Victor Sjostrom

Victor Sjostrom

05/11/2020 Blog 0
the wind 1928 lilian gish

Stworzył dwa pierwsze arcydzieła w mojej historii kina ("Furman śmierci" i "Ten, którego biją po twarzy"). Wprowadził do języka filmowego naturę, a najbardziej jest pamiętany za występ aktorski u Bergmana. Oto Victor Sjostrom.

Victor Sjostrom urodził się w nieistniejącej już wiosce Silbodal, ktora teraz nazywa się gmina Årjäng, dosłownie znaczącej „Tutaj przechodzimy przez rzekę” (nazywającą się właśnie Silbodal). To mała miejscowość i poza Victorem innymi słynnymi osobowościami stamtąd pochodzącymi jest pierwszy seryjny morderca Szwecji, ksiądz Anders Lindbäck, który oczekując kary śmierci, powiesił się w 1865 roku. Tak bardzo troszczył się o dobro ogółu, że zaczął postrzegać jako akt łaski podtruwanie osób zbyt biednych i chorych, którzy ciągnęliby społeczność w dół swoimi potrzebami opieki.

Zacząłem od takiej wiadomości, ponieważ Victor Sjostrom jest osobą z książek, o której wszystko można wyczytać – współtwórca Szwedzkiej Szkoły Filmowej, wprowadził do kina naturę, spójny montaż oraz postawił pierwsze kroki do stworzenia głębi na ekranie, tematycznej i psychologicznej – więc nie mogę za bardzo czegoś od siebie dodać. Wszystkie rewolucje tego okresu dzisiaj wydają się standardowe nawet wtedy, bo tytuły, które nie robiły tego, co Sjostrom i jemu równi, zwyczajnie nie przetrwały do dzisiejszych czasów. Można przeczytać na przykład o rewolucyjnym sposobie podchodzenia do adaptowania utworów literackich na potrzeby ekranu, ale dzisiaj trudno znaleźć film z tego okresu, który by nie robił tego samego. Może z wyjątkiem Cabirii z 1914 roku, która ma obszerne plansze tekstu (dosłownie, słowa od góry do dołu), a cała reszta, jeśli się nie nauczyła, że widzowie nie chcą na filmie czytać, to zostawali zapominani. W końcu dziś jest sporym wyróżnikiem znać twórczość choćby Chaplina, Lloyda, Keatona, Mornou, Sjostroma, Dreyera i Griffitha, a przecież oprócz nich były jeszcze setki innych twórców. I to te setki tworzyły „normę”, wobec której Sjostrom i reszta byli rewolucją. Dzisiaj patrzymy na rewolucję jak na normę, bo tej prawdziwej normy nigdy na oczy nie ujrzeliśmy.

Dlatego kino Sjostroma dla wielu będzie po prostu częścią ogólnego doświadczenia kina niemego. Stworzył kilka wielkich, ponadczasowych tytułów zachwycających historią oraz podjęciem tematu cierpienia psychologicznego; kilka takich do poznania jako obiektów muzealnych i kilka takich, o których nikt nie mówi, więc chyba warto rzucić okiem – tak z ciekawości. Nakręcił nawet jeden film trwający ponad trzy godziny, bo w sumie czemu nie. Ktoś chętny?

Zapraszam więc do przejrzenia poniższych tytułów. Każdy kinomaniak coś tutaj znajdzie godnego uwagi.

Broken Springrose (1912)

2/5

Chaotyczny, ale raczej z uwagi na to, jaka kopia przetrwała do dzisiejszych czasów. Sam film byłby pewnie typowym, archaicznym średnim dramatem, w którym ludzie umierają ze smutku, gdyby tylko dałoby się zrozumieć fabułę. Tę jednak ogląda się na skróty, bardziej podejrzewając i rozpoznając podstawowe ludzkie zachowania, niż faktycznie mając pewność odnośnie do większości wydarzeń na ekranie. Ode mnie usłyszycie, że tutaj mamy typową młodzieńczą miłość, troskę o dziadka i jego zdrowie – tego typu rzeczy.

