Serenity (2005)

Serenity (2005)

16/09/2014 Science-Fiction 0
serenity
Neo-Western

…czyli taki 16 odcinek „Firefly”, kontynuujący wątki zaczęte w telewizji, tylko w formie pełnometrażowego filmu kinowego.

Bardzo mnie dziwiło, że więcej moich znajomych widziało właśnie film, a nie serial. I ocenili „tak sobie„. Pomyślałem, że nie zrozumieli, bo przecież trzeba najpierw obejrzeć oryginał! Wtedy też miałem tę rzadko chwilę, gdy stwierdziłem „Nie wiedzą, co oglądają!„. Nie rozumiem, jak można iść do kina nie wiedząc, na jaki tytuł się pójdzie, i myślałem, że seans „Serenity” to coś w tym stylu.

Zaskakujące jest to, że film radzi sobie całkiem nieźle jako samodzielna produkcja. Mogę jedynie podejrzewać i zgadywać, że „nowi” nie za bardzo zrozumieją, o co chodzi z wojną, Sojuszem i przeszłością bohatera, czyli ogólnie pojętym tłem, które dosyć mocno uzasadnia całą dramaturgię punktu kulminacyjnego. Z kolei przedstawienie bohaterów, ich życia, uniwersum – to wszystko tu jest, w pełni zrozumiałe. Teraz już jest pewne, że River to telepatka, i Sojusz wysyła w pościg za nią bezwzględnego łowcę, granego przez Chiwetela Ejiofora. Człowiek ten wie, że czyni zło, ale robi w imię stworzenia lepszego świata, w którym nie ma zamiaru żyć, bo nie będzie w nim dla niego miejsca. Pali on do ziemi każde miejsce, w którym Serenity – statek, na którego pokładzie River się ukrywa – mógłby wylądować. Malcolm Reynolds – kapitan Serenity – będzie potrzebował dobrego planu. Albo po prostu odda dziewczynę Sojuszowi i tyle.

Wychodzi więc na to, że osoby, które nie widziały „Firefly” i nisko cenią sobie kontynuację, zwyczajnie jej nie polubiły… Co trudno mi sobie wyobrazić, bo tutaj jest od cholery do lubienia. Oczywiście, poza obłędną akcją i solidną dawką dramaturgii typowej dla blockbusterów. Cała strona wizualna jest po prostu śliczna, to może być najładniejszy film sci-fi, jaki w życiu widziałem. Wszelki dobór barw, oświetlenie, scenografia, efekty wizualne, specjalne i szeroko pojęta edycja montażu… rezultat jest piękny. Czy to scena rozmowy w pokoju, czy spektakularna sekwencja z wybuchami w kosmosie, patrzyłem z przyjemnością.


Dialogi to mistrzostwo jak zwykle, każda postać nadal ma swój charakter i dzięki temu, że to kino, zobaczyłem tu rzeczy, które w telewizji raczej by nie przeszły. Szczególnie widać to w głównym bohaterze, który wg początkowych szkiców miał być bardziej arogancki i bezwzględny niż to wyszło w praniu, ale taki jest na dużym ekranie. Zachowując przy tym swoje poczucie humoru! Od pierwszej sceny jasno daje do zrozumienia, że on tu rządzi, a jak się nie zgadzasz, to ci przywali. Posuwa się nawet do terroryzowania własnej załogi wraz z rozwojem akcji. I to jest super! To tak bardzo pasuje do tej postaci, bo wychodzi tak realistycznie. Nie zdawałem sobie sprawy, że czegoś mogłoby mi brakować w oryginalnym serialu, ale teraz to wiem!


W całym filmie jest masa takich drobnych rzeczy, które wywołują uśmiech. Cały czas jest coś do lubienia. Właściwa opowieść zaczyna się od czterominutowego mastershota, w którym twórca chodzi z kamerą po statku i przedstawia po kolei wszystkich członków załogi. Dialogi są świetne, humor jest idealny, zbudowano materiał pod kolejne sceny, prowadzono tam akcję w czasie rzeczywistym, blablabla… Ja uwielbiam tę sekwencję, ponieważ po raz pierwszy (i jak na razie, ostatni) pokazano statek w całości. Od dziobu, przez jadalnię, maszynownię, lazaret i na hangarze skończywszy. I jakoś mnie nie interesuje, że prawdopodobnie było to ujęcie markowane, i były w nim od 1 do może nawet 4 cięć. Oglądam go i oglądam, i nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo satysfakcjonujące ono jest.

Mina, którą River robi, gdy Simon pyta ją, czy rozmawia teraz z Mirandą. Sposób, w jaki Łowca zabija tego naukowca na początku. Fakt, że gdy Reaversi atakują na początku, Mal rozkazuje mieszkańcom (których właśnie okradł) by się schowali w skarbcu. Nagranie z Inarą, na którym gdzieś w tle widać River wąchającą jej łóżko… Joss Whedon sypie takimi momentami jak z rękawa. Tylko go lubić i jego uniwersum!

Nie ma na razie kontynuacji i to największa słabość tej historii. Siła punktu kulminacyjnego polega na tym, że jedynie obiecuje pewną zmianę, ale czy do niej doszło? Nie wiadomo. Nic takiego nie pokazano. Jeśli nadal miałbym porównywać do „Babylon 5”, to Joss Whedon jest gdzieś na końcu drugiego sezonu pod względem rozwoju tej wielkiej fabuły. Zapewne za kilka seansów zacznie mi to poważnie przeszkadzać i „Sernity” już mi się znudzi. Będzie jak chodzenie do lodówki ze świadomością, że nic w niej nie ma.