BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

I know the law. The law dosen’t know the streets
„Książę miasta / Prince of The City” (1981)

OSTATNIO OGLĄDANE

1/5

Agent Game

24 marca | premiera 8 kwietnia '22 | Amazon Prime

Film z serii: robią coś. Zasypiasz. Budzisz się, patrzysz na ekran: bohaterowie dalej robią to samo. Jedna grupa dalej przesłuchuje zakładnika. Druga grupa dalej leci samolotem i się kłócą, komu mogą ufać czy coś w tym stylu. Aktorzy z całych sił starają się każdą linię dialogową wypowiedź w najbardziej intensywny sposób. Reżyser nie daje rady zachować jakiejkolwiek spójności. Kamera pokazuje tylko twarze aktorów, a scenarzysta skupia się na tym, żeby była intryga z jednoczesnym brakiem wydarzeń. Nic się nie dzieje, aż tu nagle się okazuje, że tamta osoba to na dwa fronty gra.
 
Generalnie film opiera się wyłącznie na tym, że fabularnie jest o tym, jak łatwo jest oskarżyć innych o zamachy albo inną niebezpieczną działalność, chociaż za wszystkim stoi tak naprawdę biały chłop w garniturze z rządu albo agencji rządowej, który nacisnął guzik, zabił ludzi i poszedł na przerwę obiadową. Ambitne, tylko ujęte w sposób typowy dla książek do kupienia na wagę na dworcu kolejowym.
 
Po seansie bawi mnie, że film kończy się sceną, od której zaczął. Na początku Mel Gibson strzela na ulicy i wykonuje telefon, że „Mamy problem”. W końcówce widzimy tylko, do kogo strzelał. Nie trafił, wykonuje telefon i kończymy film. Otwierająca scena jest wstępem zarówno do tego filmu jak i następnego. Jeśli następny powstanie. W sumie bardziej mnie bawi, że autorzy najwidoczniej planowali fabułę kolejnej części, zanim pierwszą dokończyli. A może ktoś im podzielił film na dwie części i musieli połowę rozciągnąć do półtorej godziny? Czy producenci „Hobbita” robili ten film?
 
PS. Nie wiem, co ze sobą zrobię, gdy skończą mi się gnioty z ’22 roku.:( Powoli odnajduję w tym komfort, że zawsze będzie jeszcze jeden taki film.
PS2. Żartuję, wtedy wezmę się za gnioty z 2012 roku…
PS3. Teraz już wiem, co Billy Walsh zrobił z życiem po nakręceniu „Medellin”.
4/5

Mr. Klein (1976)

24 marca

Losey po kafkowsku uświadamia rzeczywistość ludziom podczas 2 wojny światowej.
 
Otwierająca informacja mówi nam, że tytułowa postać Roberta Kleina jest oparta o kilku autentycznych ludzi żyjących we Francji AD 1942. Bohaterem jest zwykłym człowiekiem, gojem w okupowanej Francji. Skupuje dzieła sztuki od Żydów, którzy muszą szybko znaleźć kasę na ucieczkę z kraju, zanim spełnią się ich najgorsze obawy w postaci obławy Vel d’Hiv (wydarzenie historyczne). Historia zaczyna się w momencie, gdy pan Klein na progu mieszkania znajdzie gazetę dla Judei. Okaże się, że istnieje inny Robert Klein, ten już jest Żydem. Teraz nas bohater stara się udowodnić, że nie jest tamtym Kleinem, tylko sobą. Próbuje go zlokalizować – i tak zaczyna się ten kryminał, gdzie nie ma za bardzo intrygi, zagadki czy tajemnicy. Jest za to medytacja nad postępowaniem naszego Kleina – i jak zmienia się on pod wpływem okoliczności. Z człowieka, który myśli, że teraźniejszość go nie dotyczy, w człowieka, uświadomi sobie, że prawda jest inna. I zapewne uświadomi sobie zbyt późno.
 
Technicznie Losey odszedł tutaj o precyzyjnie komponowanych kadrów, kamera najczęściej jest z ręki, podąża za bohaterami oraz dokonuje kompozycji w biegu. Nadal widać wprawną rękę w ustawianiu aktorów tak, aby jak już kamera się ustawi, to kompozycja była schludna. Scenografia i otoczenie postaci nadal pełni istotną rolę, kwatery protagonisty wypełnione są obrazami w stopniu wręcz absurdalnym. Lustro stojące tuż za drzwiami mieszkania, więc jak tylko je opuszcza musi spojrzeć sobie w twarz. Finał z kolei jest najbardziej złożonym pod względem skali kawałkiem filmu, jaki u tego reżysera zobaczyłem. 10 minut przed końcem nic tego nie zdradza, aż tu nagle oglądamy sceny niemal stadionowe. I przeszywają one odbiorcę pod każdym względem: emocjonalnym oraz artystycznym.
 
Treść filmu najlepiej funkcjonuje w kontekście filmografii reżysera, który lubi opowiadać o ludziach i uświadamiać im prawdy o sobie. Bez tego jest to film dosyć mało angażujący – korzysta obficie przede wszystkim z naszej świadomości po fakcie, że dziś już każdy jest mądry i w 1939 roku by uciekał z Europy. Wtedy jednak rzeczywistość była bardziej skomplikowana i filmy nie dają rady zaprezentować tej trudności. Pozostaje więc współczucie dla Żydów, jeśli jeszcze ktoś ma ochotę oglądać o tym kolejny film z fabułą, którą niezbyt łatwo się śledzi i nie angażuje. To wyraźnie osobisty filmy, Alan Delon gra główną rolę i pełni również funkcję producenta. W Polsce może i co drugi film jest o okresie Komuny lub wojny, ale akurat Francja Vichy nawet wg Wikipedii była zaprezentowana tylko w kilku filmach czy książkach. Sam widziałem tylko właśnie Kleina. Dopiero teraz, po ponad 15 latach bycia kinomanem. Dla Francuzów (bo to też francuskojęzyczny obraz) to zapewne intymny temat, zważywszy że dopiero w latach 90. rząd Francji pochylił głowę za tamte wydarzenia. Wcześniej gadali, że to był oddzielny rząd i nikt nie brał odpowiedzialności.
 
