Relacja ze Święta Niemego Kina 2018

Relacja ze Święta Niemego Kina 2018

22/04/2018 Blog 0
snk 2018

Dwa dni, pięć filmów, moja pierwsza wizyta. Mam nadzieję, że nie ostatnia. Gdy tylko studia przestaną być problemem, wtedy będę tu wpadać co roku.

Tekst poniżej to nie tylko relacja z festiwalu, to również wpis na blogu i impresja. Jeśli interesuje wam wyłącznie festiwal, wtedy od razu przeskoczcie do opisu soboty 21 kwietnia.

Piątek, 20 kwietnia.

Pojawiam się w stolicy krótko po 20, kiedy to mój pociąg po blisko trzech godzinach podróży niemal planowo wjechał na stację. Ku mojemu zdziwieniu uśmiechnąłem się na widok Pałacu Kultury, co nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło. Sam budynek jest mi w zasadzie obojętny, w Warszawie byłem całkiem niedawno (wrzesień), ale tym razem uśmiechnąłem się.
 
Tego dnia już nie miałem okazji obejrzeć żadnego filmu w ramach festiwalu, bo ten zaczął się krótko zanim w ogóle do miasta przyjechałem. Pozostało mi tylko udać się w kierunku kina i poczekać tam na znajomych kinomanów.
 
To był mój pierwszy raz od blisko sześciu lat, kiedy to zaszedłem do Iluzjonu na film. W 2012 roku na pewno widziałem tam legendarnych „Komediantów” (1945) oraz przedpremierę „Mistrza” P. T. Andersona. To było zaraz po tym, jak skończył się wieloletni remont kina, Iluzjon wrócił na ulicę Narbutta (podczas remontu na seans trzeba było udawać się do Biblioteki Narodowej). Wcześniej był ruderą, co miało swój klimat (kotary zasłaniające wejście, jedna duża sala, w której każde krzesło było na tej samej wysokości), ale unowocześnili to, zaczęli nadawać również nowości i teraz z ulgą zauważyłem, że mają nawet własną kawiarnię. Śniadania, obiady, napoje podawane w słoikach, na zewnątrz leżaki – kopiuj wklej z Nowych Horyzontów we Wrocławiu, to samo menu, smakujące tak samo. Ma to swoje dobre strony.

Sam budynek jest oznaczony fioletowym neonem, dzięki czemu widać go wyraźnie z pozycji głównej ulicy. Otacza go skwer z budynkami mieszkalnymi, w których znalazłem prywatną przychodnię, do której można przyjść ze stopą cukrzycową albo ranami wymagającymi zmiany opatrunku. Jako student pielęgniarstwa byłem zainteresowany, chociaż poza lobby mnie nie wpuścili, ale zrobiłem zdjęcie cennika usług. Wizyta ambulatoryjna kosztuje blisko 200 złotych. Zgaduję, że większość z tego idzie do pielęgniarka. Obok z kolei był sklep – przechodząc obok, zauważyłem tylko butelki z winem, ale na podłodze przyuważyłem worek, jakby po kawie. Kawa? Moja koleżanka lubi kawę! Wszedłem do środka z zamiarem kupienia jej drobiazgu w prezencie, a spotkałem prawdziwego pasjonata kofeiny. Zaczął opowiadać mi o plantacji w Kenii, i już wtedy wiedziałem, że po prostu przyjdę tutaj następnego dnia większą grupą. To był jeden z tych sklepików, w których przy jednej ze ścian jest drabina na kółkach, aby móc wybrać nasiona z wyższej półki, jakby to były różdżki u Olivandera. Ponownie zacząłem żałować, że nie mam smaku do kawy, u takich ludzi chciałbym zostawić swoje pieniądze. Podaliśmy sobie dłoń i poszedłem spotkać się ze znajomymi.

Widzieli oni tego dnia „Tancerkę hiszpańską” (1923) oraz „Nie chcę być mężczyzną” (1918). Z obu tytułów byli zadowoleni, jeden nawet określili jako blockbuster z masą zwrotów fabularnych. Ten drugi jest na YouTube, więc zobaczę po powrocie.

