Miłość do kina w czasach cyferek i pustych arcydzieł

Miłość do kina w czasach cyferek i pustych arcydzieł

15/09/2019 Blog 0
family rodzina pustka miłość

Kocham filmy. Co prawda trudno jest kochać kino, kiedy miłość do niego wyrażana w pustym klikaniu w najwyższe oceny. Niemniej, wciąż można kochać naprawdę.

Nie wiem, jak czytelnicy tego bloga, ale niektórzy moi znajomi mają niemal zawsze problem z tym, jak oceniam jakiś film. A raczej nie tyle oceną samą w sobie, ile jej cyfrowym podsumowaniem. Mówią że nie stosuję pełnej skali, że zaniżam oceny, że można przewidzieć, jaką ocenę wystawiam, a tych najwyższych nie wystawiam z zasady. Czasami nawet ktoś zobaczy w tym dowód na to, że nienawidzę kina. Pogadajmy więc o tym. Znowu, ale tym razem w kontekście Parasite.

Myślę, że już jestem na etapie pogodzenia się z ocenami cyfrowymi. To dobry skrót myślowy pozwalający mi szybko przekazać odbiorcy, które tytuły polecam, a które nie. Które w mojej opinii zasługują na uwagę, a które nie. Uzasadnienie jest w opinii, więc tutaj nie ma problemu. Problem jest wszędzie indziej, a wynika to z dwóch prostych celów, które sobie postawiłem dawno temu:

1) Moje oceny mają coś znaczyć
2) Oceniam filmy jako całość

To oznacza, że nie jest ważne, w którym roku film się pojawił – ocena ma być taka sama. Oceniam tylko film. Jeśli tytuł z 1920 roku oceniam na 8/10, to gdyby wyszedł on dziś, byłby ceniony przeze mnie w ten sam sposób. I tak mogę powiedzieć o Furmanie śmierci – nie tylko jest to piękny film, ale też dostarczyło jedną z najlepszych historii, jakie kino opowiedziało. Kłóci się to oczywiście z współczesnym ocenianiem w obrębie danego gatunku albo roku, że kilka najlepszych filmów w danym okresie musi zgarnąć najwyższą ocenę na jakimś portalu czy blogu. Przecież jeśli najwyższa ocena nie jest wystawiona raz na jakiś czas, to nie ma nic wspólnego z samymi filmami – to autor recenzji się starzeje, tetryczeje i w ogóle już nie kocha kina. Takie zachowanie nie jest dla mnie, podobnie sprawa ma się z gatunkami – bo obecnie już nie myślę o gatunkach filmowych. Współczesne filmy rzadko są tak czy siak tylko jednym gatunkiem. Mój ulubiony film 2018 roku (Blindspotting) ma elementy czarnej komedii, dramatu a nawet musicalu. Musiałbym więc zastanawiać się, który z tych gatunków przeważa – czy coś w tym stylu. Wolę po prostu oceniać film jako film i wyrazić, czy jest on dobry albo nie. Ograniczanie się do wyróżnienia najwyższą oceną tylko jednego czy więcej tytułów na rok też jest mi obce i odległe – bo co, gdyby ten sam film wyszedł rok później, otrzymałby inną ocenę? Takie ocenianie nie jest ocenianiem. To segregowanie.