Jest to więc obraz ważny. Warsztatowo świetnie zrealizowany. I z pominięciem kilku sekwencji, sam seans jest dosyć chłodny. Niemniej to dobrze, że ten tytuł istnieje.
1/5

The Honeymoon

22 marca | premiera 16 grudnia '22 | Amazon Prime

Fajne było, jak chłop tak się zesrał, że wymiotowali potem przez balkon komuś do talerza. Tak, to jest highlightem filmu.
 
Jest sobie dwoje najlepszych kumpli i jeden bierze ślub, zabierając kumpla na miesiąc miodowy. Żart polega na tym, że ów kumpel jest chodzącą tragedią i podczas oglądania widz dostaje zatwardzenia na samą myśl, co się jeszcze w tym filmie żenującego odwali. Podczas ślubu wrzuci obrączkę do jeziora, pan młody będzie go uspokajał, przemowy nie będzie dało się słuchać, a podczas miesiąca miodowego jako pierwsze, co zrobi, to podbije ich łazienkę biegunką. Na szczęście twórcy mieli jeden inny pomysł na film niż sranie bohaterów, ale tego nie będę zdradzać. Nadal będzie głupio i bez sensu, ani tym bardziej śmiesznie. Ani historia nie będzie bawić, ani sposób opowiadania. Miałem dosyć naprawdę szybko.
 
Wszystko oczywiście w imię: „No, jesteś jaki jesteś. I to akceptuję”. Przynajmniej panna młoda jest atrakcyjna, wierna i sympatyczna, więc okazjonalnie jest na co popatrzeć. Twórcy co ciekawe na samym końcu wiedzieli, że musi być faktycznie łagodny happy end. Małżonkowie zostają sami, a pożal-się-boże-kumpel odchodząc znajduje niewiastę, która dobrze reaguje na jego running joke („Skądś cię znam! Występowałaś w porno?”) i faktycznie człowiek uśmiecha się, widząc ich razem. To ta sama energia, jak w spotkaniu Abeda i Allison Brie w Community. Takie kino mógłbym oglądać i cieszę się, że je oglądałem w tym filmie. Przez jakieś 13 sekund.
2/5

Prey for the Devil

22 marca | premiera 19 października '22 | Amazon Prime

Kobieta też może być zakonnicą. I nie opuści swoich dzieci, opętanych przez złe moce. Nawet jak to nie są jej dzieci.
 
Kościół, nauka egzorcyzmów, kobiety też chcą wypędzać demony, bohaterka jako jedyna baba zaczyna chodzić na lekcje i udowadnia swoją wartość i to w sumie tyle, jeśli chodzi o elementy wyróżniające. Reszta jest standardowym produktem horroro-podobnym, gdzie strasznym jest zauważenie, że ktoś się na ciebie patrzy. Odwracasz się w drugą stronę, potem spoglądasz jeszcze raz I TAMTEJ OSOBY NIE MA! ALBO JEST TUŻ OBOK CIEBIE! I BREDZI W OBCYM JĘZYKU. Widzę to pierwszy raz od kiedy włączyłem ten film. I zobaczę jeszcze kilkanaście razy, zanim seans dobiegnie końca.
2/5

The Invitation

22 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Z serii ciemnych horrorów, gdzie nic nie widać. A zwrot akcji nie zaskakuje.
 
Film ma do zaoferowania przede wszystkim postać młodej dziewczyny, która ledwo wiąże koniec z końcem (oczywiście mieszka w dużym apartamencie w centrum miasta i ma sprzęt do wyrabiania własnych narzędzi z gliny, bo jest artystką) i dowiaduje się z testu DNA, że ma w GB zamożną rodzinę. I zapraszają ją tam, nawet znajdzie miłość swojego życia. I pewnie byłby z tego fajny twist, że całość jest horrorem, tylko, hehe, jakoś tak po drodze i tak są przeróżne momenty horrorowe. Takie standardowe i nijakie – światło gaśnie, bohaterowie robią wszystko nie to, co trzeba, stoją i czekają, aż tu nagle DŹWIĘK, KRZYK, CIEMNOŚĆ. W sensie jeszcze większa ciemność. Pewnie dałoby radę to wyciąć, ale jak to tak, pomyśleli twórcy, więc dodali te wstawki. I potem o nich zapomnieli, przez co podczas seansu jeszcze bardziej byłem zdezorientowany. Myślałem, że oglądam horror, a bohaterka za mąż wychodzi od pół godziny.
 
Reszta składowych filmu identyczna co w innych horrorach. Głupie, naiwne, byle jakie. Po włączeniu pozostaje tylko zasnąć.
5/5

Służacy ("The Servant", 1963)

22 marca | Mubi

Arystokracja orientuje się, kto naprawdę rządzi ich domem. Przepięknie nakręcony.
 
Zamożny, młody mężczyzna poszukuje sługi – do kuchni, do wszelkiego ogarniania wnętrz, do wykonywania różnych sprawunków. I potrzebuje konkretnie mężczyzny – idea kobiety, która by chodziła za nim i mówiła mu, co ma robić, wywołuje w nim niesmak. Zatrudnia więc Barretta, który ma doskonałe referencje i uosabia sobą maniery idealnego, angielskiego kamerdynera. Zarządza domem bez zarzutu, a zaczyna jeszcze w trakcie prac remontowych. Współpraca pana i sługi wydaje się idealna do momentu, gdy przez próg przechodzi kobieta, która od początku wydaje się konkurować z kamerdynerem o przestrzeń w domu. Nic wielkiego, to delikatne gesty – jak nacisk, aby wazon stał w konkretnym miejscu. Barrett zresztą sam wydaje się z intencją wchodzić do pokoju wtedy, gdy młodzi chcą intymności. Napięcie jest wyczuwalne – a to dopiero początek tej historii.
 