Ważnym punktem festiwalu jest potańcówka, na którą chcieliśmy rzucić okiem. Ponoć to impreza stylizowana na lata 20., gdzie ludzie podrygują do „Ta ostatnia niedziela” albo „Umówiłem się z nią na dziewiątą„. Poszliśmy najpierw jednak do sklepu, gdzie spotkaliśmy pijaka krzyczącego na kasjerkę. Wracał kilka razy, żeby dokończyć, co miał powiedzieć, ale i tak nie zrozumiałem z tego ani słowa. Według kasjerki klient ów chciał oddać butelki bez paragonu, więc nie mogła ich przyjąć. Ponoć incydent miał już miejsce wcześniej, wielokrotnie. Dopiero na sam koniec, gdy pani recytowała regulamin, to usłyszałem u niej akcent ukraiński.

Po powrocie do kina okazało się, że kolejka na potańcówkę ciągnie się aż na plażę, a że mieliśmy w planach pójść tam właśnie, to olaliśmy z bólem potańcówkę i udaliśmy się nad piaszczysty brzeg Wisły, gdzie byliśmy umówieni z resztą znajomych. Chociaż mieszkałem kiedyś w Warszawie wiele lat, to nigdy tam nie byłem. Słyszałem, że popularne miejsce, więc chętnie przystałem na propozycję spotkania się tam.

W skrócie? Miejsce jest ciemne, nieciekawe i otaczają cię tam typowe wyobrażenia o młodych ludziach. Były głośniki, ale niczego nie było słychać. Kolejka do łazienki była chyba jeszcze dłuższa niż ta na potańcówkę. Były barki, gdzie można było usiąść i wypić, ale ponoć było drogo, więc większość ludzi piła swoje na brzegu, w towarzystwie materiałów budowlanych otoczonych siatką. Był jeszcze reflektor oddalony o blisko kilometr, który i tak dawał radę razić nas w oczy. Ludzie wokół przeklinali, rozlewali alkohol na ziemię i byli zwyczajnie pijani. Ja i moi znajomi siedzieliśmy na czymś, co musiało kiedyś być tarasem, i gadaliśmy o filmach. Dołączyli do nas widzowie z Wiosny Filmów (inny festiwal), którzy świeżo obejrzeli „Utoya” i nie byli zadowoleni. Pogadaliśmy, nadrobiliśmy czas, nawet raz udało mi się sprowadzić rozmowę na tematy medyczne (głupie studia paramedyczne), kiedy to zacząłem pytać znajomych, czy oni i ich partnerki badają się profilaktycznie. Okazało się, że tak. I dobrze, możemy pić dalej.

Opuściłem towarzyszy krótko po północy, ponoć przez to ominęło mnie oglądanie obcych ludzi uprawiających zapasy po pijaku. Zszedłem do stacji metra, która również była pełna ludzi. Patrzyłem po nich i zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym opisać ten moment, co go właściwie tworzy? Ludzie byli wokół podzieleni na grupy, pary i jednostki. Były kobiety w rajstopach siedzące pod ścianą, w innym miejscu pewien facet trzymał pewną kobietę delikatnie za włosy, a ona patrzyła na niego, jakby chciała się obrazić, ale nie mogła do tego zebrać. Wszyscy gadali i zdawali się zadowoleni z momentu. Nic konkretnego. Po opuszczeniu metra na piechotę udałem się na spoczynek. Uwielbiam spacerować po centrum Warszawy po północy.

Sobota, 21 kwietnia.

Plaża w świetle dnia nawet ma prawo ujść. Było ciepło, można usiąść na trawie i poczytać książkę albo kopniakiem zrzucić wędkarza do wody, co kto woli. Pospacerowałem w tamtej okolicy przez kilka mostów i udałem się w kierunku Iluzjonu, gdzie o godzinie 14 miał zacząć się pierwszy pokaz tego dnia. Przed kinem ulica była zamknięta, bo odsłaniali tam ulicę Gustava Holoubeka, na którego cześć nazwano kamienicę (czy coś w tym stylu). I dobrze, dobry aktor to był.

