najwyżej w celu napisania: „Etam, nie był wcale taki dobry, w połowie zrobił się nudny”. To jest część kultury współczesnej – nie ma żadnego przywiązania do filmu przed seansem, często nie wiedzą nic o tym, co zaraz włączą, nie są w żadnym stopniu gotowi, aby ów tytuł jakkolwiek przetworzyć, więc jedyne, co mogą zrobić, to właśnie sarkazm. Bez tego pozostanie pustka. Czy jest sens się obrażać lub zamykać w inny sposób na takich widzów, albo ogólny stan rzeczy? Przestać tak po prostu tworzyć i czekać zmian czasów, jeśli nastąpią? Czy też się z tym pogodzić i dać też coś tego rodzaju widzom?
 
Zniknięcie w każdym razie decyduje się ich zaakceptować. Tak jak akceptuje swoją stronę humorystyczną. Najwyraźniej całość miała być o wiele śmieszniejsza, ale widownia nie śmiała się na testach, więc wycięto komedię, która nie działała. Ogólnie to poważny obraz – opowiada o niewyjaśnionym zniknięciu grupy dzieci oraz bezsilności wobec tego faktu i szukaniu dalszej drogi. To wszystko, co napiszę – film ten jest podróżą i trzeba ją odbyć samemu nie wiedząc, co przyniesie każda kolejna scena. Mogę tylko napisać, że film wcale nie jest częścią Pozostawionych ani nawet nie idzie w tę stronę. W tym wszystkim jednak jest właśnie komedia – wynikająca z bycia ludźmi, z absurdu horroru czy też tak po prostu z tworzenia sztuki, co jest absurdem samym w sobie. W kontekście powyższego akapitu jednak mówię tutaj o takich rzeczach, jak to, że w scenie wybiegania z domu dzieci robią Naruto-run, zresztą widać to nawet na plakacie. Śmieszne? Tak. Chyba że widzimy w tym to, co reżyser, czyli „Napalm girl” – zdjęcie małoletnich ofiar wojny Wietnamskiej, które zostało zranione i dlatego mają ręce szeroko rozstawione. Ten film jest pełny nie tyle samych takich rzeczy, ile przekonania, że widz ma wybór i pozwalamy mu na ten wybór. Na tyle, na ile jest on w stanie coś wynieść z filmu, niech tyle wyniesie. Nawet jeśli będzie to oznaczać: „Film o dzieciaczkach, które za dużo obejrzały Naruto”.
 
A dla całej reszty widzów mających potrzebę sięgnąć głębiej… Tutaj film nadal pozostaje zaskakująco otwarty, gdy tylko chcemy uzyskać odpowiedź na pytanie: o czym był ten film? I tutaj zaczynają się schody, ponieważ nie można tego wyłożyć krótko i szybko – już pomijając, że może być o wielu rzeczach, co zależy od widza. Trzeba obserwować zachowanie bohaterów, ich reakcje i małe rzeczy w ich postępowaniu, jakie decyzje podejmują. I przede wszystkim: wszystkie rzeczy, które się nie wydarzyły w tej historii. Rzeczy, których bohaterowie nie zrobili. Ich dzieci zaginęły i co w tej sprawia robią rodzice? Ta nieobecność również jest istotnym elementem tej lektury… Właśnie: o czym? Może o tym, że rodzice i społeczeństwo nie mają zamiaru brać odpowiedzialności za nowe pokolenie. Albo o tym, że filmy są rozrywką do przeżycia w towarzystwie, więc chodźmy do kin. Najlepiej na kolejny film Zacha Creggera, który wydaje się naprawdę rozumieć i słuchać widzów, myśleć o nich podczas tworzenia.
 
*W tym przypadku widok masy dzieci rozwalających sobie twarz na szybie. Będzie Oscar dla tego konusa, który przebiegł przez trzy szyby na jednym ujęciu (za kaskaderkę).
*”What the fuck?!” – praktycznie każda postać w tym filmie, wielokrotnie.
*wpisujcie miasta.
4.5/5

PRZECZYTAŁEM:

Kantyk dla Leibowitza - Walter M. Miller, 1959 4.5/5

Albo Kantyczka, nie Kantyk. Na moim wydaniu jest Kantyk na okładce. Pozycja i tak nie wyjaśnia, czym to-to jest. Za Internetem: Kantyk – śpiew liturgiczny w kościołach chrześcijańskich; pieśń zbliżona do psalmu, charakteryzująca się podniosłym tekstem zaczerpniętym z Biblii, lub o tematyce biblijnej. Pozycja składa się z trzech części, każda pierwotnie była wydana osobno. Sam autor wydał tylko tę powieść, by wiele lat później zacząć pisać kontynuację i popełnił samobójstwo przed jej ukończeniem, bo był przekonany, że nie pisze godnej kontynuacji. Kontynuację ukończył ktoś inny i ponoć odbiorcy potwierdzają: fajne, ale to nie jest ten poziom.
 
