Tim Burton

Tim Burton

19/09/2018 Opinie o filmach 0

Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, jak powstaje śnieg, a Batman złożył życzenia z okazji Bożego Narodzenia. Po ponad trzech dekadach kręcenia filmów wciąż robi to dlatego, że lubi. Oto Tim Burton.

Wybrał Michaela Keatona na Batmana, co nie podobało się producentom ani widzom, ale stanął przy swoim. Prawie wybrał Tima Curry’ego do roli Jokera. Tworząc pierwszego Batmana inspirował się „Killing Joke” Alana Moore’a, ponieważ był to jeden z nielicznych komiksów, jakie dał radę zrozumieć (panele w komiksach wydawały mu się nieczytelne w większości tytułów – nie rozumiał, w jakiej kolejności je czytać). W efekcie przyczynił się do stworzenia drugiego serialu animowanego: Batman: The Animated Series (pierwszym był animowany Sok z żuka). Wyprodukował The Nightmare Before Christmas, ale ludzie myślą, że też reżyserował. Współpracuje z wieloma ludźmi, ale najczęściej w jego ekipie można zobaczyć Johnny’ego Deppa, Danny’ego Elfmana i Helenę Bonham Carter, chociaż lubi też obsadzać ludzi, z którymi jest w związku (Ed Wood i aktorka grająca Vampirę).

Z nim jest też tak, że bardziej chyba go lubimy od jego filmów. Podoba się w nim to, że faktycznie kręci i tworzy to, co chce. Jego filmy są naprawdę jego – i to z pewnością ma prawo imponować. Rozpoznajemy jego styl i widzimy, że uchodzi mu na sucho produkowanie dziwnych rzeczy, ze specyficznym humorem i mrokiem. Jest niczym dorosły, któremu udało się pozostać dzieckiem. Jego filmy są niczym rysunki przeczepiane na lodówkę, tylko jego rysunki są wyświetlane na dużym ekranie – w jakiś sposób te osobiste i specyficzne działa sztuki przemawiają do obcych ludzi, mają dla nich znaczenie. Może tylko dlatego, że chcemy, by miało dla nas znaczenie. 

Faktem jest, że Burton tworzy rysunki i na ich podstawie tworzy filmy. Przy ich pomocy opowiada o swoim dzieciństwie czy problemach z komunikacją wobec innych ludzi. Dobra wiadomość jest taka, że raczej nigdy się nie skoczy, pozostanie sobą. Jeśli w nowych produkcjach coś nam przeszkadza, to zapewne jest ona też obecna w jego starszych tytułach – po prostu jej wtedy nie dostrzegaliśmy. Zła jest taka, że pewnie nigdy nie zrobił niczego wybitnego. Najgłębsze przeżycie, jakie dał swoim widzom, to pewnie Winona Ryder tańcząca w śniegu – ale zamiast tego ma sporo zabawy do zaoferowania. Dziwnej, niedającej się opisać zabawy, za którą chce się go lubić. A to sporo.

Tim Burton

Obecnie Tim Burton znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #157

Top

1. Ed Wood
2. Edward Nożycoręki
3. Vincent
4. Sok z żuka
5. Gnijąca panna młoda
6. Charlie i fabryka czekolady
7. Jeździec bez głowy
8. Powrót Batmana
9. Sweeney Todd
10.Duża ryba
11.Alicja w krainie czarów
12.Batman
13.Marsjanie atakują

Sok z żuka ("Beetlejuice", 1988)

4/5

Ten tytuł się nie starzeje. Zabawa, do której chce się wrócić.

