Świat gliniarzy („The Shield”)

Świat gliniarzy („The Shield”)

07/04/2016 Opinie o serialach 0
the shield poster
Shawn Ryan
Michael Chiklis & Walton Goggins
Revisionist Crime-Drama

Dzisiaj chciałbym opowiedzieć o wyjątkowym serialu zajmującym od niedawna wysokie miejsce wśród moich ulubionych produkcji – „The Shield”. Opowiada o policjancie z Los Angeles imieniem Terry Crowley, który dostaje za zadanie przyjrzeć się koledze po mundurze imieniem Vic Mackey.

Vic jest łysy, barczysty, dowodzi miejscową Grupą Uderzeniową od zadań specjalnych, podejrzewany jest o nadużywanie władzy i nieczyste zagrywki, jednak nic z tego nie można mu udowodnić – a więc stosujemy infiltrację. I chociaż wszystko zaczyna się od Terry’ego to szybko okazuje się, że to Vic jest tu centralną postacią, wokół której wszystko się będzie kręcić. Brudny glina, który siłą wyciąga zeznania; nie ma oporów, by podczas nalotu schować sobie kilka kilo narkotyków do kieszeni, by następnie móc podłożyć je komuś i w ten sposób przymknąć grubszą rybę. Zrobi każde nielegalne gówno, jeśli oznacza to zaprzestanie przestępczej działalności w czyimś wykonaniu. Albo będzie miało dla niego korzyść osobistą, poczynioną czyimś kosztem. Policjant stojący ponad prawem; robiący rzeczy, których nikt inny nie może i nie ma prawa zrobić. Byle tylko był porządek na ulicy.

Brzmi znajomo? Wystarczy zobaczyć tego gościa w akcji, by wiedzieć, że Vic Mackey nie jest człowiekiem, którego już w swoim życiu poznaliście. To jest wasza szansa, by spojrzeć w oczy, duszę i rozum tego człowieka, który kieruje się tylko jedną zasadą: to on ustala zasady. Każdy kolejny epizod odkrywa o nim coś nowego, jakąś pozorną sprzeczność, która będzie was gryźć, a każdy sezon wnosi pewną zmianę w jego osobowości i relacjach z poszczególnymi bohaterami. To przy tym najwyższy poziom zarówno pisania, jak i aktorstwa – dynamiczne, subtelne i intensywne. Vic rośnie w oczach widza na bohatera samą swoją wytrzymałością tego, ile potrafi kręcić jednocześnie i zachować przy tym przytomny umysł. Dość powiedzieć, że po całym dniu w pracy, w domu czeka na niego dziecko z autyzmem. Łatwo poczuć sympatię do tego gościa widząc jak po szalonym dniu na ulicy, gdy udało mu się ledwo ujść z życiem, zachowuje zimną krew w domu, trzymając swoje kłopoty dla siebie. Są po prostu takie chwile, w których nie jest istotne, że aresztował najwięcej bandziorów, albo rozbił gang handlujący kobietami.

Serial należy do tych, które ja nazywam „całościowymi” – rozumiem przez to, że opowiedziana zostaje tu jedna, długa historia, w której wszystko jest istotne i prowadzi do wcześniej ustalonego finału. Należy oglądać wyłącznie w całości, blisko 90 epizodów podzielonych na siedem serii, by móc poznać, o czym ta produkcja opowiada.

„The Shield” zaczyna się tam, gdzie większość podobnych tematycznie opowieści się kończy. Dochodzi do punktu kulminacyjnego, bohater posuwa się za daleko… i albo go na tym łapią, albo nie. I nie jest to jasne po pierwszym odcinku, nawet nie po pierwszym sezonie! Z oczywistych powodów nie mogę pisać o konkretach. Jeśli zastanawialiście się, jak wyglądało życie bohaterów różnych kryminałów po tym co zrobili, to „Świat gliniarzy” przynosi wam odpowiedź, i nie bierze jeńców.

