Stanley Kubrick

Stanley Kubrick

13/06/2020 Opinie o filmach 0
Kubrick would scrutinize the film at the cinema when it went silent, and would go back to reading his paper when people started talking.” – David Vaughan (o początkach fascynacji Stanleya kinem)

„Patriotyzm jest ostatnim argumentem łajdaka”

Czwarty film kinowy Stanleya Kubricka opowiada o krótkim epizodzie, który miał miejsce podczas pierwszej wojny światowej. Francja bije się z Niemcami, którzy okupują pewien bardzo ważny punkt strategiczny. Francuzom wydany zostaje rozkaz niemożliwy: zdobyć ten punkt i utrzymać. Rozkaz trafia coraz niżej w hierarchii, aż w końcu dociera do ludzi będących na polu walki, w okopach. Czy wykonać rozkaz? Czy jest jakiś wybór?

„Ścieżki chwały” to kino zarówno wojenne i antywojenne, ale należy też do gatunku legal drama, na dodatek widać już tutaj krystalizujący się styl Kubricka. Już wtedy potrafił operować przestrzenią oraz ciasnotą, a długie jazdy po okopie wciąż robią wrażenie.

Film co prawda nie mówi nic o pierwszej wojnie światowej, to po prostu kino wojenne ogólne. Sceny podejścia do ataku wykonano z właściwą mocą – jest tam chaos, strach, zagubienie. Trudno uwierzyć, że kiedyś batalie tak właśnie wyglądały. Zaatakować kupą i zobaczymy. Może się uda. Straty od ognia własnego wliczone w cenę.

To był jednak tylko prolog do właściwej części programu, czyli tematyki. Rzadko zdarza się twórcom filmowym podjąć tę stronę wojny – nawet jeśli wybierają ujęcie negatywne, to zwykle żołnierze zostają ludźmi. U Kubricka żołnierze tracą status człowieczeństwa w momencie przywdziania uniformu. Wtedy są już tylko mięsem armatnim, w rękach ludzi, którzy chcą ich kosztem coś zyskać. I lepiej dla nich, by zginęli na polu bitwy, bo inaczej zginą po powrocie do domu, zabici przez swoich. Za tchórzostwo. Za niewypełnienie rozkazu. Za zdradę.

Kubrick dodaje swoim filmem bardzo istotną cegiełkę do ogólnego wizerunku wojny w kinie. Trzeba zobaczyć.

Kiedyś zetknąłem się ze stanowiskiem, że zakończenie tego filmu jest najlepszym w historii. Teraz trudno mi znaleźć tego wytłumaczenie – sam nigdy nie myślałem szczególnie ciepło o ostatnich scenach, a „I can walk!” było dla mnie niezrozumiałe. I myślę, że powodem tego jest różnica między tym, co czułem podczas seansu, a tym, co Kubrick zakładał, że będę czuć. I trudno jest to wytłumaczyć, dlatego zrobię to na około.

Widzicie, cały Dr Strangelove pozbawiony jest człowieczeństwa. Podczas seansu wydaje się, że Kubrick jest jedynym mądrym na całym świecie, który rozumie tragedię wojny oraz zagrożenie, jakie niesie zimny konflikt albo polityka strachu – może poza Mandrakiem, ale on jest raczej potulny niż inteligentny, bardziej pocieszny niż moralnie dobry. Chce zapobiec konfliktowi, ale w sumie nie wykazuje się szczególną inicjatywą, nie wchodzi w dialog z szalonym przełożonym. Pozostałe postaci albo fascynują się wojną, albo są zbyt zajęci zdobywaniem przewagi nad przeciwnikiem – realnym lub wymyślonym – żeby dostrzec prawdziwy wymiar tego, co się dzieje wokół nich. W ostatniej scenie kowboj używa bomby atomowej, aby przedłużyć sobie męskość, rosyjski ambasador szpieguje w obliczu globalnej apokalipsy, czołowi politycy fantazjują o zapładnianiu masy kobiet w szczytnym celu… I wtedy tytułowa postać wstaje z wózka inwalidzkiego! Z ekscytacją robi dwa kroki przed siebie i wtedy następują kolejne eksplozje. Następuje koniec świata w akompaniamencie radosnej piosenki. Kubrick – jako ten mądry – stoi i czeka, aż film stanie się rzeczywistością. Wie, że niczego nie zmieni, dlatego robi to, co mu zostało: śmieje się. Czuje radość, wszyscy bohaterowie w filmie czują radość: z uśmiechem umierają, fantazjują, szpiegują.