Święto Kino Niemego (w tym roku odbyła się jego 15 edycja) to specyficzny festiwal – jest tani (karnet na wszystkie pokazy kosztuje 50 złotych), składa się jedynie z 10 filmów (ale najczęściej w ramach jednej projekcji widzimy kilka tytułów, tzn. danie główne + plus krótki metraż przed) i co tu ukrywać, prawa autorskie na tytuły tam prezentowane już dawno wygasły, więc równie dobrze można zostać w domu i oglądać w Internecie. Organizatorzy muszą więc się postarać i robią to poprzez prezentowanie na dużym ekranie zremasterowanych wersji filmów (oczywiście, nie wszystkich). Ponadto praktycznie każdy tytuł otrzymuje prelekcję z tłumaczeniem na język angielski oraz muzykę graną na żywo. Brakuje chyba tylko spotkań z twórcami.

Prelekcje są konkretne i często wyjaśniają, czemu dany tytuł jest prezentowany, a historie o tym, jak udało się zremasterować dany tytuł, też są warte usłyszenia. Głównym tematem tej edycji był taniec oraz Pola Negri, a repertuar nie zawierał tak naprawdę żadnej słynnej produkcji – jedynym takim tytułem była „Puszka pandory” z 1928 roku. Reszta mogła co najwyżej pochwalić się nazwiskami (wiele tytułów z berlińskiego okresu karieru Ernsta Lubitscha, jednej z największych legend komedii pierwszej połowy XX wieku). Minusem prelekcji (następujących po porcji reklam, które też nie są krótkie, ale z drugiej strony nie wchodzą w standardy multipleksów) jest to, że trochę czasu trwają. W efekcie film standardowo zaczyna się pół godziny po czasie, co tragedią nie jest, ale jak ktoś chce zjeść między filmami, wtedy pozostaje mu knajpa w kinie albo kebab kilka budynków obok. Ja i moi znajomi mieliśmy plany na ładny obiad, ale w sytuacji, gdzie zamiast 90 minut mieliśmy jakieś 50, to zostaliśmy na miejscu. Jak pisałem wcześniej, jest tam standard NowoHoryzontowy, więc bez przykrości, pierogi z soczewicą były naprawdę przyjemne.

Czas jest jeszcze potrzebny, aby przygotować instrumenty. Artyści następnie przychodzą, wprowadzają ostatnie zmiany, by mieć wszystko pod ręką – i dają znać operatorowi, że są gotowi. Dopiero wtedy zaczyna się seans. Brałem już wcześniej udział w takich projekcjach – mieszkałem w Warszawie, chodziłem do Iluzjonu, a więc i dwa lub trzy razy w jego repertuarze był film z muzyką graną na żywo. Kojarzy mi się to jednak we wspomnieniach jedynie z uczuciem presji, bo nie chciałem wychodzić z sali, gdy grali, bo czułem, że to mogłoby ich urazić. To, co zobaczyłem na Święcie Niemego Kina, to zupełnie inna para kaloszy – złożona, eksperymentalna, pomysłowa i rozbudowująca doświadczenie. Momentami nie wiedziałem, na co patrzeć – na zespół czy na ekran (ewentualnie jeszcze na widownię i jej reakcje, też były interesujące). Byli zaraz pod ekranem, pod ścianą, patrzyli cały czas w ekran i do każdego ważnego momentu grali co innego, obsługując jednocześnie liczne grajki, pomagając sobie przy tym przygotowanymi samplami czy zapętlając wykonane na żywo chórki, a potem używać tego, by następnie śpiewać drugą warstwę, tworząc harmonię – wszystko na żywo, w ściśle z góry narzuconym tempie! Więcej napiszę o tym przy poszczególnych tytułach – tutaj tylko dodam, iż żałuję, że nie pogadałem z żadnym z muzyków. Interesuje mnie, jak daleko sięgała ich wolność kreatywna, czy ktoś im wyznaczał granice tego, co mogą zrobić i jakich instrumentów użyć. Zobaczyłem naprawdę szalone rzeczy i chcę wiedzieć, czy miały one jakąś historię – ale już do rzeczy! Widziałem w sobotę łącznie pięć tytułów: trzy pełne metraże oraz dwa krótkie.

14:00

„Tańcząc” (On with the dance, 1926) zyskuje dzięki muzyce. Sam short to po prostu kilka osób tańczących + zabawny komentarz do tego. Tak tańczą murzyni, tak Rosjanie a tak mieszkańcy wiosek. Niby nic, ale autor muzyki postarał się, aby każdy fragment miał inny rytm i instrument. Momentami grał nawet na dwóch lub trzech maszynkach. Występ ciekawszy niż film.