Młode małżeństwo traci życie, ale orientują się dopiero po fakcie – wracają do domu i coś im się nie zgadza. Nie mają większego problemu z zaakceptowaniem nowej sytuacji, ale są przywiązani najwyraźniej do tego budynku, a właśnie wprowadzają się nowi właściciele, którzy nie zyskują sympatii naszych nieżywych bohaterów. Trzeba coś z tym zrobić, a to, co nastąpi, jest przykładem świetnej historii, która bawi i zaskakuje ponad trzy dekady po premierze. To film, który ma mnóstwo do zaoferowania: niesamowicie wyglądające efekty specjalne, intrygujący świat czy tytułową postać zwiastującą coś, czego chyba nie powinniśmy być świadkami, ale i tak nie możemy się doczekać, aż zobaczymy ją w akcji. I najważniejsze: za tym tytułem stoją ludzie, którzy nie mieli obaw korzystać z tego, co „Sok z żuka” oferuje. Wręcz bezwstydnie pozwolili sobie na czystą zabawę na planie.

To film, który jest bazą pod coś więcej, bo po seansie naprawdę chce się więcej. Może to też jest przyczyną takiej podstawowości filmu – mało tego świata jednak widzimy, mało zasad poznajemy, a poszczególne motywy nie są zbytnio zgłębione (życie po śmierci!). Niemniej – film bawi na swój specyficzny sposób. Nie trafi do wszystkich, ale jak już trafi, to będziecie zadowoleni, że daliście mu szansę.

Batman (1989)

2/5

Film o Batmanie, który nie potrzebuje Batmana. Wystarczyłby jeden kompetentny policjant, a to rozwala całą dramaturgię.

Dziwnie tak oglądać film o Batmanie i stwierdzić, że Batman, Gotham i Joker to tu jest totalnie zbędne. Tylko Bruce Wayne się liczył dla mnie. To film wyraźnie nastawiony na Wayne’a i jego życie, konflikt wewnętrzny. Najważniejsze jest przedstawianie go jako człowieka, jakie ma życie osobiste i jak radzi sobie z własnymi problemami. I takiego Wayne’a to ja rozumiem!

Mimo wszystko, to film o Batmanie. I po co on tu jest? Serio, po co? Jakie to zagrożenie wymagało udziału superbohatera? Dwójka drobnych złodziejaszków na początku? Których zresztą nawet nie pokonał, jednego kopnął w brzuch, a drugiego tylko nastraszył. Nawet nie zabrał tego, co ukradli, by oddać właścicielce. To może ta akcja w fabryce? Idę o zakład, że gdyby policjanci nie zniknęli pomiędzy ujęciami, to by sobie poradzili sami. Sorry – Batman łapie Jacka (przyszłego Jokera), więc inny przestępca łapie Gordona i każe Gackowi puścić Jacka. Gdzie wtedy byli policjanci, którym Gordon jeszcze ujęcie wcześniej wydawał rozkazy? Jak wygodnie, że zniknęli. Akcja w restauracji? Batman zabrał stamtąd dziewczynę, ale biegł z nią po ulicy, nie walczył z przeciwnikiem. Na dodatek ona nadal była w niebezpieczeństwie następnego dnia, wciąż jej szukali – wystarczyło że zajrzeli do jej mieszkania. Dobra robota, panie Bat. To może sam Joker? A co było w nim takiego niesamowitego, że nie mogli go zwykli policjanci zdjąć? To nie tak, jak w Mrocznym rycerzu, że Joker się ukrywał i trzeba go było najpierw wyśledzić. Gdzie oni w ogóle byli? Znikają podejrzanie wygodnie przez cały film.