A ja czuję tylko dezorientację. Czyli on udawał, że nie może chodzić? To dlaczego nagle zaczął chodzić?… I najlepsze, co wymyśliłem, to że jest to Kubrickowski żart z przygarnięcia nazistowskich naukowców do Stanów po zakończeniu drugiej Wojny Światowej – pozwolono wejść takim ludziom do naszego świata ze względu na ich umiejętności, nie bacząc na ich moralność, a teraz mogą być u boku prezydenta i wyznaczać losy świata. Kaleka wstaje i pokazuje, że udawał przez cały czas, ale już jest za późno, aby zastanowić się, co to w ogóle znaczy. Wątpię jednak, aby Kubrick był faktycznie aż tak mądry – w końcu wątek przejęcia naukowców z Trzeciej Rzeszy w ogóle nie był poruszony w tym filmie. To produkcja o zimnej wojnie! Reżyser chyba chciał tylko wprowadzić każdą postać w stan radości, żeby wszyscy opuścili ten świat z uśmiechem na ustach. Żeby widz też się cieszył. Zapomnijmy o zagrożeniu, przestańmy żyć w strachu. I tak nic nie możemy z tym zrobić. Będzie, co ma być.

Ja jednak nie czuję radości. W zasadzie ostatnim uśmiechem mym w tym filmie był chyba tekst o Coli, że wojskowy bardziej niż rządu boi się zarządu korporacji. George C. Scott z uwagą słuchający o tym, że może trzeba będzie odbudować ludzkość, też jeszcze jakoś potrafił mnie bawić – ogólnie całość naprawdę mnie śmieszyła! I jest to tytuł, który oglądam z przyjemnością (już kolejny raz, bodaj czwarty), ale w tych ostatnich chwilach reżysera powinno stać na coś więcej. I mówię właśnie o tym człowieczeństwie. Zamiast tego obejrzałem naprawdę dobrą komedię, o wysokich walorach artystycznych, pod którą Kubrick pokazuje się jako jedyny geniusz będący w stanie dostrzec zagrożenie zimnej wojny. Co w sumie można łatwo zrozumieć, skoro w trakcie realizacji Strangelove’a przeczytał ponoć 50 książek o wojnie nuklearnej.

Dr Strangelove jest naprawdę dobrze zrealizowany na obu płaszczyznach: tego, co się pokazuje, oraz jak to się pokazuje. Wprowadzone elementy są przemyślane i rozplanowane po całości – tytułowa postać pojawia się w zasadzie na samym końcu, a kowbojski kapelusz, z którym żołnierz umiera na końcu, zostaje założony na jego głowę już na początku. Przy tym wszystkim reżyser zadbał jednak o wizualne pokazanie różnic dwóch światów obecnych w filmie: żołnierzy pokazuje kamera w ruchu, niespokojna – bo oni w końcu mogą umrzeć. Politycy i reszta pokazywani są w spokojny sposób – bo im nic nie zagraża. Decydują, ale bez odpowiedzialności.