Całość jest przepięknie nakręcona, to po prostu trzeba zobaczyć. Niemal każde ujęcie zasługuje na omówienie, każdy kąt i każda kompozycja zachęca do wgłębienia się w motywy fabuły i zastanowienia się głębszego nad tym, co się dzieje pod powierzchnią tego, co właśnie widzimy. Finał to jedno genialne ujęcie za drugim, najkrótsze i najmniejsze momenty dostają tyle zastanowienia, że to po prostu ogląda się jak marzenie niezależnie od treści filmu, jej fabularnej wartości. Gra światłem i perspektywą jest zachwycająca – tyle tysięcy filmów za mną, a reżyser Losey nadal potrafi wywołać we mnie dreszcz cieniem człowieka stojącego na piętrze z papierosem w ustach. I ten śnieg za oknem. Sam dom jest tutaj przepięknie ukazany – naprawdę można go zobaczyć i poznać, to w końcu jeden z bohaterów tej historii. Obiekt marzeń protagonistów, nagroda za walkę.
 
Bo to jest film o walce, ale bardziej o uświadomieniu bohaterom, że ona trwa. Status quo wydaje się w końcu ustalony: są panowie i są słudzy. W tym filmie jednak sługa bez większego powodu decyduje się przejąć dom, w którym służy. Jest bardziej czystą energią niż postacią z własnym celem lub pragnieniami, jest niczym istotą z powieści low-fantasy, która pojawia się w tym świecie, aby uświadomić realnym bohaterom coś o sobie. Często w brutalny sposób. Tylko po to, aby właściwy właściciel domu uświadomił sobie coś, czego nie widzi, chociaż jest to cały czas przed jego oczami. Sługa nawet zdejmuje mu skarpety, bo sam tego nie zrobi. Mówi o planach na przemianę dżungli w miejsce do życia dla ludzi, ale jaki ma wpływ na własny dom? Utrzymanie w nim porządku? Bycie jego prawdziwym właścicielem? Jest to opowieść jednostronna moralnie, jak i dramaturgicznie, ale pod kątem gatunkowym mamy tutaj dużo składników, od dramatu, poprzez romans i na horrorze kończąc.
 
Nie jest to kino z serii eat-the-rich. Reżyser Losey wie, że świat jest bardziej złożony. Nie chodzi tutaj o niszczenie czegokolwiek lub kogokolwiek, ale uświadamianie rzeczywistości. Rzeczywistości, która wielokrotnie w tym filmie będzie niepewna. To jedno z wyzwań tworzących to arcydzieło zarówno sztuki filmowej – reżyserii, kostiumów, scenografii, zdjęć, muzyki, aktorstwa, scenariusza – jak i na poziomie intelektualnym, będącej przypowieścią o samowartości każdego z nas. I walki o nią.
flawless bez skazy 1999 schumacher
5/5

Bez skazy ("Flawless", 1999)

powtórka 22 marca | Amazon Prime

Kiedyś można było zamknąć De Niro i Hoffmana w jednym pokoju i był z tego świetny film. Ech.
 
De Niro gra policjanta, który po heroicznym czynie mógł przejść wcześniej na emeryturę. Kobieta go zostawiła, ale ma teraz nową. Nie myśli o niej jak o prostytutce, on jej tylko pomaga zapłacić za czynsz. Mieszka w kiepskiej dzielnicy, gdzie rządzi gangster, a w mieszkaniach wokół roi się od transwestytów. Jeden z lokatorów zostaje zaatakowany w środku nocy, De Niro rusza na ratunek i na schodach dostaje udaru. Teraz ledwo sobie radzi z samodzielnością, w domu pomaga mu fizjoterapeuta, który sugeruje mu lekcje śpiewu, żeby pokonać ograniczenia mowy. I De Niro zgłasza się do P. S. Hoffmana pragnącego zmiany płci, aby poprosić o lekcje śpiewu. Nawet jeśli gardzą sobą nawzajem, to Hoffman potrzebuje kasy. W ten sposób zacznie się ich przyjaźń, dzięki której bohaterowie będą gotowi cenić sobie życie tej drugiej osoby. Może nawet bardziej niż własne…
 
Czasy, gdy można było zrobić film O CZYMŚ – i to była zaleta, a nie obawa, że twórcy stosują to jako wymówkę do bylejakości samej produkcji. Bo jakie to ma znaczenie, skoro jest O CZYMŚ? Wtedy jednak wiedzieli, że najpierw muszą mieć wiarygodną postaci oraz bohaterów, których los nas obchodzi, a dopiero potem dodawać COŚ WIĘCEJ. Często to COŚ wychodziło naturalnie i nawet się o tym nie myślało. Gdy pierwszy raz widziałem ten film 12 lat temu, to na pewno o tym nie myślałem. Teraz już myślę, że oglądam film o gejach, trans, zmianach płci…* A mimo to oglądam też dobry film. I żałuję, że zarówno pan Hoffman jak i pan Schumacher nie są już na tym świecie. Nie jest to idealny film – część scen ma niezręczny finał, urywają się wręcz. De Niro ze swoim zaciskaniem ust nie jest zbyt wiarygodną reprezentacją kogoś po udarze, bardziej pewnie gra brzuchomówcę. Gangster trzęsący policją jest dosyć wygodny dramaturgicznie. I tak dalej – ale jednak czuć to zagrożenie, można uwierzyć w relacje między bohaterami, a gdy Hoffman w rajstopach skacze po dachu podczas deszczu w finale, to człowiek uśmiecha się… Ale tylko troszkę. To nadal dobry finał, skoro na koniec cieszę się, że bohaterowie żyją. Nawet jeśli nie wszystko poszło po ich myśli, to jednak co innego było wtedy ważne. Naprawdę, to warto zobaczyć samemu.
 