Najważniejsze jest jednak to, że wymagam od siebie, aby ocena wystawiona przeze mnie coś znaczyła. Choćby tyle, że jestem w stanie ją uzasadnić na tle innych, wynoszących tyle samo gwiazdek. Może to nawet oznaczać niewystawienie oceny w ogóle, bo nie byłem w stanie napisać zadowalającego mnie samego notki. Wszyscy lubimy The Thing, ja też, obejrzałem rok temu ponownie… I obejrzę jeszcze raz, ponieważ nie umiałem wyrazić, dlaczego ten tytuł cokolwiek dla mnie znaczy. Jeśli kocham dany film, muszę umieć go obronić, inaczej czuję, że go zawiodłem. Gdy ktoś nisko ocenia Pulp Fiction, to ma do tego pełne prawo, ale jak pokazać mu swoją stronę tego filmu i zacząć dialog? Można oczywiście z kijem w dupie zacząć się obrażać, ale co ja miałbym zrobić w takiej sytuacji? Jak wytłumaczyć miłość do Pulp Fiction? Mad Max 4? Albo innych filmów, które „tylko” śmieszą, więc miło przy nich spędzamy czas i to skutkuje wysoką oceną – po czym pojawia się ktoś, kogo nie bawiła ta sama produkcja. Wystawia niską ocenę, obraża tę produkcję, a ja czuję gniew na samego siebie, bo jeszcze nie umiem jej obronić (przy okazji polecam Podróże Sullivana – o twórcy, który gardzi komediami, chce stworzyć dramat, „prawdziwą sztukę”). Poza tym wystawiając taką ocenę, muszę mieć pewność, że ten tytuł faktycznie jest dla mnie tak ważny: że będę o nim jeszcze myślał, wspomnę o nim w tym lub innym felietonie, przyjdzie mi on do głowy w rozmowie, że będę chciał do niego wrócić albo uzasadnić, dlaczego już nigdy do niego nie wrócę (ponieważ był to tytuł tak dołujący – Wszystko za życie, Mary i Max, Pogrzebany). Widzę innych, wielu z nich nawet żyje z pisania o filmach, którzy dają wysokie oceny, jak leci, ale po nich samych nie widzę, żeby te filmy w nich zamieszkały. Obejrzeli, napisali tekst na pięć gwiazdek, tydzień później zapomnieli. Nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego spotkało któryś tytuł, który ja wysoko oceniam. Nie mogę napisać czegoś w stylu: „doskonale wyreżyserowany, ze świetnymi dialogami i uroczym poczuciem humoru” i udawać, że to uzasadniania moją miłość do danej produkcji, bo tak nie jest. Ja muszę dotrzeć do wnętrza danego tytułu, zrozumieć je, nawiązać z nim relację. To musi być osobiste. Filmy to w końcu sztuka. Co jest chyba kolejnym powodem, dla którego moje ocenianie oraz ocenianie innych jest tak różne. Ja postrzegam filmy jako sztukę. I dlatego jestem wymagający. W końcu – z iloma filmami można nawiązać osobistą relację, ile z nich może dla nas cokolwiek znaczyć?

I tym samym przechodzę do tematu arcydzieła. Nie chcę dawać najwyższych ocen tytułom, które są udane. Nie chcę też dawać takim, które są wyjątkowe na tle innych w tym samym gatunku lub roku. Nie chcę też tego robić wobec tytułów, które po prostu mnie się podobały, przy których spędziłem miło czas. Nie. Najwyższa ocena powinna wędrować do arcydzieła. Produkcji ważnej dla mnie jako człowieka. Wg definicji na Wikipedii oznacza to „dzieło kultury, które zostało uznane przez odbiorców lub publiczność w pewnym dłuższym okresie za wyróżniające się na tle innych dzieł (literatury, muzyki, filmu, sztuk plastycznych) lub za doskonałe w swoim gatunku”, ale ta definicja mnie nie odpowiada: postrzegam sztukę jako coś obiektywnego, więc jej wartość nie może zależeć od zdania odbiorcy i krytyków, a tym bardziej nie może na to mieć wpływ czasu. Brakuje mi też w tej definicji arcydzieła wzmianki w stylu: „Utwór, który zmienia życie”. Masz styczność z takim, aby potem twój los już nigdy nie był taki sam – ilekroć ktoś ciebie poznaje, zawiera tym samym znajomość z tym filmem albo książką, ponieważ stała się ona częścią ciebie. Zgadzam się też co do tego, że arcydzieło musi być doskonałe w swoim gatunku – czyli że film musi posługiwać się filmowymi środkami wyrazu, nie może opierać się wyłącznie na słowie mówionym/pisanym.

Nawet bez ścisłej definicji jasne jest, co próbuję teraz powiedzieć – że najwyższe oceny powinno się przyznawać tylko arcydziełom. Bez tego wszystko to traci na znaczeniu. Łatwo jest mi o tym myśleć w ten sposób, ponieważ mam punkt odniesienia: Atlas zbuntowany. Książka, którą uważam za skończone arcydzieło – i tak naprawdę jedyne, z jakim miałem do czynienia. Żaden inny utwór nie zbliżył się nawet do tego, aby znaczyć dla mnie choćby część tego, co znaczy dla mnie Atlas Zbuntowany. Ten tytuł ukształtował moją osobę, zmienił mnie i pomógł mi na tyle sposobów, że jeśli miałbym to opisać, pewnie stworzyłbym szereg esejów o podobnej długości, co sam Atlas… (1200 stron w wydaniu polskim). Utwór, któremu dosłownie zawdzięczam życie – w tym znaczeniu, że gdybym go nie poznał, żyłbym teraz życiem zupełnie innym. I to jest mój złoty standard, jeśli chodzi o skalę oceniania.