Produkcja rozwija się potem w opowieść o tym, że… śmierć jest łatwa. Dla wszystkich. Łatwo jest zabić kogoś, kto jest dla ciebie niewygodny. Łatwo zabić siebie po tym, gdy popełnisz nieodwracalny błąd o konsekwencjach tak dużych, że nie będziesz umieć nawet tego objąć umysłem. Pomyślcie o tych wszystkich bohaterach w kinie, którzy umarli. Jakby te same tytuły wyglądały, gdyby musieli żyć? Jak wyglądałaby „Gra o tron„, gdyby nikt tam nie umarł i scenarzyści musieliby się zacząć potwornie wysilać, by razem ze swoimi bohaterami walczyć o przetrwanie kolejnego dnia o przytomnym umyśle? Śmierć jest łatwa. Życie jest trudne. Szczególnie gdy zmieniasz się ty, ale świat wokół ciebie nie. Jest obiektywny. I twoje czyny pozostawiły tam ślad. Ile jest w stanie zrobić człowiek, by to naprawić?; by zmienić się, a następnie zaakceptować to, co się stało jako część siebie… i pójść dalej? „The Shield” pokazuje jak żaden inny film konsekwencje podejmowanych wyborów, kiedy szybko wiele przestaje zależeć od ciebie, nie masz wszystkiego pod kontrolą, ale wszystko spowodowałeś… I nie ma innego sposobu jak żyć dalej, walczyć. W ten sposób ta produkcja jest najbardziej życiowym obrazem, jaki widziałem. Twarze na ekranie to nie są aktorzy. To prawdziwi ludzie, którzy kiedyś się urodzili. I pewnego dnia umrą, a do tego czasu muszą zrobić co w ich mocy, by móc każdego dnia wstać z łóżka i spojrzeć w lustro.

I doskonale zostaje to spuentowane w finale, wyrażającym jednocześnie wszystkie motywy, jakie poruszono na przestrzeni całej produkcji. Tu nic nie jest proste. Będziecie czuć sprzeczne emocje, bo i samo zakończenie jest sprzeczne. Skomplikowane. Najlepsze określenie, jakie znalazłem na opisanie go brzmi: „depresyjne„. Ten finał jest depresyjny, ale jednocześnie byłem szczęśliwy, że tak się to skończyło. Ostatnia scena nie uderza jakoś mocno w trakcie oglądania, ona roztacza swój impakt w czasie. Kończycie oglądać, idziecie na spacer, wracacie z niego, zaczynacie zmywać naczynia i po chwili orientujecie się, że stoicie bez ruchu, woda leci… Stało się. Jesteście teraz jedną z tych nielicznych osób, które wiedzą, jak kończy się „The Shield„. I odebrano wam tę opowieść jako część waszego życia. Akcja dalej się toczy, ale już bez was.

Ten serial to jedna z tych produkcji, które powodują moją zazdrość. Pragnę umieć tak pisać, pragnę tworzyć takie rzeczy. Wchodzą mi na ambicję i stawiam je na piedestale. Teraz czytam Wikipedię i chłonę dodatkowe informacje o bohaterach, czytam recenzje i wrażenia innych ludzi na konkretne epizody. To jedna z tych najlepszych opowieści, które dzieją się w całości w tej właśnie chwili – znasz zakończenie, i wiesz, że już jest po wszystkim, ale zaraz wracasz do początku, gdy tak jeszcze nie było, przyszłość nie była ustalona… I dzięki temu ta historia jest żywa, jakby w każdej chwili dopiero miała się zacząć. Po raz pierwszy. Również dla ciebie. Wciąż myślę o tej historii i próbuję sobie wyrobić własne zdanie… a może jestem tylko kolejną zmanipulowaną ofiarą, która miała po prostu odwrócić wzrok i zaakceptować wszystko?

Cholera, jak jeden serial może być tak doskonale skonstruowany, napisany i zakończony?!