Wracając: Kantyk zaczyna się po tym, jak Wojna rozjebała ludzkość. Ocaleni zwrócili się przeciw nauce i reagują agresją na wszystkie naukowe rzeczy, które mogłyby nakierować znowu ludzkość na możliwość wojny atomowej, nuklearnej, jakiejkolwiek. Jedynie Zakon Leibowitza pielęgnuje i przechowuje wiedzę oraz pozostałości po dawnej cywilizacji – często nie rozumiejąc, co mają w ręku, ale ich zadaniem nie jest kwestionować lub używać tej wiedzy, tych książek, jedynie je zachować, aż ludzkość znowu będzie gotowa.
 
Gdzieś w połowie pierwszej części miałem nadzieję właśnie, że każda kolejna będzie czymś więcej niż „ciągiem dalszym”. Z innej perspektywy albo w innym okresie czasowym. I to właśnie dostajemy. Świat przedstawiony został zbudowany w sposób, który bardziej wzbudza ciekawość oraz zainteresowanie niż „jak do tego doszło” i „co jest czym, jak to działa”. Wszystko jest tutaj dosyć skąpo zarysowane, ale to ma sens – bo trzymamy się pojedynczej perspektywy, która widzi i rozumie tylko tyle, ile ma przed sobą. Czytelnik jako jedyny pozna więcej niż jedną i z ich krzyżowania buduje się zarys tego, co się działo i jak wyglądał ten świat na przestrzeni wieków. Historie wymagają cierpliwości – szczególnie pierwsza, która jest poświęcona nudnemu życiu zakonnika – a język autora nie jest zbyt kwiecisty i interesujący sam w sobie. Tutaj chodzi o jego wizję, jaką roztacza przed czytelnikiem: świat odbudowany na nowo, przyszłość jedna i druga i każda kolejna (zawsze jest coś dalej, coś jeszcze) i przede wszystkim: rola religii i boga wśród ludzi podróżujących ku gwiazdom. Rola religii i boga wśród ludzi, którzy nie potrzebują jednego i drugiego, bo mają naukę. Prawdopodobnie autor jest bardzo religijny i ostatecznie to wybrzmiewa w utworze, zajmuje stronę w wielu kwestiach, ale nie psuje to odbioru fabuły. Podobnie jak jego silny pesymizm i przekonanie, że historia się powtarza.
 
Jest tutaj coś z Pozostawionych. Szczególnie z serialu. https://garretreza.pl/ksiazki/
poster 1949 battleground wellman
5/5

Pole bitwy ("Battleground", 1949)

17 września

Kompania braci w postaci filmu. To nadal Hollywood, ale widzę tutaj zaskakująco dużo prawdy o byciu w wojsku, wśród tych ludzi, w tej organizacji, w tym trybie i rytmie. Przedstawiono tutaj jeden z ostatnich epizodów 2 wojny światowej (koniec 1944 roku), opisany w historii jako „Obrona Bastogne”, miasteczko w Belgii. Całość jest fikcyjną wersją prawdziwych wydarzeń, napisanych przez człowieka, który oparł to wszystko na własnych wspomnieniach. Perspektywa i struktura nie jest jednak fabularna, ale żołnierska – i tutaj jest największa trudność w oglądaniu, ponieważ priorytetem filmu musiało być zmieszczenie całości wojny w jednym filmie z perspektywy żołnierza. Jest tutaj wszystko, dosłownie wszystko – tylko nie sprzyja to realizacji historii, która ma jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, ciąg dalszy. Rzeczy się dzieją, potem nie, potem też nie… Jak to na wojnie. Co więc zrobiono? Umieszczono na ekranie mnóstwo barwnych – ale w zwyczajny sposób – postaci oraz przechodzono od jednego barwnego epizodu do drugiego. Jak chociażby „wątek” żołnierza, który zdobył kilka jajek i za cholerę nie może znaleźć chwili, żeby je przygotować i zjeść. Nagle jest sygnał, że się zwijamy i idziemy, a idziemy przed siebie, aż szef powie, że robimy postój i kopiemy doły. A jak wykopiemy doły i już wsadzamy jajka do kasku, żeby je usmażyć nad ogniskiem w ten sposób… To znowu trzeba iść. W taki sposób poznajemy tych ludzi, ich życie, nawiązujemy z nimi relację emocjonalną, a jednocześnie nie umieramy z nudów, gdy w ogólnym sensie „nic się nie dzieje”.