Ostatnio pomyślałem o Atlasie… oglądając Parasite , według wielu najlepszy film 2019 roku – o jednym fragmencie Atlasu… konkretnie, w którym przy kolacji bezdomny opowiada historię z czasów, kiedy pracował w fabryce samochodów. Jest to historia o tym, jak pewne założenia filozoficzne („Każdemu według potrzeb”) wcielono w życie oraz co z tego wynikło. Widzicie, całe Parasite ma podobną wartość, co jedno zdanie zawarte w całej tej opowieści. Może jeden akapit.

Dla tych, co nie widzieli Parasite, bez zgłębiania się za bardzo w fabułę, jest to produkcja o tym, że biedni ludzie nienawidzą innych biednych ludzi. Na pewno znacie takie osoby, które, gdy słyszą, że ktoś wygrał na loterii, to od razu mówią coś w stylu: „By się podzielił, przecież nie zbiednieje”. I mają na myśli tylko siebie. Nie myślą o innych. A jeśli sami by wygrali, to można się domyślać, czy by się podzielili z kimkolwiek obcym, czy nie. Parasite jednak z tym tematem nic nie robi, kiedy Atlas… robi dosłownie wszystko: w ciągu jednej historii analizuje całe wydarzenia od każdej strony: jak taki pogląd filozoficzny się rodzi, jak zostaje wcielony w życie, dlaczego jest popierany i w jaki sposób ludzie popierający budowanie społeczeństwa o taki fundament są w stanie kontynuować swoje zachowanie pomimo dowodów na to, że to nie będzie działać. To wszystko bez odbierania swoim postaciom człowieczeństwa – przyznają oni w pewnym momencie, że robili wszystko świadomie. Nie pomyśleli tylko o tym w szerszej perspektywie – że zawsze będzie ktoś pod nimi. Im się marzył nowy samochód, wystarczyło „dostać” go od kogoś, ale komuś innemu zależało na telewizorze. I zamierzał dostać go od nich – mają w końcu samochód i inne rzeczy, mogą się podzielić. „Na biednego nie trafiło”. W kontekście innych wydarzeń z książki jest to wstrząsająca historia, która pozwala zrozumieć skomplikowany system filozoficzny oraz jego konsekwencje ekonomiczne i społeczne. A jest to historia z każdym rokiem coraz bardziej aktualna (którą można odnieść, chociażby, do współczesnej Polski) albo któregokolwiek kraju, w którym dowolny element gospodarki został zbudowany wokół zasady „Każdemu według potrzeb”.

Na tym tle Parasite przeraża mnie swoją pustką. Nawet jeden akapit tej krótkiej historii ma większą wartość od filmu, który zdobył Złotą Palmę w Cannes, zapewne będzie nominowany do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, już teraz znajduje się na liście najlepszych filmów roku oraz zbiera tak wysokie oceny wśród znajomych kinomanów, jakby oni wszyscy zamierzali wracać do tego filmu raz na miesiąc przez resztę życia, jakby znaczył dla nich aż tyle. Oczywiście tak nie będzie. Jedyną wartością Parasite, jaką jestem w stanie wymienić, jest przynależność do kina środka – czyli jest to tytuł lekki, popularny i rozrywkowy, ale zrobiony w „ambitny” sposób, który zachęci masowego odbiorcę do częstszego sięgania po kino festiwalowe, koreańskie, dramatyczne itd., gdzie już może spotka cenniejsze utwory. Nic więcej w Parasite nie ma.

Jest on skonstruowany w sposób nad wyraz banalny: przez godzinę oglądamy rozwój sytuacji do momentu, kiedy biedni ludzie będą mieć pewną władzę. W środku filmu następuje krótki, dramatyczny moment, kiedy mogą użyć tej władzy, aby pomóc komuś sobie podobnemu, ale decydują inaczej. Kolejna godzina jest już tylko konsekwencją tego wyboru, przy czym jest to konsekwencja głównie rozrywkowa: dzieje się dużo, ale nikt nie wyciągnie z tego wniosków, nikt tego nie zrozumie, nic się nie zmieni. Nie ma tutaj analizy zachowania bohaterów czy innego zgłębienia sytuacji, której właśnie byliśmy świadkami. Wszystko miało miejsce tak, jakby twórcy w ogóle nie byli świadomi takich pytań, że wszystko, o czym mówimy, ma zupełnie inny poziom, na którym ten dylemat tak naprawdę się rozgrywa.