Mało jest tutaj kart z dialogami czy opisami, a jak są, to przelatują ekspresowo – YouTube w końcu wyświetla z prędkością 25-30 FPS, a film pierwotnie pewnie był odtwarzany w 17 FPS.

Ingeborg Holm (1913)

3/5

Zapamiętam scenę, jak mąż bohaterki umierał w łóżku, gdy w tle w drugim pokoju bawiły się ich dzieci.

Prosty dramat o kobiecie, która po śmierci męża wpadła w długi i kolejne smutne rzeczy. Na podstawowym poziomie emocjonalnym jest to seans wystarczający – dużo się dzieje i ma udane zakończenie, mamy wiele powodów, aby czuć i przejmować się podczas seansu. Z drugiej strony aktorstwo często polega na przyjmowaniu pozy i trzymaniu jednej emocji przez dłuższy czas, a bohaterowie czy dramaturgia są raczej jednowymiarowi. Trudno tak naprawdę zacząć dyskusję o dramacie bohaterów i tym, co powinno się zrobić, aby go uniknąć. Tym bardziej że taka sytuacja, jak okradanie bohaterki poprzez oddawanie za darmo jej rzeczy w sklepie (była jego właścicielką), jest pokazane wręcz neutralnie, a nawet… Jako coś naturalnego?

Takie momenty przypominają mi, że wtedy Europa wchodziła w okres interwencjonizmu, a takie filmy miały chyba pełnić funkcję przyspieszenia całej zmiany. Pokazać, jak ludzie są w potrzebie i KTOŚ musi im tej pomocy udzielić. Sjostrom daje radę trzymając się ludzkiej strony swojej produkcji, bez wyraźnego odwoływania się do polityki. Tylko czy to naprawdę coś znaczy?

victor sjostrom

Obecnie Victor Sjostrom znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #173

Top

1. Furman śmierci
2. Ten, którego biją po twarzy
3. Wicher
4. Szkarłatna litera
5. Banici
6. Terje Vigen
7. Ingeborg Holm
8. Broken Springrose

Ważne daty

1879 – urodziny Victora w Szwecji

1880 [1] – Ojciec Victora emigruje do Brooklynu. Potem wróci do Sztokholmu

1896 [17] – Victor zaczyna karierę aktorską jako członek teatru objazdowego

1912 [33] – pierwszy film Victora

1923 [44] – Louis B. Mayer proponuje Victorowi pracę w Hollywood. Ten zgadza się i tworzy tam pod angielszczonym nazwiskiem Seastorm.

1930 [51] – pierwszy film mówiony Victora: A Lady to Love. Co ciekawe, już w 1958 roku ten tytuł przeszedł w domenę publiczną, bo właściciel praw autorskich się zagapił.

1937 [58] – ostatni film Victora, remake niemego filmu z 1923 roku: Under the Red Robe. Swoją drogą, tamten film wyreżyserował ten sam człowiek, który zrobił The Jazz Singer. Później Victor będzie już tylko aktorem, grającym w teatrze i filmie.

1957 [78] – ostatnia aktorska rola Victora w filmie Tam, gdzie rosną poziomki.

1960 [80] – śmierć Victora w Sztokholmie.

Terje Vigen (1917)

3/5

Początek Szwedzkiego kina. Ogląda się całkiem dobrze dzięki fabule i ciekawej sytuacji, która tu powstanie – jednak nie bardzo chcę o tym opowiadać, bo to praktycznie opowiedzenie całego filmu. Bohaterem jest tytułowy Terje – rybak, który by zapewnić pokarm rodzinie, postanawia przełamać angielską blokadę na morzu. Co dalej się stanie – w jednych opisach przeczytacie, u mnie nie. Po prostu uwierzcie na słowo, że finałowy konflikt jest czymś, do czego warto zasiąść i obejrzeć. Szczególnie że to niecała godzina.