Z kolei komedia jest niewidoczna. Nikt nie mówi żartów, nie mruga do kamery. Każdy mówi, co myśli i bez zawahania się wierzy w to, co powiedział. Brakuje tutaj ironii, a jednak my mamy świadomość i pewność, że powinniśmy się z tego śmiać. Bo jak inaczej? Absolutną perełką jest występ wspomnianego George’a C. Scotta – scena, w której wylicza sześć punktów, to mój ulubiony moment. Mogę oglądać w nieskończoność. Plus ten, w którym się wywrócił. Jestem pewny, że to było nieplanowane (a trivia na IMDb to potwierdza).

Dr Strangelove to zaskakująca czarna komedia antywojenna, która po latach wciąż ma wiele do zaoferowania. Tak, to wciąż seans obowiązkowy.

PS. Wolałbym, żeby zdecydowali się na tytuł roboczy: Dr. Doomsday or: How to Start World War III Without Even Trying.

Uprzedzając – ocena bez zmian, film nadal robi wrażenie. Ale ten mój ostatni seans nie był najlepszy. 2001 nie ma zbyt dużego potencjału do ponownego oglądania. Pierwszy seans to oczywiście wyjątkowe przeżycie, podczas którego nie wiadomo co się dzieje i coraz mniej się rozumie, bo by zacząć trzeba znać całość. Drugi seans nadal jest wyjątkowy, bo pierwszy raz zaczyna się rozumieć oglądane sceny. Ale gdy tym razem oglądałem to po raz piąty, to już nie było to. Są filmy, które można oglądać 20-30-40 razy, Odyseja… do nich się nie zalicza. Sekwencje budowania napięcia już nie spełniają swojego zadania, bo wiem, co tam będzie, wiem, co konkretne sceny znaczą, i koniec końców tylko nieliczne momenty przy ponownym oglądaniu działają tak samo jak wcześniej. Przede wszystkim końcówka, sceny z Halem, wszystkie psychodeliczne – razem jakaś 1/3 całości, i jak na 140 minut to ciut za mało.

Ale „potencjał powtórkowy” to mało istotny detal. 2001 to wciąż wyjątkowy film, tak samo w formie (z początku niełączące się przypowieści, ekstremalnie mała ilość dialogów, innowacyjne posługiwanie się obrazem) jak i unikatowych przeżyciach*. Stworzono coś niezwykłego i pozwolono to poznać – ale nic więcej, jedynie wyrażono na to zgodę. Niewiele filmów oferuje choćby cząstkę tego, co Odyseja. Zwykle mam wrażenie oglądania tego, co już całkiem dobrze znam. 2001 to kompletnie inny kierunek dla kina.

Przy okazji mocno czuć zasługi Grawitacji dla kina.

Nie wiem, czemu ludzie piszą np. „pierwsze 30 minut to oglądanie małp będących małpami”. Tam była normalna fabuła, dwa plemiona walczące o ziemię, jedno z nich wynajduje pierwszy wynalazek, dzięki któremu pozbywa się agresora i ma spokój, więc są szczęśliwe (można to ująć inaczej, zależnie od wyznawanej filozofii). Można to rozpisać na schemat fabularny w stylu trzech aktów, którego uczą w szkołach i tak dalej.

Alex to nasz narrator. Zanim widz usłyszy jego głos, widzi jego szalony wzrok. Widzi, jak pije mleko w przedziwnym barze. Słyszy jego rozbudowany język i specyficzną manierę. Obserwuje, jak bije bezdomnego pod mostem, urządza burdę w szkole po zmroku, dokonuje brutalnego gwałtu, którego oglądanie doprowadza do szaleństwa, a na końcu… wraca do swojego pokoju, by rano zostać obudzonym przez matkę goniącą go do szkoły. To ostatnie, z czym bym go skojarzył – bycie nastolatkiem.