Nie zrozumcie mnie źle: Parasite to dobrze wykonana produkcja. Reżyser trzyma tempo i spójny styl, scenariusz konstruuje intrygę w czytelny i przejrzysty sposób, aktorzy wiarygodnie reprezentują swoich bohaterów i nadają im pierwiastek ludzki, scenografia koresponduje z postaciami i oddaje ich świat, kadry są schludne i estetyczne… Jednak nic z tego w żaden sposób nie sprawia, że przesłanie filmu jest opowiedziane w sposób bardziej zajmujący lub zrozumiały. Te elementy są zrealizowane w taki sposób bez żadnego celu. Parasite nie jest dzięki temu w żaden sposób „cenniejszym” – jego wartość byłaby podobna, gdyby był wykonany niechlujnie.

Ja tyle nie dałem. Nie pisałem nic na blogu o tej produkcji, bo zwyczajnie nie mam o czym. Niektórzy mogą odnieść wrażenie, że krytykuję w tym tekście samo medium filmowe jako podrzędne książce, ale jest na odwrót. Kocham kino i uważam jego język za najlepszy w sztuce – pomijając już fakt najmniejszej liczby ograniczeń oraz najwięcej możliwości, które oferuje obraz, ja po prostu myślę w wizualny sposób i wtedy jestem najbardziej zrozumiały. Zamiast coś tłumaczyć, wolę to pokazać. Może się pojawić argument, że w tym miejscu za wiele wymagam, dlatego jeszcze raz podkreślę: o to właśnie mi chodzi. Ja wymagam od kina, a wokół widzę kinomanów niemal obawiających się wymagać. Polecają takie filmy, potem mówią: „Nie każdy film musi być głęboki”, ale chyba właśnie powinien, skoro go polecają?, wysoko oceniają?, bezinteresownie tworzą akcje w mediach społecznościowych i kreują wydarzenie z polskiej premiery tego obrazu? – co zresztą umiem zrozumieć. Tak jak ja kochacie filmy i chcecie, aby te ambitniejsze były popularniejsze, dlatego robicie aferę wokół Parasite, ale płytkość tej produkcji nie jest po prostu godnym reprezentantem wyższych możliwości, jakie oferuje kino. W najgorszym wypadku cała sprawa może wypalić w drugą stronę, bo widzowie wybiorą się, licząc na coś więcej, a dostaną mało. Zniechęcą się i nie zrobią następnego kroku w stronę bycia kinomaniakiem.

Są oczywiście różne definicje „głębi” i nikt nie zabroni szarym kinomanom nadużywać słowa i umniejszać jego znaczenia, ale to dotyczy też zawodowych kinomanów, którzy zarabiają na życie opowiadaniem o kinie. Na nich niby ciąży większa odpowiedzialność, ale też mogą ją z siebie zrzucić. Nic nie stoi na przeszkodzie. Mamy 2019 rok, co prawda dopiero wrzesień, ale obecnie film roku ma dla mnie mniejszą wartość niż przypadkowo wybrany akapit z mojej ukochanej książki. Nie daję temu filmowi wysokiej oceny. Inni dadzą, ale to nic nie będzie znaczyć. Niektórzy zarzucą mi, że od dawno wysokiej oceny nie wystawiłem, że cały czas daję tylko 7/10. Że w ogóle nie dałem 10/10 jakiemukolwiek filmowi. Że nie stosuję pełnej skali czy coś w tym stylu. Tym zarzutom nigdy nie towarzyszy rekomendacja tytułu godnego wystawienia wyższej oceny. Tym ludziom chodzi tylko o postawienie oceny i oszukiwanie się, że takie Parasite jest nie wiadomo jakim wydarzeniem kulturalnym. A ja trzymam się z boku i pielęgnuję swoją miłość do kina, o którym wiem, że może być wielkie. Dzięki niemu możemy doświadczać piękna Obywatela Kane’a, Czasu Apokalipsy, Pejzażu we mgle, Debiutantów i setek innych tytułów, dzięki którym nie muszę się wyłącznie odwoływać do Atlasu zbuntowanego jako przykładu dzieła sztuki. Może jeszcze nie arcydzieła, ale kino jest bliskie stworzenia takowego. Trzymam już dla niego zarezerwowaną ocenę. Idziemy w tę stronę, ale Parasite nie idzie razem z nami.