„Dzika kotka” (1921) jest całkiem sympatyczna, ale trochę nadużywa gościnności. To opowieść o dzikusce mieszkającej w górach, która zakochuje się w żołnierzu. Nie ma tu większej historii, a postaci są prawie że żadne (dlaczego się kochają? Dlaczego żołnierz jest tak kochany przez wszystkie kobiety? Nie wiadomo), ale można się naprawdę dobrze bawić przy oglądaniu. Humor jest prosty i bardzo rzadko działa poza obrębem danej sceny (najczęściej jest działanie + natychmiastowy efekt, a potem przechodzimy do kolejnego gagu). Nie żałuję spędzonego czasu i będę z całą pewnością ciepło wspominać.

…ale muzyka wykonana przez zespół Sutari – czapki z głów. Trzy dziewczyny, z tuzin instrumentów, a do tego jeszcze śpiewały. Ich praca zawstydza wszystkie współczesne kompozycje muzyczne aż po sam szczyt niemal. Te najwyższe, najbardziej kosztowne produkcje („Blade Runner 2„, „Dunkierka„, „Wojna o Planetę Małp„) mogą się dopiero pochwalić czymkolwiek na poziomie tego, co te trzy dziewczyny zrobiły – i to na żywo! Gęsto tam się pod sceną robiło od ilości kompozycji, motywów i brzmień, co za przyjemność! A jakby tego było mało, ich zaśpiewy przypomniały mi o „Wiedźminie 3„. Jeśli czyta to jakiś faktyczny twórca filmowy – przestań olewać muzykę w swoim filmie i zgłoś się do Sutari, zatrudnij ich. Chcę ich usłyszeć w innym filmie.

 

17:00

porticci poster

„Szkoła Sztuk Pięknych” (1930) to telewizja przed telewizją. Krótki metraż pokazujący jak dzieci uczą się baletu. Dzieci na widok kamery natychmiast zamierały i trzeba było kończyć ujęcie. Dziwna rzecz, na dodatek muzyka była z nagrania (nie na żywo).

„Dumb Girl from Portici” (1916) to jedyny tytuł, w którym wystąpiła Anna Pavlova. Opowiada o władcy, który naciskał na swoich poddanych, więc poddani wszczęli bunt i obalili władcę – cała opowieść jest streszczona na samym początku, a mimo to i tak nie jest to łatwy seans. Prezentacja bohaterów jest mało filmowa i bardzo chaotyczna, podobnie jak narracja w całym obrazie. Nie wiadomo często, kto i dlaczego robi, co robi, co się dzieje. Kto jest kim?, wszyscy wyglądają tak samo. Dopiero pod koniec, gdy zaczynają się sceny batalistyczne, to wtedy film ruszył z kopyta. To masywny tytuł o ogromnej sile bijącej z ekranu, kino musiało czekać chyba aż do „Przeminęło z wiatrem”, by przebić to, co zrobiła Lois Weber (pierwsza kobieta reżyser, zapomniana i nieszanowana). Do tego chyba pierwsze mastershoty w historii filmu, chociaż nietrwały jakoś specjalnie długo (z pół minuty?). Niemniej, jest tu znakomita jazda kamery przedstawiająca na jednym ujęciu atak na budynek i wtargnięcie agresorów do środka, demolująca wszystko, mordująca wszystkich… Mieli rozmach!

Muzyka z kolei… Była odważnie eksperymentalna. Tutaj właśnie było zapętlanie nagrań, dużo też śpiewano, ale szczególnie wybił się moment celebracji bohaterów ze zwycięstwa, pod którą to scenę nałożono jakiś popowy utwór, nadający całości wydźwięk domówki, bo starych nie ma w mieście. To tylko przykład tego, ale cały występ wyraźnie był czyjąś autorską interpretacją muzyczną – to z całą pewnością nie było coś, co twórcy mogli przewidzieć. Teraz nie wiem, czy to pomogło mi w nieskupianiu się na projekcji, czy też była to próba uratowania nieciekawego tytułu. Tak czy siak, film słaby, a odwagę muzyków mimo wszystko szanuję.