PS. Gra wokalem Hoffmana to w tym filmie dzieło sztuki. Większość filmu mówi w zasadzie szeptem, pięknym szeptem.
 
*to wyraźnie pro-trans film, ale jednak De Niro powie tutaj Hoffmanowi wszystko to, co przychodzi wam do głowy, na wieść o tym, że ten chce sobie obciąć penisa. „Nie będziesz kobietą”, „Po co chcesz być brzydką kobietą?” itd. I nie jest przez to kimś gorszym w tym scenariuszu. Nadal są przyjaciółmi na koniec, nie jest żadnym antagonistą albo debilem, nie musi odbywać lekcji. Po prostu oglądamy historię dwóch facetów, każdy ma drugiego za idiotę, a i tak są w stanie oddać za siebie życie. Jako kumple. Tak wygląda większość historii o facetach przecież.
2/5

Houria

22 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Dziewuchy dziewuchom. Jeszcze jeden film o tańcu, gdzie kamera pokazuje głównie twarz.
 
To nie jest zbyt zapadający w pamięci film. Coś o kobiecie, która robi coś tam i w trakcie tego atakuje ją facet i ona coś tam, a chce tańczyć, więc powoli wraca do tańca, zachęcana przez damskie towarzystwo, które ją otacza. I na każdy ruch jej nadgarstka one jej klaszczą i się zachwycają. Poza tym dużo unoszą rąk, piszczą i generalnie chcichają się ze wszystkiego. A na końcu tańczą razem, włączając w ruch elementy języka migowego. Generalnie film mógłby wystarczyć, bo to o ładnych kobietach, które tańczą boso, tylko kamera bardziej jest zainteresowana ustawieniem się pod słońce, niż pokazaniem tych aktorek, jak tańczą. A jak tańczą, to wykonują banalne ruchy i się męczą po 15 sekundach i koniec sceny. Zapewne twórcom chodziło o coś, co by było napisane w akapitach, gdyby to była książka, ale to jest film, więc tylko oglądamy, jak bohaterowie siedzą i nic nie robią, mając monolog wewnętrzny. Albo po prostu siedzą, kto to wie. Twórcy z pewnością nie.
3/5

Accident Man: Hitman's Holiday

22 marca | premiera 14 października '22 | Amazon Prime

Raid 3, tylko jako Megahit Polsatu. Ciężko uwierzyć, że cały czas oglądałem Boykę.
 
Ponoć jest to kontynuacja, ale aspekty fabularne nie interesują tutaj nikogo na długo, zanim widz wejdzie do równania. To generalnie ciąg scen walk, jedna za drugą, z jakimś tam luźnym uzasadnieniem, którego logika nikogo nie interesuje. Chodziło o to, by były to udane, fajne walki, z fajnymi przeciwnikami, jak walnięty klaun z dużym młotem. A w roli głównej ten sam aktor, który wcielał się w Boykę. Podczas oglądania jednak nikt nawet nie będzie podejrzewać, że to ten sam aktor – walki są bardziej udawane. Chłop ląduje na stole, cała podłoga we szkle, a on bez namysłu czy krzywdy tańczy potem na rękach po tym szkle. Ważne jednak, że najpierw było efektowne wpadanie dupą w ten szklany stolik. Humor też jest! Bójka trwa w mieszkaniu i nagle telewizor jest zagrożony, więc pan Boyka krzyczy, żeby uważać na telewizor – i od razu zostaje kopnięty w ten odbiornik. Co więcej, zaraz się okaże, że to była tylko walka treningowa do słowa-hasła. Tak jak Inspektor Kluzo walczył w Różowej Panterze, tylko mniej umiejętnie. Czemu więc nie powiedział hasła przed zniszczeniem telewizora? Nie wiem.
 
A ten morderczy klaun niby ma ten duży młot, tylko jakoś zbyt łatwo z nim stoi, jakby nic nie ważył. Kiepskie to robi wrażenie. Niemniej – widziałem gorsze kino akcji. Temu po prostu brakuje więcej pomysłu czy umiejętności. Kopią się, kopią, ale po jakimś czasie to robi się nudne.
1/5

On the Line

18 marca | premiera 31 października | Amazon Prime

Wydaje się głupie, ale poczekajcie do zakończenia. To jest jeszcze głupsze.
 
Monotony, nijaki i męczący film o wydarzeniach mających miejsce podczas nocnej audycji radiowej. Jesteśmy tam na miejscu razem z Melem Gibsonem, który jest najsłynniejszy i najlepszy, ale i tak słupki idą w dół, bo nie używa mediów społecznościowych czy coś. I pojawia się typ, który mówi, że zrobi krzywdę jego rodzinie. I teraz się z nim bawią w kretyński sposób.
 
Jeśli nie dacie rady wytrzymać kretyństwa tego, co się dzieje, to uspokajam: w finale jest uzasadnienie. I jest ono jeszcze bardziej kretyńskie, bo to wszystko było na niby. Nabierają jednego stażystę, który myśli, że ta cała akcja jest na serio. Nagrywają ją i publikują w czasie rzeczywistym, aby podbić słupki słuchalności. Innymi słowy: film oparty o logikę „Its just a prank, bro”. 40 osób nad tym pracowało, policja i wszyscy inni uprzedzeni, atrapy bomb zrobione i grupa amatorów na żywo odwaliła taki numer… W imię czystego skurwysyństwa. Naprawdę człowiek czuje wewnętrzną pustkę tego stażysty, który wtedy zdaje sobie sprawę, że wszyscy go zdradzili. Jakby ich wtedy zatłukł krzesłem i wyszedł, to bym dał wyższą ocenę. Piękny film o jebaniu pranksterów debili – ale nie. Stażysta odchodzi w milczeniu i wypierdala się na schodach, umierając na miejscu.
 