Po drugie – sam Joker. Wpadł do płynu, zaczął się śmiać, strzelać do wszystkich, rozdał 20 milionów… Jeśli chceliby pokazać, co sprawiło, że stał się Jokerem, to niech to ma w sobie logikę. Zamiast tego rzucają przypadkowym ciągiem zdarzeń, licząc na cud (szkoda, że nie wszedł na palmę, spadł na japę, oblał się mlekiem z kokosa i w ten sposób stał się Jokerem). Dalej: w jaki sposób inni przestępcy za nim poszli? Dlaczego to zrobili? W TDK Batman był faktycznie problemem dla wszystkich przestępców, a Joker zaoferował, że go zniszczy – dlatego z nim w ogóle pracowali. A u Burtona wszystko dzieje się po prostu samo z siebie. Przede wszystkim: Joker jest kosmicznie żałosny. Cały czas wygląda, jakby starał się być szalony, starał się być śmieszny, dziwny, artystyczny, przerażający przez taką mieszankę. I nic z tego nie działa. Wpuszcza gaz do knajpy, wszyscy mdleją, a on i… trzech innych… wchodzą do środka z bumboksem i chlapią trochę farby wokół, gibiąc się przy tym. Słowa nie oddadzą tej żenady. I jak taki ktoś jest niby zagrożeniem? Zgoda, coś tam zabija, i ogólnie to chce zniszczyć cały miasto, ale gdzie w tym materiał dla superbohatera? To nie był Joker z Mrocznego Batmana, uosabiający jakąś nihilistyczną ideę, której nie można z niego wytłuc. To jakiś pajac obstawiony błaznów, którzy tylko tańczą na paradzie i cieszą się, jakby byli mocno najarani. Gdzie tu zagrożenie, któremu nie może podołać choćby krawężnikowy?

Ten film nie potrzebuje Batmana. Wiecie: bohatera, który robi to, bo musi, bo może to, czego nie może zrobić nikt inny. Sorry, wszystko mógł zrobić ktoś inny. Dramat wewnętrzny spuszczony w cholerę.

Dodam do tego jeszcze nudne sceny akcji (nie dość, że policja znika, gdy trzeba, to jeszcze NIKT tu nie strzela w głowę, choć gdyby tak się stało, to 90% konfliktów by się skończyło, w tym wielki Bruce Wayne też by umarł dosyć szybko – wstyd) oraz „hołd” dla ekspresjonizmu, który zazwyczaj nie działa (pierwsza scena – Gacek dwa metry od przestępców i co robi? Zadziera wysoko skrzydła, idąc w ich kierunku… Przecież to nie ma żadnego sensu).

Edward Nożycoręki ("Edward Scissorhands", 1990)

5/5

Nadal, widząc śnieg, myślę: „Edward rzeźbi”

Mała dziewczynka pyta o to, skąd pochodzi śnieg. Babcia opowiada więc jej o tym, jak to kiedyś kosmetyczka sprzedawała kosmetyki i nie mogła znaleźć klientów, więc zdesperowana pojechała do domostwa, gdzie wcześniej nawet się nie zbliżała. Tam znajduje tylko Edwarda, istotę nieśmiałą, zranioną i nieszczęśliwą, która na dodatek nie ma rąk. Zamiast dłoni ma nożyce i ostrza. Kosmetyczka zabiera go ze sobą do domu, gdzie przedstawia go rodzinie. Sąsiedzi wyrażają nim zainteresowanie, a Edward zyskuje coś więcej, niż rodzinę i przyjaciół.

To produkcja robi bardzo dużo rzeczy dobrze, ale kilka robi źle i przez to trudno jest mi w pełni pokochać tę produkcję. A chciałbym ją pokochać. Pomysł fabularny i bohater jest wspaniały, cały wygląd filmu robi wrażenie, efekt pracy scenografów, ogrodników i fryzjerów. To tytuł, dzięki któremu teraz na widok śniegu myślimy: „Edward rzeźbi”. Mamy wtedy w oczach Winonę Ryder, a w uszach muzykę Elfmana. Nie jest to film świąteczny, ale i tak go wtedy oglądamy. Znamy historię, w której on kocha, ale o tym nie mówi, ale ona to widzi i z początkowego odrzucenia dostrzega w Edwardzie coraz większe serce. A ból bohatera wynika nie z braku dłoni, ciągłego samookaleczenia się lub tego, jak inni go traktują – jego ból wynika z braku możliwości dotknięcia ukochanej osoby. To piękne. I w końcu to opowieść o grzechu nieumiejętności przyznania się do błędu – co się dzieje, gdy obarczamy tym innych. Zaskakuje mnie, że to taka… „amerykańska” baśń – wszyscy w końcu akceptują bohatera, bo jego odmienność jest przydatna, przynosi mu ona sławę, bo można na niej zarobić, przymierza się do otworzenia własnego biznesu opartego o swój dar… Ładne to, ale jednak niekoniecznie współpracuje z innymi elementami czy ogólnie do gatunku, już nie mówiąc o tym, że widzom niekoniecznie to przypadnie do gustu.