Za dużo tu tego. Ten film jest zbyt aktualny, zbyt rozległy, zbyt trudny w oglądaniu. Już sam wstęp wydaje się okropny, ale potem robi się coraz gorzej, bo tortury na głównym bohaterze wydają się nieskończone, tak jak świat wydaje się nienaprawialny. Tu wszystko jest zepsute i niewłaściwe, jedni czerpią przyjemność z zadawania bólu, drudzy dostosowują się, by pierwsi mieli na kim się wyżyć, trzeci stoją z boku, starając się tylko przeżyć kolejny dzień. Z tej sytuacji, wydaje się, nie ma wyjścia, skoro nikogo ona nie obchodzi. Jedyne co się liczy to pozory. Wszyscy są tu oskarżeni i winni. To dosłownie boli w oglądaniu. Krok dalej i Kubrick zrobiłby własne „Idź i patrz”.

A to przecież tylko tło dla dramatu osobistego Alexa, który na końcu nie jest nawet człowiekiem.

Genialny kostium. Wszystko przede wszystkim przesycone seksem to się nie może zestarzeć, i kto wie, ile lat ten widok będzie aktualny. 40 lat minęło, i to nadal jest jedynie jaskrawą wersją rzeczywistości.

Poza tym trzeba oddać Kubrickowi, że umie tworzyć świat filmowy. Nic tylko się uczyć.

W końcu rozumiem, czemu ten film dostał nominacje do Złotej Maliny. Właściwie to trudno tego nie dostrzec. Wyjaśnienie jest proste: wtedy ludzie podeszli do nowego filmu przysłowiowego „Wielkiego Mistrza” w ten sam sposób co dzisiaj. Zamieńcie tylko nazwisko Kubricka na takiego Spielberga i to wszystko. W 1980 roku jeszcze nie wiedzieli, że idą na tytuł, który będzie uznawany za najlepszy w historii. Nie, oni zobaczyli tylko przeszarżowane aktorstwo i antypatycznych bohaterów. Nudną reżyserię i historię, w której nic się nie dzieje. A jak się dzieje, to jest to tak głupie, że można się udławić ze śmiechu (dziecko gadające do swojego palca). W 1980 „Lśnienie” raziło Deus Ex Machinami, brakiem jakiekolwiek subtelności w budowaniu głównej postaci albo porządku w ogóle w całej konstrukcji tego filmu. Tu wszystko stoi na głowie. Nic dziwnego, że 36 lat temu wszyscy z radością wrócili do domu i wpisali w swoim zeszyciku (bo Internetu jeszcze nie mieli) coś w stylu „Lśnienie, reżyseria Stanlej Kabrik 3/10” i potem byli podjarani, że nisko ocenili film tego gościa, który 20 lat wcześniej zrobił „Odyseję kosmiczną”. Teraz w sumie trudno nawet mi wyjaśnić, za co ten film można by lubić… Cóż, ten film miał straszyć. I temu celowi wszystko podporządkowano. Cel się udał, pacjent przeżył, oglądać się da, to chyba wystarczy.

Jak większość widzów, jestem fanem przede wszystkim pierwszej połowy, gdy w nieco przejaskrawiony sposób pokazano, jak wygląda trening żołnierzy, zanim trafią oni na pole walki. W tym wypadku – do Wietnamu. To pięknie sfilmowana część, w której zdaje się – nie ma żadnych dialogów. Wciąż mówią, śpiewają, rozmawiają, jednak brzmi to, jak muzyka. To mogła być produkcja: Sierżant krzyczy na ochotnika i moglibyśmy nie słyszeć tego, co mówi – wystarczt widzieć minę biedaka, na którego krzyczy – i to wszystko, czego byśmy potrzebowali.

Dialogi jednak są i trzeba było napisać je w wiarygodny sposób, żeby zachować iluzję – i zadaniu temu odołano. Każda linijka Sierżanta to natychmiastowy klasyk, który w ogóle się nie zestarzał. Gość bawi, gdy słyszysz, jak opierdala innych, ale gdy podejdzie do ciebie i zacznie robić to samo, będziesz się bał poruszyć palcem w bucie, bo i to może zobaczyć. Zaskakuje również mnie to, że w sumie… polubiłem gościa. Był twardy i wulgarny, ale jednak dało radę z nim żyć, i był sprawiedliwy. Choćby ta scena, gdy Joker mówi, że nie wierzy w Dziewicę Maryję i pomimo presji ze strony sierżanta zostaje przy swoim. Ten, zamiast go niszczyć dalej, daje mu awans – za posiadanie jaj. Proste.

