Strażnicy Galaktyki Vol. 2 („Guardians of the Galaxy Vol. 2”, 2017)

Strażnicy Galaktyki Vol. 2 („Guardians of the Galaxy Vol. 2”, 2017)

10/11/2018 Opinie o filmach 0
James Gunn
Karen Gillan & Sean Gunn

Skupiony na ferii barw oraz relacjach między postaciami. Czołówkę trzeba zobaczyć koniecznie!

2/5

Główny motyw tej części to relacje z najbliższymi, czyli rodziną. Tą prawdziwą oraz tą w przenośni, kiedy to najbliżsi stają się tak istotni w naszym życiu, jakby byli naszymi biologicznymi rodzicami, rodzeństwem albo po prostu bratnią duszą. Najważniejszy jest tu oczywiście wątek głównego bohatera Star-Lorda, który w końcu spotyka swojego ojca, ale reszta postaci też przeżywa takie rezolucje. Gamora rozlicza się ze swoją siostrą, Rocket zawiera znajomość z Yondu, Drex z Mantis i tak to sobie trwa. Nie brzmi to jak kino przygodowe, ale spokojnie: scenarzyści postarali się nagiąć narrację w stronę wybuchów i bicia się po mordzie z użyciem przeróżnych gadżetów.

Twórcy zdają się dobrze rozumieć dwie rzeczy: pierwszą jest istotność relacji pomiędzy bohaterami, dzielenie ich na wyraźne grupy a tym samym trzymanie całej opowieści w zrozumiałej formie. Wiemy, kim ci ludzie są, w jaki sposób zostali kiedyś zranieni i co ich popycha w życiu do kolejnych awantur. Widzimy, w jaki sposób przechodzą zmianę na przestrzeni całej produkcji. Odkrywają nowe rzeczy o sobie albo o innych, dojrzewają i się rozwijają. Każde z nich wykrzyczy, co widz powinien wiedzieć, używając przy tym prostych słów dla każdego odbiorcy. I wszyscy oni wspomagają główny temat (rodzina!), służą mu, budują razem.

Druga rzecz to zamiłowanie do wizualnej strony filmu. Nie pod względem treści ani też pracy kamery, ale jeśli chodzi o to, co pokazać i jak to zrobić. Stylistyka filmu jest spójna od początku do końca, przyjmuje ona każdą barwę, jest tu miejsce na wszystkie rodzaje błysków i refleksów. Nie ma więc tu miejsca na postaci i pokazywanie efektów ich działań – rzeczy się raczej dzieją same, bohaterowie zapewne mają w tym jakiś udział, ale równie dobrze mogą tylko wolno iść korytarzem, a mały robot wokół nich będzie latać i pokonywać wszystkich wrogów. Całość w zwolnionym tempie oraz ze zrozumieniem pewnych podstawowych zasad różnorodności – raz robot strzeli, żeby coś wroga przygniotło, innym razem przy użyciu innej kolorystyki, a potem zobaczymy wszystko na monitorach: na jednym ekranie widać robota, a na drugim jego cel, do którego strzela i zabija. Twórcy wiedzieli więc, jak przykuć oko i trzeba im oddać, że to się udało. Nie ma w tym żadnej treści ani bohaterów czy czegoś innego, to wszystko tylko ładnie wygląda, ale wciąż jest to pewnym osiągnięciem.

Oczywiście, to nie jest dobry film. Bohaterowie są nieśmiertelni*, połowy rzeczy nie idzie zrozumieć**, scenariusz złożony jest beznadziejnie***, humor jest wymuszony****, dramaturgii brakuje przez większość seansu, tonacja jest celowo rozwalona*****, poruszane tematy są naciągane******, ale to też film, który sobie jest. A jak już jest, to niech już będzie, jakikolwiek tylko być chce. Ma udane momenty i sceny, które trzeba bezwzględnie zobaczyć (czołówka!), więc tak naprawdę, jeśli o mnie chodzi, to może po drodze popełniać tych błędów jeszcze więcej. A co!

*łamiąc często zasady zaprezentowane w części pierwszej, w której bodaj czterech z pięciu głównych bohaterów umarło i wróciło do żywych;
**najważniejsza rzecz w finale? Groot nieumiejący zapamiętać, który guzik nacisnąć. Za pierwszym razem to zapewne miał być żart, ale za piątym? Nie mam pojęcia.
***tak naprawdę akcja zaczyna się 30 minut przed końcem, a wcześniej szukali fabuły.
****pokażmy, jak bohaterowie mocno się śmieją z własnych żartów, to wystarczy.
*****mamy tu zagrożenie dla całego świata, Boga we własnej osobie, któremu wystarczy przywalić kamieniem w łeb i będzie po sprawie. Z drugiej strony mamy smerfa, który swoim latającym piórem powinien wygrać z Thanosem w pojedynkę bez żadnego wysiłku. W ogóle „wysiłek” jest tu kluczowy, bo w ogóle nie czuć, aby bohaterowie się przynajmniej zmęczyli. Wszystko dzieje się na pełnym automacie, bez jakiejkolwiek wagi. A kiedy już waga jakaś jest – to w ogóle nie jest zasłużona jak choćby w przypadku milionów ludzi przybywających na finałowy pogrzeb. Zazwyczaj jednak widzowi jest odbierany jakikolwiek wybór czy coś, twórcy wolą po czymś poważnym zakończyć scenę na czymś dziecinnym, żeby wszystko było jasne. A to ktoś mówi o swoich odchodach, a to ktoś poważną deklarację zakończy słowami: „A teraz pójdę się wysikać” albo „Tak, mam penisa”. Nic w tym dla mnie…
******W trzeciej scenie pytają bohatera bez żadnego powodu: „Hej, a lubisz swojego tatę?”, więc ten spina poślady, potem wali ekspozycję, a w następnej scenie przybywa ojciec we własnej osobie i mówi: „No hej, w końcu cię znalazłem. Zajęło mi to niemal 40 lat i mogłem tak naprawdę przybyć w każdej chwili, ale przybywam teraz. Idziemy na lody?”. Takie rzeczy naprawdę nie powinny mieć miejsca poza amatorskimi produkcjami tworzonymi przez ludzi bez żadnej pasji…