Z drugiej strony – to początki kina i Sjostrom opowiada w sporym pośpiechu. Początek zupełnie nie mógł mnie schwytać, a potem zupełnie nie mogłem się wkręcić w główny dramat, taki przecież w teorii dobry. Miałem oczekiwania wobec finału, jak ta sytuacja się rozwiąże, i po prostu zawiodłem się (twórcy poszli na łatwiznę wyraźnie). Do tego ów pośpiech sprawił, że pominięto kilka kwestii. Czemu nie skontaktował się z rodziną? Nie mógł? Takie detale trzeba pokazać!

Na uwagę zasługują sceny na morzu. Natura tu jeszcze jest tylko tłem, w przeciwieństwie do śniegu w Banitach, jednak taka realizacja podoba się nawet dziś. Szkoda, że ostatecznie daję taką cyferkę, a nie inną.

Banici ("Berg-Ejvind och hans hustru", 1918)

3/5

Fajnie oglądać kino spoza głównego nurtu. Szczegóły się wtedy wyłapuje. W Banitach na przykład, gdy pojawia się nowa ważna postać, to na ścianie tekstowej poza np. imieniem i nazwiskiem tej postaci są również podane dane aktora, który ją gra. Inna jest też konstrukcja – zastosowano podział na siedem aktów, przez co ten krótki obraz (73 minuty) wygląda trochę jak serial. W każdej „części” skupiono się na danym segmencie historii, pierwszy wprowadza bohaterów, jak się poznają. W drugiej bohater znika, a jakaś postać z dalszego planu mówi, że rozpoznała w nim przestępcę. Trzecia – konfrontacja podejrzenia z rzeczywistością. I tak dalej. A ogląda się całkiem nieźle. Przynajmniej jest zrozumiałe.

To jednak znajoma historia. Wiem, ponad 90 lat ma ten tytuł, poza tym oparty jest jeszcze na sztuce teatralnej, ale takie były moje odczucia. Muszę jednak oddać, że nie jest to zbyt często opowiadana fabuła… bo niewiele w niej można zmienić.

O ile dobrze pamiętam, to Banici właśnie wprowadzili do kina konflikt człowieka z naturą. Tutaj jest nim śnieg, i to znakomicie uzupełnia całą historię, wynosząc tę wersję ponad teatralną. Nie wiem, swoją drogą, jak to mogło się sprawdzić na deskach teatru… Całość ma pewną pętlę w historii i ten śnieg jest tu bardzo istotny. Wręcz można się zgodzić ze stwierdzeniem w czołówce, że jest „trzecim bohaterem”.

Banici nie robią wrażenia, może z wyjątkiem epilogu, ale „Kari has loved you” to cholernie dobra kwestia. I uwaga na koniec – angielskie napisy lepiej zatrzymywać, bo przelatują za szybko. Pewnie wstawiono je w miejsce oryginalnych, nie zważając czy ich przeczytanie tyle samo będzie trwać.

Furman śmierci ("Körkarlen", 1921)

5/5

Siostra pracująca w przytułku jest umierająca. W swoich ostatnich minutach życia domaga się, by posłać po pewnego mężczyznę, którym okazuje się bezdomny pijak siedzący obecnie na cmentarzu. Dlaczego? I jaki z tym wszystkim ma związek tytułowy furman? Odpowiedzi są po kolei ujawniane widzowi, a warto je poznać, bo to jedna z najlepszych historii, jakie zagościły na ekranach – i jestem w szoku, że to w pełni autorska produkcja! Jest tu zarówno horror, jak i melodramat, rozczulające i szczere momenty pozwalają nam zapomnieć o tym, by widzieć w nich naiwność i prostotę. Z czasem fabuła przeobraża się w autentyczną tragedię, gdzie główny bohater dostępuje kary totalnej, za których grzechy dopuścił się za życia. Na szczęście czasy produkcji były inne i wtedy twórcy umieli jeszcze opowiadać z nadzieją w głosie. Nawet jeśli ich historia głosu była pozbawiona. Piękna, malownicza produkcja, którą można się zachwycać albo bawić przy niej w CinemaSins. Jak to się stało, że chłop umiera od uderzenia butelką w głowę? Albo czemu bezdomny może chodzić w kurtce pełnej zarazków i żyć w najlepsze, ale gdy zakonnica trzyma ją w ręku przez pół godziny, to zaraża się i umiera na śmierć? I jak to jest, że opowiadamy historię o tym, jak ktoś inny opowiada historię o tym, że ktoś opowiada historię? Ja wybaczam. Powtórzyłem po wielu latach i podniosłem ocenę o dwa punkty w górę.