Cały zamysł stojący za tą produkcją opierał się na przedstawieniu młodych Amerykańskich chłopców, którzy przyszli na wojenkę dla zabawy, będą hehe zabijać, ale trafiają na rzeczywistość i chociaż widzą śmierć, to Adam Baldwin dalej chce biec i ratować swoich, chociaż sam zapewne w ten sposób zginie. Tu nawet nie mówią o „umieraniu”, ale „straceniu”. Jakby to było jakieś GTA. Albo zgon po alkoholu.

Jednak akcenty źle rozłożono i za dużo jest tu miejsca dla komedii, a brakuje go dla dramatu. Trudno uwierzyć choćby w przemianę Wilsona Fiska albo z jakimkolwiek zainteresowaniem śledzić drugą połowę historii, która jest jedynie… solidna. Przeszkadza w sumie tylko to, że widziałem ją już w innym wydaniu – lepszym – i dlatego od początku wiem, co dostanę dalej. Nie ma niespodzianki, nie ma pazura, który dotknie mojego gardła. Lubię lekką stronę „Full Metal Jacket”, jednak przejście w poważne klimaty niespecjalnie się udało. Lepiej w tym celu obejrzeć polską „Samowolkę”.

Kubrick portretuje ludzi pragnących odgrodzić się od rzeczywistości. Nie widzieć tego, co ich otacza. Bill jest lekarzem. Nie myśli o kobietach, które dotyka w pracy. Gdy słyszy prawdę o swojej żonie, wybiera ucieczkę. A gdy dostaje wybór – czy woli wierzyć, że jego działania miały poważne skutki, albo nie miały ich wcale – wybiera to drugie. Mam wrażenie, że jest to film skierowany do poprzedniego pokolenia. Opowiedzenia o nich. Mam wrażenie, że ludzie, którzy przyszli po nich, łatwiej umieją się porozumieć i powiedzieć co im leży na wątrobie. Dla mnie ostatni film Kubricka jest zbyt oczywisty. Szybko złapałem przesłanie, ale jednocześnie myślałem, że tu będzie chodzić o coś więcej. Okazało się, że jest inaczej.

Stanley Kubrick

Obecnie Stanley Kubrick znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #14

Top

1. 2001: Odyseja kosmiczna
2. Mechaniczna pomarańcza
3. Ścieżki chwały
4. Full Metal Jacket
5. Doktor Strangelove
6. Zabójstwo
7. Lśnienie
8. Spartakus
9. Barry Lyndon
10.Oczy szeroko zamknięte
11.Lolita
12.Dzień walki
13.The Seafarers
14.Pocałunek mordercy

Top

1928 – urodziny Stanleya

1932 – urodziny przyszłej żony Stanleya (Christiane) w Niemczech

1940 [12] – Stanley poznaje szachy

1941 – Stanley poznaje fotografię i zaczyna naukę w William Howard Taft High School

1945 – koniec liceum

1946 – praca w czasopiśmie jako fotograf, jego pierwszy zbiór prac nosi nazwę A Short Story from a Movie Balcony

1956 – debiut pełnometrażowy

1958 – Christiane drugi raz wychodzi za mąż, tym razem za Stanleya (będą razem do jego śmierci)

1961 – Stanley przenosi się do UK (południe, Hertfordshire)

1985 – śmierć rodziców

1999 [70] – śmierć Stanleya

2021 – Christiane Kubrick ma już 89 lat. Promuje swoje malarstwo.