Zdjęcia
To dosyć ciekawa sprawa – wykonane są z ręki, towarzyszy im dynamiczny, rwany montaż. Przez pierwsze sezony w ogóle nie zwracałem na nie uwagi, dopiero przy kolejnych zacząłem nad nimi myśleć… I dostrzegłem geniusz w tym banale. Przede wszystkim, brak znudzenia formułą i zawrotów głowy przy oglądaniu. Nic też nie ucieka uwadze widza lub zostaje przedstawione w ułomny sposób – jest dokładnie na odwrót. Najbardziej dramatyczne sekwencje również są kręcone w ten sam sposób i wtedy zacząłem widzieć doskonałość w konstrukcji kadru – w czasie, gdy każde ujęcie trwa kilka sekund (najdłuższe ujęcie w serialu trwa 30 sekund, i było jednym z dwóch które przekroczyły barierę dziesięciu). Ponadto, te ujęcia się nie powtarzają. Po cięciu patrzymy na sytuację z nowej perspektywy – i nie ma tu żadnych ograniczeń, bo rozmowę na ulicy możemy nagle zacząć obserwować z piątego piętra albo przez szybę w sklepie po drugiej stronie. Tu nie ma przypadku. Zacząłem nawet podejrzewać, że efekt trzęsącej się ręki jest dodawany w postprodukcji, a właściwe zdjęcia są wykonywane na stabilnym obiektywie. I mam pewność, że przynajmniej część materiału wykonano w ten sposób.

Doprawdy, montaż i zdjęcia w tym serialu to mistrzostwo świata. Rzemiosło, talent i artyzm bezbłędnie funkcjonują tu pod zasłoną chaosu, naturalizmu i improwizacji.

Czy są jakieś minusy?
Są. Pierwsze dwa sezony co najwyżej zapowiadają przyszłą wielkość, a w dzisiejszych standardach to dla wielu po prostu za dużo – ale to minus czysto subiektywny, który dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Prawdziwie negatywne strony tej produkcji to niektóre postaci drugiego planu, którą są istotne, ale przy tym nie mają osobowości. Pojawiają się od czasu do czasu, aż do momentu, gdy będą istotni dla fabuły. Dla przykładu – Grupa Uderzeniowa ma czterech członków. A przez pierwszy sezon nawet nie byłem pewien, ilu ich mają, bo rozpoznawałem dwóch. Lema zacząłem rozpoznawać w trzecim sezonie, wtedy już miał pewne cechy osobowe i własny wątek. A Ronnie… do końca jest nijaki. Jest twardy, skuteczny i istotny w ostatnich paru sezonach, ale jego imienia nauczyłem się dopiero w siódmym, i to dla siebie, bo jako postać jest po prostu tym kimś dodatkowym, kogo pozostali bohaterowie potrzebowali w niemal każdej sytuacji w ostatnich czterech sezonach.

Inną kwestią jest zaniedbywanie wielu postaci aż do momentu, gdy będą bezwzględnie potrzebni dla fabuły. Przykład: żona Shane’a. Tak, będzie ktoś taki od trzeciego sezonu i w nim pojawiała się nagminnie. W czwartym sezonie pojawi się tylko na ułamek sekundy, by pokazać, jak jest w łóżku z mężem. Dopiero w połowie piątego sezonu wróci do historii. Tego typu postaci jest tu mnóstwo.

Sezon po sezonie

Współczesne Los Angeles. Mniejszości etniczne, Meksyk, policja, narkotyki, przestępstwa i władza niemająca zaufania. Wyróżnia się tu jeden człowiek: Vic Mackey. Glina mający układy z handlarzami na ulicy, biorący działki od każdego za to, że nie będzie go zgarniać do aresztu. Nie boi się podjąć wszystkich kroków, byle tylko zachować nienaruszalność i by nikt nie dowiedział się o jego ruchach. Ma żonę, ale sypia z innymi kobietami. Podczas nalotu spokojnie schowa do swojej kieszeni kilka kilo proszku, a przy przesłuchiwaniu nie ma zahamowań, by wyciągnąć zeznanie siłą. Gdy przychodzi do karania, jest brutalny. Ośmiesza ludzi przy aresztowaniu, obraża ich, podle traktuje. Cały czas wykonuje na boku jakąś robotę dla siebie – szuka brudów na kogoś, nadzoruje prywatną akcję.