Ten, którego biją po twarzy ("He Who Gets Slapped", 1924)

5/5

Naszym bohaterem jest pewien wynalazca. Od pewnego czasu miał problemy finansowe z udowodnieniem swoich tez, jednak jego pracą zainteresował się Baron Regnard. Wsparł go, jak tylko mógł, dzięki temu mógł dokończyć, co zaczął, i udowodnić wszystko. Na końcu jednak Baron zagarnia dla siebie wszystkie zasługi, bohatera określa jako taniego asystenta, ośmieszył go. Nawet jego ukochana udawała od samego początku, by po wszystkim go rzucić. Podsumowując, Baron zabił człowieka, jak to tylko jest możliwe bez fizycznego naruszania organów potrzebnych do przeżycia. Po wszystkim przeskakujemy jakiś do przodu, kiedy to „tani asystent” z wynalazcy zamienił się w klauna o pseudonimie „HE – Who Gets Slapped”. Znanego z tego, że daje się spoliczkować, by widownia mogła się śmiać.

I w ten sposób dobiliśmy do 12 minuty. Ostatnio widziałem tyle źle rozpisanych historii, że naprawdę doceniam taką, która potrafi się rozpocząć szybko, i ma pomysły na rozwinięcie. Dzięki temu nie muszę streszczać 20-30 minut i więcej przy zachęcaniu do oglądania. A potem akcja przenosi się do przodu, ciężar prowadzenia akcji spada na parę młodych akrobatów pracujących z tytułową postacią w tym samym cyrku, on sam trochę schodzi w cień… jednak nie znika z tej opowieści, i nadal pozostaje centralnym bohaterem. Baron i jego ukochana też nadal będą tu istotni. Dodatkowe wątki idealnie łączą się w całość z porażającym finałem, niezwykle skonstruowanym, pełnym napięcia, a co za tym idzie – cholernie wciągającym. Chciałem wiedzieć, jak to wszystko się rozwinie, jaki będzie finał. Nawet zostałem zaskoczony, tym jak wielki dramat zobaczyłem. Nie mieli dla mnie litości, bydlaki!

Ten film jest dobry, bo twórcy musieli odrobić swoje lekcje z wiedzy o tym, co do tej pory w kinie osiągnięto. Widać tu zarówno techniczne dokonania Griffitha (montaż leitmotivu, narracja kilku wątków jednocześnie, zbliżenia), zabawę z efektami specjalnymi w stylu Meliesa, a także zrozumienie języka obrazu, by opowiedzieć o myślach bohaterów, ich skojarzeniach i kondycji psychicznej. To ostatnie jest bardzo zaskakujące, bo to pierwszy film opowiadający o przemocy psychicznej, na dodatek w bardzo sugestywny sposób. Początkowa bezradność i wściekłość bohatera, przemiana w gościa, który zawsze udaje, że żartuje, ale wewnątrz ciągle nosi ciężar przemocy, a przed oczami ma minione wydarzenia… tu było bardzo dużo do pokazania.