Z drugiej strony Alan Arkin był chyba pijany przez cały czas pracy na planie. Wiele razy problemem dla Edwarda jest coś chwycić i używa ostrzy jak chińskich pałeczek do jedzenia, a przecież podczas strzyżenia kobiet wyraźnie używa zmiotki przy pomocy czegoś na kształt kciuka. Czemu więc nie używa go częściej? Nieważne, to szczegóły. Tak naprawdę przeszkadza mi jednowymiarowość postaci drugoplanowych, stworzona w celu doprowadzenia do zakończenia, które jest jednak smutne na siłę. A przynajmniej w dużym stopniu. Nie jestem też fanem licznych relacji Edwarda z sąsiadkami, które się do niego zalecają, albo innych scen, w których on nie rozumie świata wokół siebie – to wszystko jest po prostu męczące, nic nowego z tym twórcy nie zrobili. A to oznacza, że spora część seansu nie jest dla mnie po prostu przyjemna. Przynajmniej mogę lubić ten film jako całość.

Powrót Batmana ("Batman Returns", 1992)

3/5

Świetna zabawa! Kupuję tę błazenadę w całości. Udolne w swojej nieudolności.

To film, który jest skreślony już na wstępie. Policja potrzebuje Batmana, więc dają sygnał świetlny, a ten uruchamia kolejne, żeby znak ostatecznie zaświecił nie tylko centralnie na dom Bruce’a Wayne’a, ale na dodatek prosto mu w twarz. Nic akurat nie robił, tylko siedział zadąsany. I później będzie tylko gorzej, więc albo kupimy tę błazenadę teraz, albo skończymy z zawałem serca, próbując wypisać wszystkie wady i wykroczenia tego filmu. Sam byłem gdzieś po środku – bo naprawdę męczy mnie wymęczona ekspozycja, gdzie każdy mówi o sobie na głos (ewentualnie włącza automatyczną sekretarkę i wiadomości z niej dodają, co trzeba) oraz zbędność Mrocznego Rycerza* – aż do sceny spotkania Batmana, Pingwina i Kobiety-Kota. Batman sobie chodzi po ulicy i przyczepia ludziom bomby do brzucha – tylko dlatego, że powiedzieli mu, by ich uderzył. Przypadkiem trafia podczas takiego spacerku na Pingwina i sobie gadają o polityce (chyba). W międzyczasie Kobieta Kot skończyła podkładać ładunki wybuchowe w okolicznym sklepie i zobaczyła po drugiej stronie ulicy Batmana i Pingwina w trakcie dialogu – więc podeszła do nich. Tyłem, wykonując aerobik. Oni tak na to patrzą i nie wiedzą, co powiedzieć, ona mówi: „Miau”, sklep w tle wybucha. Kobieta-Kot najwyraźniej powiedziała, po co przyszła i sobie poszła, Pingwin odleciał na parasolce, krzycząc do Batmana: „Ja ją rucham pierwszy!”, a Batman tam został sam, zamyślony.

Wszyscy odlecieli, robiąc ten film. Bohaterowie nie mają sensu, historia nie ma sensu, nic tu nie ma sensu. Bohaterowie rzucają żartami i co chwila widzimy coś, co jest absurdalne do granic możliwości kina klasy B, które powinno się oglądać, będąc pod wpływem. W jednej scenie Batman wraca do swojego samochodu (który najwyraźniej zostawił gdzieś bez żadnych środków zapobiegawczych) i, będąc w środku, odkrywa, że Pingwin przy nim majstrował: teraz może nim zdalnie sterować. I jak to robi? Siedząc za sterami malutkiego samochodzika z wesołego miasteczka, umieszczonego wewnątrz jakiejś przyczepy. I tak Pingwin szaleje za tym małym pojazdem, kołysząc tym dużym, rozjeżdżając policjantów Batmobilem, śmiejąc się i rzucając żarty. Co ja właśnie zobaczyłem…

