Wojna o Planetę Małp („War for the Planet of the Apes”, 2017)

Wojna o Planetę Małp („War for the Planet of the Apes”, 2017)

27/12/2017 Opinie o filmach 2
poster war for the planet of the apes
Matt Reeves & Michael Giacchino & Michael Seresin
Andy Serkis & Woody Harrelson
Lasy & Konie & Śnieh

Już po pierwszym kadrze widać, że jesteśmy świadkami wyjątkowego filmu – oto kamera krąży nad żołnierzami, maszerującymi przez las, pokazując ich od tyłu. Tak naprawdę widzimy tylko ich kaski i napisy, które tam mają, przypominając nam o klasykach kina wojennego.

Od razu zastrzegę – twórcy poszli na pewne ustępstwa. Dla przykładu, zaraz na początku widz otrzymuje przyciężką ekspozycję. Ponownie bohaterem jest Cezar – małpa, na której przeprowadzano eksperymenty. Stała się inteligentna, zaczęła walczyć o prawa zwierząt, a to doprowadziło ją do wojny z ludźmi. Nie on jednak ją rozpoczął, on tylko jest jej symbolem. Nie prowadzi do starcia, jedynie broni swoich „ludzi” i chce pokoju. To wszystko wyłożone jest w przemowie do anonimowego wroga, którego Cezar złapał… I wypuścił, żeby przekazali wiadomość swojemu dowódcy. Innym przykładem kompromisu twórców jest element komediowy, w postaci starej małpy, na którą bohaterowie trafiają w trakcie swojej podróży. Jestem gotów się założyć, że w planach to była postać tragiczna, skrzywdzona i samotna. Cholera, jej imię to jedyne słowa, które ludzie do niej adresowali: „Bad Monkey”! Kiedy jednak już ją poznajemy, to w następnej scenie służy jedynie jako postać z drugiego planu serwująca jakiś żart od czasu do czasu. Dobrze przynajmniej, że jej humor nie gryzie się z resztą produkcji. Osobiście – wybaczam twórcom wszystko, łącznie z pewnymi uproszczeniami fabularnymi.

W pozostałych aspektach „Wojna…” jest niemal boleśnie bezkompromisowa. I to nie tylko dlatego, że praktycznie nie ma tutaj pozytywnych bohaterów po stronie ludzi. To przede wszystkim prawdziwa wojna. Wiele osób mówi, że tytuł jest sztuczką marketingową, ale nie, na ekranie widzimy prawdziwą wojnę! Nie kino przygodowe, nie artystyczną medytację tworzoną z perspektywy czasu, z dystansem, ale po prostu: wojnę. Obserwujemy wydarzenia, w których nie ma dobrych i złych, są tylko dwie strony. Każdy jest po którejś z nich i boi się wszystkich, którzy nie są razem z nim. Nie ma tutaj ludzi wykorzystujących władzę, sadystów i tyranów – są tylko osoby żyjące w strachu. A jest tak, bo nie są pewni, czy przetrwają do końca. O to właśnie walczą. Nie dlatego, że są dobrzy, a inni są źli – walczą, bo chcą przetrwać, a ci inni są dla nich zagrożeniem. Brakuje tu chwili na kalkulację i zastanowienie – wszyscy działają pod wpływem chwili, żałując potem wszystkiego.

Zaskoczony jestem, na jak niewielu słowach ten film jest oparty, a jak bardzo skupia się na wizualnych momentach brutalnego piękna – to w nich, wśród ciszy i spojrzeń rozgrywa się najwięcej – wtedy bohaterowie przechodzą przemianę, rozwijają się i rozumieją coraz więcej. Znamienne jest, że w finale tak duże znaczenie mają siły natury. „Wojna…” domknęła znakomitą trylogię, która nie zapowiadała się nigdy na coś godnego uwagi. Wydawało się, że to będzie kolejne kino akcji, w którym jest 10 minut sensownej akcji, a resztę filmu wypełniają głupoty. Już w drugiej części to się zmieniło – nagle mieliśmy do czynienia z historią o niełatwych wyborach i konsekwencjach. Trzecia część trzyma poziom. Jeśli jeszcze nie oglądaliście żadnej części – najwyższy czas to zmienić, zanim powstanie (prawdopodobnie) następna część.

Muzyka

Nie przykładałem w tym roku zbytnio ucha do głośników w trakcie seansów, ale w przypadku „Wojny…” zaciskałem kciuki, by na napisach końcowych pojawił się Michael Giacchino jako ten, który był odpowiedzialny za muzykę w filmie. I tak właśnie się okazało. Już teraz jestem gotów ogłosić, że przyznam mu Garreta za najlepszą muzykę w 2017 roku. Jego praca w tym filmie jest naprawdę niezwykła – jego kompozycje ponownie słychać bardzo wyraźnie w trakcie oglądania. Trudno mi było wyobrazić sobie je bez tła, bo każdy utwór tak celnie pasuje do wszystkich sekwencji, w których je użyto. „Wojna…” ma nawet własny refren, odgrywany na przestrzeni całej historii w go najmniej trzech aranżacjach. Podobnie Giacchino robił na planie „Lost„, tam utwór „Hollywood and Vines” wracał wielokrotnie w różnych formach, różniących się tempem, nastrojem i użytymi instrumentami. Uwielbiam jego pracę, a score do „Wojny…” jest następnym argumentem do tego.

Chcecie więcej?

Jestem akapitem tekstu. Kliknij przycisk, by zmienić ten tekst. Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Ut elit tellus, luctus nec ullamcorper mattis, pulvinar dapibus leo.