Nieważne, jak bardzo znajomo to brzmi – Vic Mackey jest unikalny. Kogoś takiego jeszcze na ekranie nie było, to pewne. Jest kimś więcej niż tylko zbiorem nośnych medialnie cech charakteru. Jest złożonym charakterem, którego nie rozgryzłem w pełni nawet po całym pierwszym sezonie. Idealną sceną, która przedstawia jego charakter, jest ta w łazience ze środka serii. Jeden gliniarz mu zagrażał, więc Vic go zaszantażował. Jak powie, co Vic zrobił, to ten w rewanżu powie innym, że tamten jest gejem. To oczywiście działa i sprawa jest zamknięta, jednak wkrótce następuje ta scena w łazience, gdy wspomniany gliniarz opowiada o swoim bólu, i tym jak bardzo siebie nienawidzi za bycie homoseksualistą. Vic mówi wtedy: „Nie możesz iść przez życie, nienawidząc się. Pomogłeś mi, więc ja pomogę ci„. I wiedziałem wtedy, że naprawdę wierzy w to, co powiedział. Miałem pewność, że to jest jego wartość, w którą wierzy całym umysłem.

„The Shield” w całości opiera się na tej postaci i jego wyjątkowości. To zaczyna być wadą, gdy zrozumiałem, że ta produkcja nie ma nic innego do zaoferowania tak naprawdę. Każda inna postać jest nieinteresująca, a fabuła jest szczątkowa. W pierwszym epizodzie wydarzy się coś ważnego, a potem będą o tym przypominać, ale nie zrobią z tym nic nowego. Jednak Vic Mackey ma to gdzieś i ciągnie cały serial niczym strongmen. Ten bohater cały czas balansuje na granicy, nie tylko prawa i tego, by nikt niewłaściwy nie dowiedział się wszystkich faktów o jego życiu, ale też cały czas jest o milimetry od zwariowania. Ilość roboty cały czas jest krytyczna, ciągle robi coś, o czym nikt nie może się dowiedzieć, cały czas musi interweniować, bo coś poszło nie tak… A na wierzchu jest jego rodzina i synek mający problemy, z którymi trzeba pójść do doktora. Jak tu znaleźć na to czas, a jednocześnie nie pęknąć i nie wykrzyczeć na żonę wszystkich swoich problemów? Trzeba być niebywale silnym. A Vic jest kimś takim.

Bezpośrednia kontynuacja całościowa. Wątki pociągnięto, postarano się o nieco większy rozmach i uchylono rąbek tajemnicy, jakie rozmiary może przybrać ten serial w przyszłości. Widzę wyraźnie, że jest tu szerszy plan dla wszystkiego. Teraz tylko oglądać, bo jestem złapany na dobre. Chcę poznać całość. Jeszcze tylko 59 epizodów przede mną.

Wszystko, co napisałem o pierwszym sezonie, wciąż tu jest, nie ma potrzeby się powtarzać. Druga seria wprowadza do produkcji głębię u pozostałych postaci. Teraz każda ma historię, która zapada w pamięć. Julien leczy się z homoseksualizmu i bierze ślub (!). Danielle postrzeli w samoobronie Araba, który wymachiwał bronią – ale byli sami, a zaraz potem wbiegła na scenę żona zastrzelonego przekonana, że biała kobieta zamordowała jej męża bez powodu – a skoro władze wierzą policjantce, postanowiła samotnie obrócić życie Danielle w piekło (!). Dutch zyska jaja i będzie bardziej aktywny. Aceveda startuje do wyborów, Claudette będzie rozważana na stanowisko następcy Acevedy, a jej relacje z grupą uderzeniową będą bardziej napięte. Sama grupa też wybierze sobie ciekawy cel… Pojawi się pani z kontroli, szukająca brudów na Vica. Temu w życiu będzie coraz trudniej, bo żona od niego uciekła.

Taka moja cicha nadzieja, żeby Corrine nie okazała się tak denerwująca, jak się na to zapowiada. A ja należę do ludzi, których nie wkurzała Skyler White.

Tyle ode mnie. Serial trzyma poziom, jest teraz ciekawszy i świeży, jest tylko jeden odcinek dociśnięty na siłę, w którym pokazano powstawanie posterunku (tak – retrospekcja, która nie podobała się Garretowi). Flashback tylko z jedną zaletą – zobaczyłem znowu Aarona Stantona.