Samoświadomość. Chyba to przemawia na korzyść tego filmu. Z odwagą manifestuje swoją absurdalność i nieudolność w zrobieniu kompetentnego filmu. Kupuję tę wizję i rozumiem, jak tak wielu fanów zakochało się w tym obrazie. I dlatego wyżej oceniam od filmu z 1989 roku, tam jednak szli w poważne tony: „Dlaczego musisz być Batmanem?; – Bo nikt inny nie może sobie pozwolić na takie samopoświęcenie”, a tutaj? Babę można za okno na 10 piętrze wyrzucić, a jak wróci z martwych, to ledwo ktoś to zauważy.

Mówiąc poważniej – nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego fani Batmana chociażby są gotowi wybaczyć ten film po serii ciężkich, długoletnich tortur, a co dopiero darzyć go takim uczuciem, jak darzą go obecnie. To w końcu ci sami ludzie, którzy pisali te niemiłe rzeczy o Snyderze po seansie Batman v Superman i innych produkcji. Burton okazał o wiele więcej pogardy wobec tego, czym te postaci są, nie mówiąc nawet za bardzo o pozbyciu się całej głębi stojącej za nimi wszystkimi. Wystarczy porównać do Pingwina z kreskówki jak porównanie współczesnych polityków do Ojców Założycieli. Ja to widzę i akceptuję, ale ja też jestem zwolennikiem BvS i przez gardło nie przeszło mi nic choćby bliskie wulgarności, na jaką pozwolili sobie wtedy fani bohaterów DC. Jeśli więc chcemy zachować skalę, to albo Burton będzie wysłany gdzieś na bolesny urlop, albo wyhamujemy z tą całą współczesną nienawiścią?…

*który zostaje wezwany, aby… uderzyć samochodem kilku zwyczajnych ludzi (naprawdę policja nie mogła sobie z nimi sama poradzić?)

Ed Wood (1994)

5/5

Burton zaimponował mi tym filmem. To takie publiczne wyznanie: „Jestem świadomy, że moje filmy nie są najlepsze, ale po prostu lubię je robić”

Nie jest to tytuł, który ma jakąś konkretną strukturę, z początkiem, środkiem i zakończeniem. Opowiadamy o kilku rzeczach równocześnie, ale one są stałe: bohater chce kręcić filmy i jak skończy jeden, to robi następny. Zrobienie jednego niczego nie zmienia. Spotka Bela Lugosiego i zostaną przyjaciółmi, będą razem współpracować – i na tym koniec. Cały czas Ed Wood zmaga się z myślami nad swoimi talentem i jego oceną, czy jego filmy w ogóle są cokolwiek warte? – ale nie dochodzi do żadnych konkretnych przemyśleń (widz robi to za niego, samodzielnie). Nawet zrobienie jego najsłynniejszego filmu nie jest jakimś poważnym punktem kulminacyjnym, raczej osiągnięcie czegoś na kształt samoświadomości artystycznej… A może zwykłej pewności siebie. 

Nie jest to obraz łatwy w sprzedaniu: jest lekki, trochę w nim humoru i opowieści, która raczej będzie rezonować z odbiorcą w każdym wieku, chociaż raczej u tych z pewnym artystycznym zacięciem. To historia pokazująca zgubnosc i szkodliwość tych wszystkich pocieszających słów, jakimi karmi się młodych ludzi pragnących tworzyć. Ed Wood jest kimś, kto nadal wierzy w to wszystko pomimo osiągnięcia zaawansowanego wieku. W końcu trudno się dziwić, skoro zarówno on i Orson Welles mówią sobie te same rzeczy. 

