Roger Corman

Roger Corman

25/02/2019 Opinie o filmach 1

In science-fiction films, the monster should always be bigger than the leading lady.” – Roger Corman

Wiadro krwi („A Bucket of Blood”, 1959)

4/5

Długi odcinek Twilight Zone o niespełnionym, zranionym artyście.

Jest w tym kawał naprawdę solidnego scenopisarskiego rzemiosła. Portret protagonisty jest niemal bezbłędny, byłem po jego stronie cały czas i nie myślałem o finale, zamiast tego uczestniczyłem w podróży. To krótki film, wg pogłosek pomysł i plan powstał w jeden dzień, a kręcenie całości zajęło ledwie pięć dni. Wiadro krwi trwa nieco ponad godzinę i nic nie zostało tu zmarnowane. Enigmatyczne wystąpienie na scenie na początku ma bezpośredni wpływ na resztę opowieści, nie ma też zbędnych wątków pobocznych. Twórcy przechodzą od razu do rzeczy – wszystko jest tu istotne i ma na coś wpływ… Może poza tytułowym Wiadrem, które tak naprawdę pojawia się tylko w tle w jednej scenie, ale potem nie wraca. To zapewne tylko metafora bomby w głowie bohatera, ale realnie wspomniane wiadro nie jest istotne fabularnie. Ostatnia scena z kolei była zrealizowana bez szczególnego polotu, ale tu już nie będę się czepiał.

Ku mojemu zaskoczeniu, Wiadro krwi przemówiło do mnie, jako osoby też wykonującej marny zawód (sanitariusza), mającego artystyczne aspiracje i chcącego czegoś więcej, a mimo to zmuszonego poświęcić część życia na coś niezwiązanego z tym, co jest dla niego najważniejsze. Ja i Walter to jednak dwa inne światy – ja cierpliwie skrobię swoje teksty pomiędzy kolejnymi przyjęciami pacjentów, o mnie nikt filmu więc nie zrobi. Portert Waltera to jednak co innego – to osoba, która nie ma nic innego w życiu, na dodatek jest mocno podatna na wpływy czołowych beatników, według których nie istniejesz, jeśli nie jesteś artystą. Jeśli nie tworzysz, to tak, jakbyś nigdy się nie urodził. Walter chce się narodzić, chce zaistnieć, chce być kimś. Jest też trochę jak mały pies, który skacze na większe zwierzęta, warcząc i szczekając, na co inni tylko reagują politowaniem. Walter wzbudził moją litość, ktoś tak wrażliwy i delikatny zasługiwał na coś lepszego. Aż do końca swojej historii pozostaje kimś dobrym i porządnym, nigdy nie staje się zatracony i zagubiony w tym, co złe lub dobre. Swoje pierwsze morderstwo dokonał wyłącznie z dobroci serca – chciał uratować kota, chociaż miał mnóstwo innych spraw na głowie. A że wyszło, jak wyszło, to inna sprawa. Walter jednak ani razu nawet nie uzasadnia tego, nie traci kontaktu z rzeczywistością. Wie, że morderstwo to morderstwo. On tylko zaczyna patrzeć na to inaczej.

Jest w tym kawał naprawdę solidnego scenopisarskiego rzemiosła. Portret protagonisty jest niemal bezbłędny, byłem po jego stronie cały czas i nie myślałem o finale, zamiast tego uczestniczyłem w podróży. To krótki film, wg pogłosek pomysł i plan powstał w jeden dzień, a kręcenie całości zajęło ledwie pięć dni. Wiadro krwi trwa nieco ponad godzinę i nic nie zostało tu zmarnowane. Enigmatyczne wystąpienie na scenie na początku ma bezpośredni wpływ na resztę opowieści, nie ma też zbędnych wątków pobocznych. Twórcy przechodzą od razu do rzeczy – wszystko jest tu istotne i ma na coś wpływ… Może poza tytułowym Wiadrem, które tak naprawdę pojawia się tylko w tle w jednej scenie, ale potem nie wraca. To zapewne tylko metafora bomby w głowie bohatera, ale realnie wspomniane wiadro nie jest istotne fabularnie. Ostatnia scena z kolei była zrealizowana bez szczególnego polotu, ale tu już nie będę się czepiał.