I to nadal nie jest koniec, bo się okazuje, że on o wszystkim wiedział i tak naprawdę to jest prank na Melu Gibsonie, który teraz płacze do rana. I poznaje prawdę, wszyscy się śmieją i wtedy dopiero mamy koniec. Nawet nie będę mówić o innych elementach filmu, jak źle jest zrobiony i napisany. Kretyństwo fabuły po prostu tutaj wystarcza.
1/5

The Estate

18 marca | premiera 6 października '22 | Amazon Prime

Najgorsza wymiana stomi w historii kinematografii.
 
Są takie filmy, gdzie patrzysz na obsadę – i jest dobrze. Pomysł na film? Też interesujący: wredna ciotka umiera i cała rodzina zjeżdża, żeby zadbać o to, by dostać po niej spadek. Jakim sposobem ten film może mieć ocenę na poziomie 4/10? Jakby ten dom był ładny, to mi by wystarczyło, aby dać wyższą ocenę.
 
Odpowiedź to niestety sama opowieść i postaci. Poza mężem jednej, wszyscy są tutaj jeszcze gorsi od tej ciotki, a pomysły na rozwój fabuły są zmarnowane. To powinno być śmieszne, gdy umawiają ją z byłym ekshibicjonistą, w którym ona się zakochuje, tylko wszelki humor jest zakryty krzyczeniem, przekrzykiwaniem się i obrzydliwością. Ludzie tutaj są wredni, odpychający i nie chce się ich oglądać, a tym samym cały seans staje się obojętny. Przełączenie na inny kanał następuje najpóźniej w 20 minucie. Całość powinna się opierać na idei, że skłóceni kuzyni w miarę rozwoju filmu przypominają sobie o tym, jak kiedyś byli rodziną i robili wszystko razem, zaczynają współpracować, ale widz ma to gdzieś. Pod względem filmowym jest chaos – aktorzy grają równocześnie, reakcje nie są pokazywane, zero zabawy.
 
Podkreślam na początku ten moment ze stomią, bo to w sumie dobry przykład całej tej produkcji. Bo to był przykład obrzydliwego humoru, w jaki ten film chce celować, tylko nie zrobiono nic, aby widz rozumiał, że chodzi o odchody. Stomia to wyłonienie otworu w powłokach brzusznych, aby przez ten otwór człowiek oddawał stolec – i robi się to z wielu powodów, ale konkluzja jest taka, że potem człowiek na brzuchu ma przyklejony worek i do tego worka trafia stolec. I ten worek trzeba opróżniać, a co jakiś czas wymieniać całkowicie. I to jest dosyć łatwe, tylko wymaga wprawy. Tymczasem wszystko, co widzimy, to twarz aktorki, która powstrzymuje wymioty i jeśli nie macie doświadczenia medycznego, to nie macie pojęcia, dlaczego. To po prostu zły pomysł od samego początku, bo prawdziwej stomi nie będą mogli pokazać, ani jak ją ogarniać. Postać z ulicy też tego nie zrobi, ale jednak postawili na to, aby to zrobić. I zrobili. A widz nie wie nawet, co się dzieje, ani jaką ma mieć niby wtedy reakcję. Pozostaje mu obojętność.
 
Ten sam reżyser zrobił jeszcze jeden film z ’22 roku. Już nie mogę się doczekać.
1/5

Notre-Dame on Fire

18 marca | premiera 16 marca '22 | Amazon Prime

Annaud inspiruje się „Trudnymi sprawami„. Absurdalny poziom niekompetencji po obu stronach kamery.
 
W 2019 roku ponoć naprawdę doszło do pożaru w Katedrze Notre Dame w Paryżu. Piszę „ponoć”, ponieważ ten film, będący fabularyzowaną rekonstrukcją tamtych wydarzeń, zrobił w sumie wszystko, aby przekonać mnie, że nic takiego nie było. Nie jestem w stanie uwierzyć, że cokolwiek z tego, co zobaczyłem, miało miejsce naprawdę. Twórcy otaczają te wydarzenia scenkami marnej jakości, na jakie pozwoliła im wyjątkowo ograniczona wyobraźnia, więc nie wiadomo, gdzie ich lenistwo się kończy, a zaczyna obraz faktycznych wydarzeń. I oczywiście nie można było nic zrobić bez bycia stronniczym, więc też nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna propaganda czy obraz pochwalny strażakom, Francum, katolikom. Najłatwiej stwierdzić, że ja to w ogóle nie wierzę w tę Katedrę. Są ludzie, co nie wierzą w Księżyc czy lądowanie na nim, ja po tym filmie nie wierzę w Katedrę Notre Dame.
 
Początek pod względem realizacyjnym jest najgorszą częścią całości. Twórcy nie mieli żadnego pomysłu, więc chaotycznie skaczą od roboli na dachu palących papierosy (i zbliżenie na znak zakaz palenia), do turystów oprowadzanych na wycieczkach, przy okazji wspominając o relikwiach i historii tego miejsca. Sztuka montażu i narracji jest tutaj kaleczona. Oczywiście twórcy nie mają zamiaru niczego twierdzić, więc niedopałek papierosa jest jedynie jedną z możliwości pożaru. To równie dobrze mógł być gołąb jedzący druty albo zaniedbania w instalacji. Autorzy nie mają zamiaru się wysilać, aby te wydarzenia jakoś uzasadnić – faktycznie po zgłoszeniu alarmu, że trwa pożar, nie wezwano straży pożarnej, ale czemu tak zrobiono? To nie jest istotne, reżyser przecież nie opowiada o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, nie musi więc nadawać im wiarygodności, nie ma na sobie ciężaru reprezentowania ich swoim filmem. Jak piszę, Katedra Notre Dame nawet nie istnieje, więc nie mogła płonąć. Ten film to czysty fan-fick.
 
