Wall-E (2008)

Wall-E (2008)

08/02/2015 Uncategorized 0
wall-e
Przesłania ekologiczne mogą być przyjemne!

Złote lata minione, gdy Pixar był marką i przekraczał granicę, zachwycał pomysłami i całą resztą. Tym razem poszli na całość i zaserwowali najmłodszym prawdziwe kino.

Idealnie do nich dopasowane, ale jednak… czyste kino. Tu wcześniej usłyszycie reklamy niż jakieś dialogi. Mówię poważnie: film zaczął się w telewizji o 18, reklamy zaczęły lecieć 35 minut później. I do tego czasu był sam język obrazu. Pewnie jest to jakiś rekord.

Zaśmiecona planeta bez żywego ducha, mały robocik układający te odpady w kostkę i z tych kostek budujący budynki… wolno mu to idzie, ale już zbudował całkiem sporo, więc robi to od dawna. Zbliżenia na stare gazety, pieniądze leżące na ulicy obok banku. I wszystko jest jasne. A charakter bohatera? Bo ten wcale nie jest tylko maszyną, obok wykonywania zadania podróżuje z karaluchem i zbiera różne drobnostki, które budzą jego ciekawość. Na koniec dnia zanosi je do bazy i kolekcjonuje. I tak dzień za dniem. Ostatni działający mechanizm na tej planecie.

Pod względem „wartości” to na pozór kino dosyć proste. Dbanie o środowisko, o siebie, ogólnie rzecz biorąc: o formę. Jednak tak naprawdę wartością „Wall-Ego” jest coś innego: rozwój emocjonalny, umiejętność rozpoznawania piękna i docenienia go. Jakby nie było, w końcu to produkcja dla najmłodszych. I jest tu czym się zachwycać. Ten tytuł emanuje pięknem w przeróżnych formach: animacji, zniszczona ziemia jest wręcz fotorealistyczna – trudno uwierzyć, że to grafika komputerowa. Model głównego bohatera to osobne dzieło sztuki, oferujące tyle możliwości, by nim animować i pomóc mu w wyrażaniu emocji bez słów. Najmniejsze detale czynią zauważalną różnicę – sposób składania się, obracania, wychylania „głowy„; przy tym wciąż jest robotem przeznaczonym do sprzątania.

Moment, który najbardziej mnie ujął, to Wall-E idący spać. Wjechał na półkę, złożył się do pudełko i to tyle, ale chwilę później wystawił ramię i się rozhuśtał. Malutki, tyci szczegół, ale chyba najbardziej treściwy. Jeśli miałbym kiedyś uwierzyć, że bohater czuje i ma ten charakter wrażliwego romantyka, to właśnie wtedy. Gdy zachował się jak dziecko, które nigdy nie miało matki. Chwila nieskończonego piękna.

Dalej mogę już tylko wymieniać, jak wszystko po kolei sprawiało mi przyjemność, nawet jeśli sprowadzało się to do podziwiania rzemiosła twórców. Budowanie charakterów postaci, relacji między nimi – uwielbiam fakt, jak chętnie Ewa wszystko wysadza w powietrze (szczególnie na samym końcu na Ziemi), a Wall-E jest cały czas niezdarny i nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje, a przy tym zaskakująco dobrze sobie radzi. Uwielbiam punkt kulminacyjny na śmietnisku, gdy udaje się bohaterom dojść do porozumienia. Szczególnie podziwiam humor w tej produkcji, bo ani razu nie byłem przygotowany na to, że zaraz twórcy zażartują. A robią to całkiem często. Mój faworyt to jedna z końcowych scen, gdy Ewa jest na super-ważnej misji, a gdzieś daleko stoi sobie nasz bohater i ćwiczy proszenie Ewy o rękę.

Tak w sumie jedyną rzeczą, która mnie trochę rozprasza w tej opowieści to personifikacja pary głównych robotów i pomniejszych. Jakoś mózg nie może mi się przedstawić na to „uczłowieczenie” Wall-Ego oraz Ewy. W pewnym stopniu łapię, że to jest to samo jak ze zwierzętami w innych baśniach, ale wciąż jakoś nie chwytam tego bluesa – dlaczego oni mają ten charakter, podczas gdy reszta robotów to… no właśnie, roboty? Większość idzie bezmyślnie za programem (np. podróba HAL’a), a kilku ma jakąś szczątkową świadomość własną (np. robot sprzątający). Brak tu jakieś reguły, granicy. Zepsute zabawki też miały świadomość, czyli co – Wall-E oraz Ewa byli zepsuci od początku? Ech… Może potrzebuję jeszcze jednego seansu, wtedy już będę pewnie po prostu oglądał.