Nie widziałem w tym wiele komedii. Mówię o tym, ponieważ to teoretycznie jest właśnie czarna komedia, a główny plakat reklamuje ten film jako najśmieszniejszy tytuł roku. Chodzi tutaj o ukazanie świata beatników, nabijanie się z niego. Po części obraz ten jest bardzo bliski temu, który znamy dzisiaj pod nazwą hipsterów. Jedzą same wymyślne rzeczy, gardzą wszystkim, odmawiają prawa wszystkiemu, co nie jest nimi. Są pyszni, pozerscy, śmieszni – ale nie w śmieszny sposób.

A przynajmniej ja się nie śmiałem. Bardziej byłem przejęty losem głównego bohatera, który wszedł nieświadomie na ścieżkę, z której zejść już nie można. Nie mogło być dla niego żadnego happy endu, żadnego spełnienia. Żal mi go się robiło.

PS. Główny aktor (Dick Miller) wcielający się w rolę Waltera kilka tygodni temu odszedł w wieku 90 lat. Polskie serwisy jeszcze o tym nie wiedzą, dlatego tutaj o tym wspominam. Człowiek, który poza tym filmem raczej nieszczególnie był widoczny. Grał głównie w scenach usuniętych i małych, złożonych z jednego dialogu, chociaż zahaczał o naprawdę duże tytuły: Terminator, Pulp Fiction, Gremliny, inne produkcje Cormana… Nawet w niedoszłym sequelu M*A*S*H zagrał (WALTER), mamma mia!

Roger Corman

Obecnie Roger Corman znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #164

Top

1. Studnia i wahadło
2. Wiadro krwi
3. Przedwczesny pogrzeb
4. Nawiedzony pałac
5. The Itruder
6. Masakra w dniu świętego Walentego
7. Grobowiec Ligei
8. Zagłada domu Usherów
9. Kobieta-pszczoła
10. Sklepik z horrorami
11. Maska Czerwonego Moru

Ważne daty

1926 – urodziny Rogera

1942 – urodziny pierwszej żony (Omaha, Nebraska)

1955 – debiut reżyserski

1960 – Roger bije rekord: nakręcił pełnometrażowy film w dwa dni

1970 – małżeństwo

1990 – ostatni wyreżyserowany film (większość z ponad 50 filmów nakręciłem jednak przed końcem lat 60)

2021 – produkuje film, to już 515 w jego karierze

Studnia i wahadło (1961)

5/5

Zamek na odludziu, dorożkach który nie chce dojechać bezpośrednio na miejsce, tajne przejścia i burza za oknem. Jednym kultowym słowem: „Kto lubi takie klimaty…” 🙂

Niesamowite jest, że relacje między bohaterami są tak naturalne. Postaci jest tylko kilka, jednak naprawdę łatwo w nie uwierzyć, przekonać się do nich. Klimat z kolei jest świetny, zakończenie typowo niedorobione… Choć nie wyłączajcie filmu zbyt wcześnie, że tak powiem. Jest tam na końcu coś mocnego…

Nie powiem, że film wciąga. Przynajmniej nie od początku, najwyżej gdzieś od połowy. Ale to solidna produkcja dająca sporo przyjemności z seansu. Strasznie spodobało mi się pukanie do drzwi…
W każdym razie – jest tajemnica, groza i konkretna dawka emocji, jak na tak krótki film. Chyba najlepsza rola Vincenta Price’a.

The Intruder (1962)

4/5

Corman zaangażowany społecznie, tym razem tworzy film o napięciu między ludźmi w zwykłym miasteczku. I znajduje tutaj o wiele więcej: dramat psychologiczny, a także niemal kino eksploatacji. Cały czas opierając się nie na tym, co się faktycznie dzieje, tylko na tym, do czego za chwilę może dojść. Sytuacja szybko ląduje na ostrzu noża i balansuje tam przez cały film.

A o co chodzi? O murzynach będących równymi wszystkim innym. Tak mówi prawo. Mogą iść razem z nami do pracy, do szkoły, żyć obok nas. I wszyscy siedzą cicho do czasu przybycia pewnego człowieka, który mówi im, że mają prawo czuć się z tym źle. I nie wyrażają na to zgody. Karmi ich poczucie wyższości, inspiruje ich i utwierdza w przekonaniu, że czarny jest gorszy od białego.