Część z właściwą walką z pożarem nosi w sobie znamiona jakiegoś rzemiosła filmowego. Katedra zachwyca wyglądem i naprawdę się czujemy, jakbyśmy byli tam na miejscu, podczas tego pożaru. Udało się nawet zrobić zdjęcia w ciasnych przestrzeniach w taki sposób, aby było wszystko widać, a jednocześnie czujemy ścisk. Na przeszkodzie do oglądania z uwagą stoi tylko debilizm twórców. Co oni sobie myśleli, żeby robić cięcia na babcię dzwoniącą co pięć minut, że jej kot wszedł na dach i nie może zejść? Po co oni wszyscy biegną do tej katedry? Na co oni są potrzebni? Czy oni naprawdę zrobili ewakuację całego budynku, a dopiero pół godziny później pomyśleli o tym, by wynieść bezcenne relikwie? Czy oni naprawdę musieli czekać na koniec filmu, aby spuścić z dachu kable, przez które popłynie woda i w ten sposób ugaszą pożar? Tego typu głupot jest tu mnóstwo i człowiek nie wie, gdzie zaczyna się głupota twórców w budowaniu dramaturgii, a zaczyna się ich niekompetencja w przedstawieniu prawdziwych wydarzeń.
 
To film ludzi, którzy widzą świat w pewien sposób, więc skupili się na podkreśleniu tego, że pracownik Katedry na widok ognia wyciąga telefon i robi filmik, a gaśnicę to mija. Czy cokolwiek z tego miało miejsce naprawdę? Wątpię. Dobrze, że tiktoka nie nagrał na tle tego pożaru. Nie kupuję, że kilkumilionowe miasto nie widziało pożaru przez ponad pół godziny. Nie kupuję, że strażacy musieli spojrzeć na mapę, aby wiedzieć, jak dojechać do Katedry. W nic nie wierzę w tym filmie. Może poza rekonstrukcją Donalda Trumpa piszącego głupiego Tweeta, w to akurat wierzę, ale… ale kurwa, w tym filmie jest rekonstrukcja Donalda Trumpa. No kurwa. A prezydent Macron puszcza oko w scenie, gdy mu mówią, że chyba trzeba będzie pozwolić Katedrze spłonąć.
 
Internet porównuje ten film do WTC Olivera Stone’a. Nie oglądałem, ale chyba wszystko się zgadza. I nie mam teraz zamiaru oglądać WTC. Dzięki, panie Annaud.
2/5

Abyzou ("The Offering")

15 marca | premiera 23 września '22 | Amazon Prime

Jeszcze jeden horror z jumpscerami, za to brak mu sensu. Śmieszny.
 
Horror z serii: scenariusz liczący 18 stron, a tam coś w stylu – bohaterka patrzy na korytarz. Nic nie widzi. Patrzy jeszcze raz. Nic. Patrzy jeszcze raz. DZIECKO! BOHATERKA NABIERA POWIETRZA! DZIECKO KRZYCZY! BOHATERKA KRZYCZY! DZIECKA NIE MA! KTOŚ PRZYCHODZI I PYTA „CO SIĘ STAŁO”! BOHATERKA PATRZY NA NIEGO! NOWA SCENA! Na ekranie trwa to 3 minuty, w tle leci dźwięk drona, cała sekwencja nic nie wnosi i jest do wycięcia.
 
Mały budżet przeznaczono na ten obraz o stworze z klątwy, który doprowadza do poronień. Jedynym powodem, żeby to w ogóle finansować, był finał, gdzie każdy umiera i tak, wszelka nadzieja ginie pomimo tego, że wcześniej mogło wydawać się inaczej. Pewnym urozmaiceniem jest zapewne dla niektórych umieszczenie akcji w środowisku Żydowskim, tylko na ekranie zobaczymy najbardziej stereotypowe wizualnie osoby tego pochodzenia, jak tylko się dało. Te peruki z kręconymi bokobrodami to chyba w sklepie na Halloween zamawiali.
 
Poza tym niewiele więcej. Znajome zagrania z wolnych horrorów, które brak tempa tłumaczą budowaniem napięcia, chociaż ich działania mają dokładnie odwrotny efekt. Horror do przespania.
1/5

Wyjdź za mnie ("Marry Me")

15 marca | premiera 9 lutego '22 | Amazon Prime

Celebryci leczą kompleksy. Owen Wilson to skarb. Kiedy polski remake z Marylą Rodowicz? Kayah? Natalią Kukulską?
 
To trzeci tytuł pani Lopez z ’22 roku, który oglądam. I w każdym wydaje się chodzić tylko o to, aby ją jakoś kreować, cała reszta wynika przypadkiem. Tutaj oglądamy piosenkarkę, która ma przyjąć oświadczyny od innego piosenkarza podczas koncertu, wszystko jest zaplanowane, tylko sekundę wcześniej okazuje się, że tamten ją zdradził, więc ona wychodzi za przypadkowego typa z widowni. I to jest tak debilne, jak na to brzmi. Całość działa tylko i wyłącznie dzięki Owenowi Wilsonowi, który zagrał człowieka widzącego wtedy kobietę na skraju i w głębokiej potrzebie wsparcia. Dlatego wszedł z nią w związek małżeński. To mogłem kupić. Dajcie mu Oscara czy coś, bo się starał w filmie z J.L. Myślicie, że łatwiej jest zagrać dobrze u Tarantino?
 