Nie wzięto jednak pod uwagę łamania zasad w budowaniu tradycyjnych melodramatycznych fabuł, czego dokonał Griffith w Złamanej lilii. Para ukochanych u Sjostroma jest bardzo… czerstwa. Z leżeniem na polanie, i nim wyplatającym dla niej wianek z kwiatków, a ona się na niego patrzy w tym czasie… zero czegoś więcej, po prostu się stało i są zakochani. Jedna scena z przyszywaniem serca do kostiumu bohatera może was bardzo wkurzyć prostackim symbolizmem. A końcówka… była bardzo głupia. W dominującej części. Nie mogę pisać konkretniej, ale będziecie się łapać za głowę, oglądając niektóre wymuszone momenty. Gwarantuję.

He who gets slapped pozamiatał mną porządnie. Nie spodziewałem się tak dobrego, i tak dojrzałego kina. To tylko 70 minut. Nikt mi go nawet nie polecał…

Szkarłatna litera ("Scarlett Letter", 1926)

4/5

Adaptacja słynnego amerykańskiego arcydzieła wydanego w 1850 roku. Było takich już wiele i w sumie czułem niechęć do oglądania z tego powodu, chociaż wcześniej widziałem tylko wersję Wima Wendersa. Historia toczy się w Bostonie i opowiada o wyklętej kobiecie, która bierze na siebie całą winę. Teraz musi żyć w hańbie, na uboczu, nosić znak symbolizujący jej winę, a wszystko to spada też na jej córkę. I z początku wydaje się, że nie będzie to łatwy seans, ponieważ cały wątek „wyrzucenia” poza społeczność jest wręcz niedorzeczny, ale później Sjostrom pokazuje, co go zainteresowało w tej historii.

Widzicie, niewiele trzeba było zrobić, aby zostać wygnanym – a przynajmniej żeby ludzie już zawczasu mieli o tobie złe mniemanie, więc gdy dojdzie do czegoś więcej, to ich wyrok jest oczywisty. Tutaj bohaterka słucha ćwierkających ptaszków – i dostaje za to po głowie. Wyjdzie z domu bez chusty – i po głowie. Kocha – i po głowie. Wszyscy ludzie wokół niej, religijni i wyniośli, patrzą na nią w szoku i z góry, odrzucają ją i stawiają X na jej drzwiach. Gdy dojdzie do sądu, niemal wydaje się, jakby byli gotów rozerwać ją żywcem, gołymi rękami. Czy można to traktować poważnie?

Chociaż ponoć w 2020 roku za założenie koszulki z logiem AC/DC można być uznanym za faszystę, a jak faszyzm, to już można bić. Ja tam nie wiem, ale Internet tak gada.

Mimo to podczas seansu faktycznie zamyśliłem się nad problemem życia w otoczeniu odmiennych ludzi, z którymi nie można rozumować i dyskutować. To w końcu problem tak samo aktualny wtedy, co dzisiaj, tylko wtedy mieliśmy jeszcze mniej możliwości na zmianę – a jednak daliśmy radę. Dzisiaj z kolei zamykamy się w swoim bezpiecznym otoczeniu, zaczynamy myśleć: „Ja mam rację, oni nie”, potem: „Oni są głupi i nic nie zmienię”, odseparowujemy się od nich. W końcu możemy, bo dzisiaj nikt nas w dyby na rynku nie zamknie. I jesteśmy sami, otoczeni przez toksyczną społeczność. Seanse takie jak Szkarłatnej litery każą mi pomyśleć, że „to nie tędy droga”. Tylko co dalej?