Postaci są barwne – w takim stopniu, w jakim przypadkowo spotkani ludzie na wojnie mogą być barwni. Nie mają już o czym gadać poza oczywistościami, nie mają co robić poza pracą, trudno nawet nazwać ich kumplami – ale gdy są razem, to można oglądać ich niczym bohaterów naprawdę dobrego sitcomu, kiedy tylko siedzą przy stole i gadają o niczym. Ta scena na początku, jak jedna z postaci szuka sobie miejsca w namiocie i co chwila ktoś nowy wchodzi, każdy coś gada, każdy coś wtrąci – to jest trochę jak objawienie, że w tak ciekawy sposób można nakręcić scenę 20 chłopa leżących i mamroczących coś pod nosem. Reżyseria jest rewelacyjna, podobnie jak cała realizacja.

Dzisiaj trzeba uprzedzać – to nadal Hollywoodzki film jest. Amerykański, zrobiony przez jednego z mistrzów „klasycznego” stylu i kina. Tutaj gdy trzech ludzi nagle coś mówi, to z jakiegoś powodu wiedzą, w której kolejności mają mówić – jest ta przejrzystość oraz porządek, nie ma silenia się najpierw na mówienie jednocześnie, żeby następnie: „Przepraszam, ty pierwszy” czy coś. A gdy skończą, to czwarta osoba wie, że już nikt więcej mówić nie będzie i mówi swoje jako podsumowanie.

Życie żołnierza składa się braku wiedzy, co się dzieje. A gdy wiedzą, co się dzieje, to potem są obudzeni o 2 w nocy, że nastąpiła zmiana planów i ruszają. Idą, kopią dół – a gdy go wykopią, to nastąpiła kolejna zmiana planów. I tak bez końca. Postawiono na rzeczy duże jak i małe – relacje z przełożonymi, sposób spania czy jedzenia, co jedzą, w jakim stanie jest ich wyposażenie. Brakuje seksu czy romansu, gdy spotkają jedyną kobietę, czy innych „zakazanych” rzeczy, ale film w żadnym momencie nie sprawia wrażenia, że czegoś mu brakuje, że jest wybrakowany. Nadal obraz to brutalny i bezlitosny – ale no właśnie, chodzi tutaj o całokształt. Czyli również o tych wszystkich ludzi, którzy będą wspominać dobrze pewne rzeczy z czasów, kiedy byli w wojsku: czyli właśnie ludzi, z którymi tam razem walczyli. O ludzi, których walczyli. Ludzi, którzy o nich walczyli. Ludzi, których stracili. Nie wiesz, po co tam tak naprawdę jesteście – nie wiecie, czy robicie różnicę – najczęściej czujecie, że marnujecie czas – czekacie tylko końca. W jednym monologu film najmocniej przegina pałkę, kiedy pewna postać postanawia zagrzać żołnierzy do walki, dając im powód, żeby tutaj być i iść dalej. To dobry moment i nie jest trudno go zrozumieć, tylko jest najbardziej wysilony z całości tego „całościowego” filmu definiującego wojnę, kiedy jeszcze sami próbowali ogarnąć rozmiar i znaczenie tego konfliktu.

Zostałem zaskoczony przez ten obraz, przez jego zdrowy rozsądek i podejście do tematu. Nie bierze się on za historię czy moralność, dostrzega wszystkie odcienie samego doświadczenia bycia tam, umie połączyć te wszystkie sprzeczne kwestie – jak żal ze śmierci połączony z heroicznymi dokonaniami żołnierzy, jakim było mordowanie ludzi w innym mundurze. Umie oddać sprawiedliwość prawdzie i zakładam, jakby ten seans, cztery lata po wojnie, był pierwszym razem, kiedy żołnierze po powrocie z frontu czuli się zrozumiani przez sztukę. I ta sztuka pozwoliła innym zrozumieć ich. Moralność zaczyna się dopiero po seansie – jak mogłeś tam być i robić te straszne rzeczy? Cóż… Właśnie tak. James Jones później przesunie poprzeczkę dalej, ale nikt nie powinien odbierać Wellmenowi tego, co tu osiągnął. Brawo. https://garretreza.pl/william-wellman/

Możecie mnie znaleźć również na:
FilmWeb
RateYourMusic