To film o pasji i frajdzie z tworzenia, ale też w tym wszystkim jest opowieść o tym, jak złożona jest sztuka filmowa i czasami jak ukryte jest wyznanie miłości. Małe momenty, które nie są rozumiane przez widzów (w gorszym razie – wyśmiewane), mogą mieć pewne znaczenie dla twórców, wyrażać coś osobistego i śmianie się z tego jest zwyczajnie nie na miejscu. Burton przyznaje, że jest właśnie taki, że wie, że jego obrazy nie są najlepsze – ale lubi je robić. I wyznaje swoją obawę, że następny film będzie porażką. To jest ujmujące.

Jeździec bez głowy („Sleepy Hollow”, 1999)

3/5

Ichabod Crane żyje na przełomie XIX i XX wieku. Jest oburzony tym, że informacje podczas śledztw są wyciągane torturami. Sąd ma dosyć jego komentarzy i wysyła go do Sleepy Hallow, gdzie ma wyjaśnić serię morderstw. A potem brak sensu tylko rośnie…

Zacznę od tego, że zbyt szybko zmontowano sceny dialogowe. Same w sobie wymiany zdań są zazwyczaj dynamiczne, co montaż z pewnością oddaje. Problem w tym, że montażysta miał w ręku tylko dwa rodzaje ujęć – jedno z boku na osobę A i drugie, również z boku, na osobę B. Mówią oni szybko, ale cięcia następują co do milisekundy wtedy, gdy jedno kończy mówić. Nie na w tym naturalności, nie ma przestrzeni na grę aktorską, nie ma pokazanej reakcji A na to, co powiedział B.

I tak można gadać o wadach filmu jeszcze długo – historia? Nieistotna, nie zapada w pamięci. Bohaterowie zresztą to samo, a jeszcze do tego noszą w sobie czasami pokłady dziwności skierowane na reakcję humorystyczną u widza (a to bohater nosi ekscentryczne okulary, a to ktoś powie coś absurdalnego w poważny sposób). Do tego niepotrzebne wątki poboczne (romans, zazdrosny typ robiący żarty na bohaterze) czy bezsensowny wstęp i mamy tytuł… Do którego chcę wracać. Pomimo jego wad.

Widzicie… Uwielbiam ten film. Naprawdę. Wracam do niego już drugi raz w tym roku i chociaż oznaczało to obniżkę oceny wobec jej pierwotnej wartości (było pięć gwiazdek), to nie wyobrażam sobie, żeby to był mój ostatni seans. Na bank do niego wrócę w przyszłości. Jak nie podczas tego Halloween to następnego. Sleepy Hallow jest po prostu idealny na tę okazję, nawet jeśli puszczony w tle podczas imprezy. Ma wady, ma poronione pomysły, jest definicją zmarnowanego potencjału – ale wygląda obłędnie.

Wyobraźcie sobie lasy, których drzewa wyglądają na martwe w środku, nieporuszone, nieobecne, jakby czas się dla nich zatrzymał. Wyobraźcie sobie pogodę typową dla krótkiej chwili tuż przed zmrokiem, która wydaje się utrzymywać cały dzień. Dodajcie do tego mgłę, gęstą i nieubłaganą, klasyczną scenografię z kominkami, drewnem, malunkami… Jak to widzę na ekranie, to myślę tylko o tym, że bałbym się wyjść w ogóle na zewnątrz w takich warunkach. Obawa to tylko jedna z reakcji, inną jest fascynacja – patrzę na to wszystko jak na gwiazdy w bezchmurną noc. To jest jak widok, którego nie spodziewałem się dostrzec, ale tak się stało i teraz stoję, patrzę i nie myślę o tym, ile to tak naprawdę trwa.

Sleepy Hallow jest aż tak wizualnie olśniewające. To jeden z podstawowych tytułów, które będę polecał, jeśli chodzi o horrory.