To nic pewnego, ale od końcówki pierwszej serii mam wrażenie, że „Shield” będzie takim rewersem „Breaking Bad” – i jak na razie… wciąż jest to możliwe.

Tutaj już serial jest spełniony. Fundamenty postawiono, teraz tylko obserwujemy, co wynikło z wydarzeń w dwóch pierwszych sezonach. Do tego wiele innych ciekawych wątków jak śledztwo za gwałcicielem, albo Acaveda z kutasem w ustach. Scenariusz jest napięty, wątki ściśnięte. Ledwo jest miejsce, by nabrać powietrza podczas oglądania. I ten finał! Mroźny wieczór i kilku przyjaciół na rozmowie… Wciąż ogląda się dobrze.

W tym sezonie pojawia się Glenn Close i kopie dupę. Jedna z najtwardszych postaci żeńskich w historii kina, a przy tym dosyć niejednoznaczna. Jeśli chodzi o fabułę – pojawiają się konflikty wewnętrzne, Vic bierze kilka kroków w tył, teraz jest więcej niż jedną postać na prowadzeniu. I to wpływa na odbiór seansu, trochę trzeba się zmuszać, by oglądać dalej, chociaż całość dalej prowadzona jest bezbłędnie.

Geniusz. Od pierwszego do ostatniego odcinka. Od licznych zamieszek i Vica prującego z węża strażackiego do murzynów wywracających samochody, aż po finał z grupą policjantów stojących na mrozie w środku nocy, gdy słychać było jedynie płacz pojedynczej kobiety… Piękny, kurewski widok. To tutaj pojawia się postać Foresta Whitackera, a od momentu jego samodzielnego odcinka staje się jedną z najlepszych postaci w historii. Niejednoznaczny, zdeterminowany, nie do zatrzymania! Ogląda się to tak dobrze, że nie można się zatrzymać – oglądając finałowe sceny, byłem z nimi jednością. Czy „The Shield” może być jeszcze lepsze? 

Zaczyna się, przepraszam za wyrażenie, na pełnej kurwie! Vic zapierdala po mieście uciekając zarówno przed policją jak i przestępcami, by załatwić swoje sprawy. Pierwsze trzy odcinki są niebywale intensywne, a wieńczące spojrzenie w jego błękitne, potyrane oczy to jeden z najbardziej pamiętnych chwil w serialu. Zaraz potem, bez żadnego lania wody, przechodzimy do konfrontacji przyjaciół i ujawniania tajemnic, czego spodziewałem się raczej po finale całej produkcji, niż połowie przedostatniego sezonu, ale nie było tu miejsca na nic innego, musieli przejść do rzeczy i iść dalej, dlatego druga połowa szóstego sezonu płynnie przechodzi w siódmy. Twórcy nie są już zainteresowani tym, by konkretny sezon lub odcinek wywierał wielkie wrażenie. Teraz ich umysł był skupiony wyłącznie na tym, by cały serial osiadł na pamięci widzów. I to im się udaje.

Tak szczerze to nie zdziwię się, jeśli niektórzy nie będą dawali rady nadążyć za tym, co tu się wyprawia. Mnóstwo postaci manewruje na kilka frontów i nic z tego nie jest ukrywane przed widzem. Oglądający wie o wszystkim i naprawdę jest tu wiele momentów, w których trudno się połapać kto teraz robi kogo i w jaki sposób w trąbę, kiedy kłamie i ile tak naprawdę wie. Im dalej, tym bardziej staje się jasne, że nie ma ruchu, na który twórcy się nie zdecydują. Aż do finału, który… jest wymagający. Strasznie jestem zaskoczony, że tak powszechnie jest uważany za jeden z najlepszych finałów w historii, ponieważ to nie jest proste zakończenie. Cały serial nie jest prosty, ale ta ostatnia scena… ona dojrzewa w oglądającym. To jest tego rodzaju zakończenie i jestem w szoku, że WSZYSCY zdają się w nim połapać.