20:00

„Puszka Pandory” (Pandora Box, 1928) to tytuł, który już widziałem wcześniej. Jakąś dekadę temu, też w Iluzjonie. Niestety, wtedy miałem etap pogardy dla kina niemego, każda produkcja z tamtego czasu wydawała mi się taka sama, więc Pandory nawet nie widziałem do końca. Wyszedłem z sali, dałem niską ocenę, teraz miałem okazję powtórzyć, wykorzystałem ją – i jestem zadowolony. „Puszka pandory” to bardzo nowocześnie opowiedziana historia o kobiecie, która aktywowała otoczenie do robienia niechwalnych rzeczy. Wyszła z tego dojrzała i zasługująca na zamyślenie się produkcja o relacjach międzyludzkich – wszyscy gardzili główną bohaterką, ale też ona sama nic złego nie robiła, jedynie prowokowała innych, a oni byli zbyt słaby, by jej odmówić, a ona to obnażała. Zaskakująco płynna narracja, precyzyjna i zrozumiała – rozumiałem zarówno postaci i ich intencje, jak i zamysł reżysera, o czym chciał opowiedzieć. To przykład inspirowania się książką i zmieniania jej wymowy, aby opowiedzieć coś własnego. Historia jest dynamiczna, ciekawa i intryguje pierwiastkiem erotyzmu. To też zwyczajnie piękny film. Światło mogło odbijać się tak w oczach kobiety tylko wtedy, blisko 100 lat temu.

Miałem kilka momentów, gdy głowa mi opadała, ale nie znalazłem niczego w samym filmie, co mogłoby to uzasadnić. Musiało to więc wyjść ode mnie. Sam film zresztą był po prostu długi, ponad 133 minuty (plus długa prelekcja). Niemniej cieszę się, że tę powtórkę mam za sobą, opłaciła się! Aha – muzyka była idealna.

Po tym pracowitym dniu udałem się ze znajomymi bliżej centrum, gdzie poszliśmy do baru na dyskusję i piwo (a dla mnie cydr. Chciałem whisky, ale barmanka zapytała mnie, jaki mam limit cenowy i okazało się, że 20 złotych to za mało, więc nieważne). Jak zwykle wszyscy byliśmy zdziwieni, że w Warszawie zamykają bary o północy, o pierwszej albo drugiej… Musieliśmy zmieniać lokal. Oni mieli przed sobą jeszcze jeden dzień na festiwalu, gdzie mieli zobaczyć lubianą przeze mnie „Lalkę” (1919) Lubitscha. Ja niestety w niedzielę rano już planowałem stolicę opuścić i wrócić do miejsca, w którym mieszkam obecnie. Gdy jeden ze znajomych zamawiał przy barze, to zagadała to niego pewna dziewczyna – potem okazało się, że dziewczyna zza granicy. Na tym etapie byliśmy już tylko w męskim towarzystwie, dlatego posypały się żarty na ten temat… A zaraz potem zapadła na chwilę pierwsza chwila ciszy, gdy żaden nie miał już nic do powiedzenia. Na ścianie wisiał z kolei obraz przedstawiający świat narysowany piórem. Pośród linii był wiersz o pisaniu, tworzeniu i tym uczuciu, kiedy coś wymyślamy, ale decydujemy się tego nie zapisywać.

Wieczór zakończył się dla mnie po 2 w nocy kolejnym spacerem przez centrum stolicy. Przynajmniej tym razem zaproponowali mi striptiz.

Muszę częściej sobie przypominać, że miejsca takie jak Warszawa, to nie jest drugi koniec świata wobec miast, w którym mieszkam lub studiuję.

Aneks do festiwalu

Czyli filmy obejrzane po festiwalu, ale nawiązujące do niego.

„Suspense” (1913). Krótki metraż Lois Weber, pierwszej kobiety reżyser, którą poznałem dzięki wspomnianej powyżej „Dumb Girl from Portici” (1916). Okazuje się, że to ona wymyśliła split-screen, czyli zabieg montażowy łączący kilka ujęć w jedno, dzięki czemu możemy jednocześnie widzieć dwie osoby rozmawiające ze sobą przez telefon. Tutaj wykorzystano ten zabieg do opowiedzenia opowieści o kobiecie, której życiu zagraża człowiek włamujący się do jej domu, by zjeść jej kanapki – w tym czasie mąż gna na złamanie karku, by uratować sytuację.

„Nie chcę być mężczyzną” (I Don’t Want to Be a Man, 1918).