Wracając… Znaczy, to w sumie tyle. Jest to małżeństwo, ale po wszystkim jest: „hehe, ale wiesz, że to nie tak do końca na serio”. Mamy więc opowieść z serii „biedak doznaje życia bogatych” (ale to taki fajny filmowy biedak, z huśtawką w domu), „bogata zaznaje uroków prostego życia” (oho, sama robi koktajl i mikser jej maluje ściany, ubach po pachy), „ktoś, kto nie tańczy, tańczy”, „ktoś, kto nie ma profilów w social mediach zakłada konta w social mediach”… I tak to się toczy jakoś. Tragedii nie ma, ale i tak widzę tutaj tylko produkt o tym, abyśmy zobaczyli w pani Lopez zwykłego człowieka. Tak na wszelki wypadek, żeby nie mieć jej za złe, że jest warta 400 milionów. Wrażenia z oglądania to mniej więcej tyle: poczucie obcowania z bezdusznym produktem, który patrzy na widza z góry. Skierowany wyłącznie do fanów piosenkarki potrzebujących kolejny powód, aby traktować ją jako kogoś więcej.
 
Do tego kilka słabych piosenek. Wiecie, autotune i refren polegający na powtarzaniu jednego albo dwóch słów. W świecie filmu to oczywiście gigantyczne hity. Amerykański Kuba Wojewódzki tak mówi, a ta kobieta z irytującym głosem z Przyjaciół je śpiewa.
2/5

Lamborghini: The Man Behind the Legend

12 marca | premiera 23 października '22 | Amazon Prime

Przecież za to powinny być Oscary. Poziom Maestro i innych zapominalskich biografii o kimś.
 
Mógłbym oglądać ten film z dubbingiem angielskim i nawet się nie zorientować, ale raczej faktycznie nagrali to po angielsku. Typowa biografia zaczynająca się od dzieciństwa, poznania najlepszego przyjaciela, jakieś dziewczyny, marzenia. Potem człowiek dorasta, posiada wszystkie inne samochody, tylko mu sprzęgło przeszkadza, więc robi swój własny samochód. Cała jego robota sprowadza się tylko do „poproszę najładniejszy samochód” i wymagania, żeby to było gotowe na wczoraj. A gdy zrobią, to „za rok zróbcie jeszcze ładniejszy”. W tym czasie pan Lamborghini zdradza żonę i nie opiekuje się synem, ale jest bardzo szczęśliwy, bo jego autko robi brum brum. Czy coś.
 
Technicznie twórcy nie są zainteresowani opowiedzeniem wiarygodnej historii, na poznanie której poświęcili czas. Byle jak, byle zrobić, a jedynym atutem będzie inspirująca historia o osiąganiu marzeń – co z tego, że wysiłkiem wszystkich poza sobą – oraz uroda Włoch.
 
Siedem nominacji do Oscara co najmniej się należy. Frank Grillo z nominacją jako aktor główny jak nic. Na miejscu producentów rozpoczął bym akcję, że to skandal, że tak się nie stało.
2/5

Father Stu

12 marca | premiera 13 kwietnia '22 | Amazon Prime

Na poprawę humoru. „Chrześcijańska pasza” w ukryciu.
 
Opowieść o człowieku, który ma 50 lat i nadal zarabia obijając mordy w jakiejś spelunie. Co prawda tego nie widzimy, zobaczymy tylko jakieś chaotyczne machanie łapami, ale spoko, mało wymagający widzowie zobaczą tutaj boks. Matka mu mówi, że już jest za stary na sport, więc wymyśla sobie bycie aktorem, pracuje na etacie w mięsnym i skończy jako ksiądz. W międzyczasie zachoruje na jakiś dziwny katar i umrze, ale najpierw zrealizuje wszystkie marzenia. Poza tymi, których nie zrealizuje, ale niektóre na pewno.
 
Technicznie film jest skandalicznie źle zrobiony. Ilekroć cokolwiek ma miejsce, to nawet nie da się tego zobaczyć. Rolą kamery jest tylko spoglądanie w stronę aktorów, którzy grają przesadzone postaci. Język filmowy nie jest w ogóle użyty. Wszelkie braki wynikające z nieangażującej narracji zastąpione są wstawkami z popularnymi piosenkami. Siłą filmu jest opowiedzieć inspirującą historię na poprawę humoru – główny bohater ma marzenia i nie uznaje odpowiedzi „nie”, tak samo jak nie pozwoli się wykorzystywać. Jest przy tym ludzki, ale wiecie – w taki fajny sposób, nie że wiarygodny. Zostaje księdzem, który mówi jak dres na ulicy, ale taki „fajny” dres na ulicy, nie taki wiarygodny. Przemawia do ludzi bezpośrednio, ale wiecie, w taki „fajny” sposób, który daje „fajny” efekt. Gdyby cokolwiek z tego filmu wydarzyło się naprawdę, miałoby całkowicie inny efekt, ale urok tej produkcji polega właśnie na tym, że możemy udawać, że wcale nie. Każdego może spotkać druga szansa, każdy może zapracować na zbawienie, każdy może naprawić relacje z ojcem. Jeszcze autor scenariusza odważy się skrytykować Kościół jako instytucję, która obawia się wyświęcać takich ludzi, jak bohater, na księży.
 
Oczywiście, film jest na faktach.
 
Dziwny casting Mela Gibsona, albo może ja czegoś nie wiem. On chyba był religijny, a tutaj chce postać swojego syna zastrzelić za bycie księdzem. Tylko na końcu chyba się nawraca, więc chyba o to chodziło. To w sumie też ma jakąś wartość, chociaż intencje wydają się co najmniej pokręcone. Bo tak na logikę, to wartościowsze wydaje się przedstawienie osoby, która dała radę żyć w wierze, zamiast się nawracać na ostatniej prostej, bo jej syn umiera.
4/5

W przebraniu mordercy ("Dressed to Kill", 1980)

12 marca

Doskonali reżyserzy potrafią człowieka oszukać i zrobić świetny film z niczego.
 