PS. Odnośnie do teorii, że jest to film celowo słaby, ponieważ nawiązuje do produkcji studia Hammer… Tamte tytuły były dla mnie przede wszystkim reinterpretacją klasyki i stały prosto dzięki silnej sylwetce głównego bohatera, który był wyraźny, dwuznaczny oraz rewelacyjny pod względem dramaturgicznym. Tego Sleepy Hallow nie ma, ale miały znane mi filmy Hammera (jak Frankenstein czy Dracula. Jakby film Burtona miał takiego protagonistę, wtedy dałbym wyższą ocenę bez dwóch zdań.

Sweeney Todd (2007)

3/5

Burton naśladuje, oferując głównie gotycką scenografię. Hej, przynajmniej usłyszałem dzięki temu o musicalu.

W jakiś sposób miasto przywołujące na myśl wiktoriański Londyn, tylko o wiele brudniejszy (i zapewne śmierdzący, że hej) w ujęciu Burtona wydaje się strasznie romantyczny. Mrok, dym, inna kultura zachowania wszystkich ludzi, to przykuwa wzrok i działa za każdym razem. Fabularnie jest to rzecz o człowieku, który został pod pretekstem zesłany na wygnanie, by w tym czasie sędzia mógł jego żonę i dziecko sobie przywłaszczyć. Ten, jak i inne elementy historii nie są zbytnio eksplorowane, to tylko pretekst. Zresztą w którymś momencie z historii o zemście oraz uratowaniu córki ta zmieniła się w opowieść o utrzymaniu biznesu opartego na mordowanie przypadkowych ludzi i przerabianiu ich na placki. Zabawne, szczególnie gdy następującą zaskakujące zwroty fabularne, ale nie ma wiele sensu… w filmie. Zgaduję, że w musicalu z 1979 roku było już lepiej. Widzicie: elementy są na miejscu, ale działają dosyć różnie.

Po części można to zrzucić na słaby scenariusz sam w sobie, a po części na słabą adaptację. To drugie to np. gdy oglądamy piosenkę i nie wiemy, jaka jest jej funkcja. Dlaczego babka śpiewa pięć minut o tym, że sprzedaje najgorsze ciastka w mieście? Inne piosenki mają cel, ale nie mają potrzebnego ładunku emocjonalnego. Już nie mówię o tym, że brakuje zwyczajnie ładnych głosów (chociaż też nie mogę napisać, że są jakoś źle śpiewane), ale gdy postać coś przeżywa, ja chciałbym to usłyszeć w jej głosie. Gdy chłopak widzi Joannę, a potem zostaje pobity i pozbawiony szansy na spotkanie z nią, śpiewa w obu momentach dokładnie tak samo. Skupia się tylko na tym, żeby „ładnie” śpiewać, a emocje najwyraźniej wystarczy, jak będą na twarzy.

A to pierwsze, to choćby złe rozłożenie akcentów fabularnych. Całość rozkręca się w 80 minucie dopiero. Zazwyczaj jednak trudno powiedzieć, gdzie kończy się zła adaptacja, a zaczyna zły scenariusz. Joanna jako postać to przedmiot, działanie innych postaci jest zwyczajnie niezrozumiałe. Konwencji musicalowej brakuje konsekwencji, za historią nie sposób nadążyć nawet na najbardziej podstawowym poziomie – dlaczego Sweeney Todd nie zabija swojego wroga, gdy ma ku temu okazję? Tłumaczą to tym, że nie był jeszcze gotów, a potem bez wahania zabija setkę ludzi i przerabia ich na jedzenie.

Brakuje nawet sensownego zakończenia. Wiem, że Joanna i młody byli tylko drugoplanowi, ale jednak warto by zakończyć ich historię nie wtedy, gdy jedna osoba jest w kufrze, a druga cholera wie gdzie.

Film Burtona wygląda więc ok, ale jeśli chodzi o doświadczenie tej historii i postaci, lepiej się bawiłem słuchając fragmentów oryginalnego musicalu na Tidalu. Szczególnie moment, gdy sędzia zdaje sobie sprawę, że jego golibroda to Benjamin Barker. W filmie to typowe „ciche” wypowiedzenie słów, a w musicalu MOMENT przez duże M. I tak jest chyba z całym tym tytułem.