Widzicie: Sjostrom, zamiast skupiać się na pokazaniu walki bohaterów ze światem, poszedł w stronę ukazania przeżyć bohaterów w kontekście świata, w jakim przyszło im żyć. A taka prostota to naprawdę zapomniana sztuka. Nie ma więc mówienia widzom, że tło i mieszkańcy wioski to idioci, że ich postawa to definicja zła, nie ma tu łopatologii czy potępienia – bo to wszystko po prostu widać, to jest wyrażone przez opowieść. W końcu, jeśli ktoś nie zastanowi się nad tym wszystkim, widząc, jak córka bohaterki jest obrzucana błotem przez inne dzieci, za coś, czego nawet nie zrobiła, to raczej niewiele można wtedy zmienić innymi środkami wyrazu. Reżyser woli pokazać postaci starające się w takich warunkach zachować w porządku wobec innych. Wobec tych, których kochają. Jest im ciężko, ale nadal zmuszają się, aby zachować po ludzku. To właśnie Sjostrom dostrzegł w tej historii: bohaterów i ich wewnętrzne zmagania. Ochraniają innych, chociaż spotka ich za to kara. Unikają odpowiedzialności, żeby tym samym móc pomagać. Widać po aktorach, jak ich postaci wiele przeżywają wewnętrznie. Lillian Gish pewnie mogłaby dostać angaż za samą scenę, w której w kulminacyjnym momencie zdejmuje nakrycie głowy i uwalnia swoje długie włosy. Piękny moment.

I ku mojemu zaskoczeniu mam ochotę przeczytać książkę.

Wicher ("The Wind", 1928)

4/5

Z tym obrazem jest taki problem, że bardziej niż fabułą jest doświadczeniem – i dowodem na siłę kina niemego, jego ekspresji. Od pewnego momentu każdy kadr w filmie jest pulsujący, pełny energii, hipnotyzujący. Od samego patrzenia można podczas oglądania zacząć popadać w obłęd razem z bohaterką Letty – i wszystko to bez dźwięku, wystarczyła reżyseria, montaż, ekspresja na bogatej twarzy głównej aktorki, scenografia… Kino nieme z całą pewnością pożegnało się tutaj w wielkim stylu. W tym jednak nie ma fabuły, a raczej jest ona szczątkowa: nie wiemy, przed czym bohaterka ucieka. Wiemy tylko, że opuściła dom na dobre, aby zamieszkać na ranczu – a tam z kolei panuje wichura. I nie pozwala ona odpocząć, zapomnieć o sobie, opuścić gardy. Szybko staje się jasne, że okoliczności przyrody są tylko metaforą większego problemu, jaki ma Letty. Nie wiemy jednak, jaki on jest – wiemy tylko, że przed nim ucieka. A robiąc to, trafia do krainy, gdzie przed problemem nie można już uciec. Trzeba stawić mu czoła, inaczej straci się umysł.

I może chciano, aby w ten sposób uzyskać uniwersalność. W takiej postaci przecież motywacje bohaterki mogą być, jakie tylko sobie wymyślimy: Letty zrobiła coś złego i teraz ucieka przed konsekwencjami. Albo spotkało ją coś złego i to wypiera. Możliwości są nieskończone, ale w moim spojrzeniu nie jest to pozytywem, ponieważ koniec końców nie można powiedzieć, o czym jest ten film. Balansuje przy tym cały czas na byciu „o niczym”, więc seans nie jest specjalnie angażujący oprócz warstwy wizualnej. Co kto sobie ceni. Co ciekawe, wymuszone przez producentów zakończenie ma sporo sensu: w finale w końcu Letty pozbywa się strachu przed wiatrem. Problem w tym, że takie zamknięcie w ogóle nie koresponduje z resztą filmu, które raczej jest zajęte samo-rozgryzieniem się przez większość czasu, zamiast opowiadać ze samoświadomością.

I już zupełnie nie wiem, dlaczego Sjostrom dwa razy poszedł w slapstick. Gość na ekranie ukrywa się przed burzą piaskową i akurat ktoś wchodzi do środka, nanosząc piachu. Więc gość sprząta i wyrzuca na zewnątrz, a wiatr od razu zwraca mu to do twarzy. Wkurzony gość jeszcze wyrzuca zmiotkę na zewnątrz, a wiatr oddaje ją mu prosto w twarz. Fajne, ale w tak poważnym filmie to się gryzie (w mojej opinii).