Widać tu ślady i plan zajęć większości puczów czy pogromów, od Tulsy po Kielce. Napięcie rośnie, tłum się tworzy, wystarczy plotka czy argument, aby grupa agresywnych ludzi utwierdzonych w swojej słuszności poszła wymierzyć sprawiedliwość. Ta produkcja angażuje, buzowały we mnie emocje i niezgoda na taką niesprawiedliwość. To film mówiący, że takie sytuacje nie powinny mieć miejsca.

Są inne filmy o tym samym, ten się do nich zalicza. I jest dobrze zrobiony.

Nawiedzony pałac ("The Haunted Palace", 1963)

4/5

Tytuł mówi dużo.:)

Generalnie – typowy film grozy z miasteczkiem, gdzie każdy ma focha, wokół mgła i pioruny, a ten zamek w tle jest tu bardzo istotny. Tam straszy !!…

Cóż, kto lubi taki nastrój, temu się film spodoba. Postawiono na klimat, historię oparto na postaciach z krwi i kości, dodano też sporo tajemniczości – zarówno w finale jak i czymś, co bardzo mi się spodobało. Mianowicie, przez sporą część filmu nie bardzo wiadomo, czego się spodziewać dalej. Z początku mamy tę historię i klątwie. Potem mamy ten obraz, „zdeformowanych” mieszkańców (!) i tę bestię trzymaną na strychu przez jednego z tutejszych…

Trochę żałuję, że nie wysilono się z narracją, obecnie wszystko jest metodą „kawa na ławę”: na początku mamy retrospekcję, w której widzimy nagonkę i spalenie tego złego. Potem jest już teraźniejszość i widzimy nowych przyjeżdżających do wioski, w której nikt się do nich nie odzywa i w ogóle nie wiedzą, o co biega… Ale widz już to wie. Zna historię tego miejsca. To samo m.in. w etapach z mężem znikającym na noc. Widzimy, co się z nim dzieje, widzimy, co robi, a potem łapie się za głowę i nie wie, gdzie był przez całą noc. Ale widz też to wie… Film sporo by zyskał gdyby trochę namieszano w narracji i tyle.

Co do głupot – pomocnik szukał długo tego właściwego… Czyli każdy potomek tego pana ma jego twarz? I skąd on wiedział po usłyszeniu imienia, że to jego pra-pra-prawnuk? A tak właściwie to, czego dotyczyły te badania? Jeśli o tym co myślę… to było nieco rozczarowujące.

Niemniej, film przyjemny.

Grobowiec Ligei ("The Tomb of Ligeia", 1964)

3/5

Film, który oferuje dużo atmosfery – gotyckiej, tragicznej, posępnej. Gość pochował właśnie żonę, mieszka w odosobnieniu, najbliżsi są zaskoczeni, gdy widzą go żywym. Problem w tym, że najwięcej ten film ma do zaoferowania w końcówce, a raczej zwrocie akcji. Do tego czasu film wydaje się mieć problemy, żeby się porządnie rozkręcić, zacząć właściwie. Trwa i trwa, niby jest ok, ale nic, co byłem w stanie opisać czy oddać, nazwać swoimi wrażeniami. Ładny i klimatyczny tytuł.

Zwrot akcji dopiero nadaje całości kształt i wymowę, podstawę pod tę gorzką atmosferę. I film trwa potem jeszcze dalej, oferując przemyślany i rozbuchany finał, który jest też niedorzeczny, absurdalny, może nawet niepotrzebny – zależy, jak bardzo czulibyśmy potrzebę zaimponowania widzowi. To w końcu dosyć skromny obraz, który zapadłby bez tego w pamięci wyłącznie wątpliwej jakości zwrotem akcji. A tak mamy akcję, walkę, pojedynek z kotem, emocje, zmyłki… Tylko no, oglądamy Vincente’a Price’a toczącego pojedynek na śmierć i życie… Z kotem. Naprawdę nie wiem, czy było warto. Na pewno warto poznać zwrot akcji, ale w tym celu chyba lepiej sięgnąć po książkę Edgara Alana P.