Na papierze nie jest to wartościowy film – zbiegi okoliczności kują w oczy, fabuła ma dziury logiczne, nie da się tego brać na poważnie. To opowieść o zagadce, której odpowiedź: „Kto jest mordercą?” dla większości widzów będzie wiadome na długo zanim film to odkryje. Morderca w oczywisty sposób porusza się w przebraniu i nikomu przez myśl nie przechodzi szukać kogoś innego, kto nie nosi takiej peruki. Nikt taki nie wychodził z budynku – ale wychodził ktoś inny, kogo tam nie powinno być, więc zapytajcie go, co tam robił? Nie? No cóż.
 
Możliwe jednak, że nawet nie będziecie na to zwracać uwagi, ponieważ całość jest aż tak dobrze wyreżyserowana. Tak po prostu. Każdy moment został tak wyciśnięty, że ogląda się go z gębą przy kolanach. Ile tutaj napięcia, zagrożenia i wyczekiwania na dalszy rozwój wypadków! Scena morderstwa w windzie, gdzie wszystko wydaje się zrealizowane w zwolnionym tempie, z kamerą robiącą zbliżenia na lustro, odbicie światła w narzędziu zbrodni, obserwacja oddechu świadka… Dreszcze miałem podczas oglądania, dreszcze! Scena osaczenia na dworcu, z wykorzystaniem szerokiego ekrau, gdzie po bokach mają miejsce istotne wydarzenia – i w ogóle cały koncept zamknięcia w wagonie z mordercą, chociaż nikt o tym nic nie wie. Poza widzem, oczywiście. Jest nawet coś, co wydaje się ziszczeniem mojego marzenia o stworzeniu filmowego odpowiednika piosenek polifonicznych L-M Mirandy, gdzie kilka postaci mówi jednocześnie i słowa nie idzie zrozumieć, jednak chodzi o melodię zbudowaną z tych głosów. De Palma zdecydował się podzielić ekran i w każdej połowie oglądamy inną scenę w tym samym czasie. To trzeba zobaczyć. Naprawdę obejrzyjcie ten film z myślą nie o tym, co oglądacie, ale jaką różnicę robi to, jak to zostało zrealizowane. Jeśli potrzebujecie ułatwienia to wyobraźcie sobie, jak to, co oglądacie, byłoby zrobione przez typowego, współczesnego reżysera. I na czym polega różnica.
 
Naprawdę chciałem ten film lubić. Nawet nie bardzo zwracałem uwagę na to, czy to jest film nienawidzący kobiet albo odmiennych seksualności – to raczej trzeba przeanalizować całość. Powiedzmy jednak, że ten film robi coś podobnego do Psychozy, tylko z innym zaburzeniem… Które chyba nie jest zaburzeniem ani chorobą, ale film je tak przedstawia. I w sumie wynika z tego, że taka osoba może być mordercą, jeśli czegoś się z tym nie zrobi, ale w mojej opinii chcieli chyba tylko być po stronie takich osób i pokazać, że ich potrzeb nie wolno ignorować albo lekceważyć. W takim sensie, że to, czego oni chcą, jest naprawdę ważne. Efekt jednak to inna sprawa. No i trudno.
 
Tak naprawdę spokojnie mógłbym dać wyższą ocenę. To był pasjonujący, trzymający w napięciu spektakl i najlepsze giallo, jakie oglądałem*. Tylko film się nie chciał skończyć. Myślałem, że już po ptakach, a tu jeszcze jakiś kwadrans, który jest pełen debilizmów… I nie mogę dla nich znaleźć uzasadnienia. Bo co? Bo musieli mieć jeszcze scenę z prysznicem, żeby hołd był kompletny? Naprawdę po to trzeba było pielęgniarki zabitej przez pacjenta, który sobie leży? A piętro wyżej jest cała widownia? I przez 5 minut oglądamy, jak morderca ukrywa się w pełnym świetle? I jeszcze nawiązanie do Halloween udało się zmieścić. A raczej: nie udało się. Tutaj już reżyser przesadził, te sceny były niepotrzebne.
 
*technicznie rzecz biorąc, to nie jest giallo.
1/5

After 4. Bez siebie nie przetrwamy ("After Ever Happy")

12 marca | premiera 24 sierpnia '22 | Amazon Prime

Zmierzch w sumie nie był aż tak zły…
 
Nie wiem, na ile istotne jest moje zdanie na temat serii, z której nie widziałem trzech pierwszych części, piątą też olewam i jeśli będą kolejne, to dam sobie spokój. Zobaczyłem jednak telenowelę z bezmózgimi postaciami, gdzie najpierw on się szlaja z jakiegoś głupiego powodu i trzeba go przekonywać, że jednak ona i on mogą być razem, potem ona nie może zajść w ciążę i pyta się faceta, czy on chce mieć z nią dziecko, a on: „eee, teraz? Nie” i ona strzela focha, on przeprasza chociaż nie ma pojęcia za co, ona mu mówi, że jest bezpłodna, a on: „ej, teraz chcę i czuję jakby mi coś odebrano”, na co ona: „Tobie? To mi to odebrano” i on znowu przeprasza, że nie to miał na myśli…
 
Nawet w sumie nie wiem, ile ona miała chłopaków w tym jednym filmie. Całość kończy się zapowiedzią następnej części. Osobiście nie mam pragnienia oglądać, jak duże dzieci próbują ogarniać swoje życie poprzez rozpoczęcia wszystkiego na nowo. W Londynie albo Nowym Jorku. W takich historiach nie znajduję nic wartościowego albo przyjemnego, jedynie nerwicę. Nie chcę przebywać w świecie, gdzie baby są głupie, a faceci za to przepraszają.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic