Miłość, śmierć i aborcja. Filmweb Offline 2019

Miłość, śmierć i aborcja. Filmweb Offline 2019

30/09/2019 Blog 0
Pozostawieni 2015 2x4 filmweb

Relacja z FilmWeb Offline 2019 - zjazdu, na który mieli pojawić się wszyscy, a prawie nikt się nie pojawił. A i tak było wyjątkowo.

Jakiś czas temu odkryłem, że to nie same papierosy mnie wkurzają. Oczywiście, ich smród czy szkodliwy aspekt zdrowotny są istotne, ale też papieros w ręku oznacza osobę zwyczajnie głupią – niezdolną do wyrzucenia papierosa gdzie indziej niż „tu gdzie stoję”, albo połączenia faktów. Jak choćby takich, że skoro śmierdzą, to przeszkadzają. Jeszcze nigdy nie spotkałem palacza, który nie wie, że śmierdzi. Stoję na dworcu autobusowym i jestem śledzony przez palacza. Chodzi za mną i śmierdzi. A jak nie chodzi, to luka jest uzupełniona przez innych. Albo przez wiatr.

Jest 6:37. W internecie było napisane, że bus będzie o 6:45. Na rozkładzie na miejscu pisze, że autobus jest o 6:30 i 7:00. Stoję i czuję papierosy.

Przede mną kilka godzin podróży. Ponad godzinę będę jechać autobusem. Potem niecałą godzinę czekam na pociąg – akurat zjem śniadanie. Niecałe trzy godziny w pociągu i będę po południu w stolicy, aby wziąć udział w Filmweb Offline – imprezie wyjątkowej dlatego, że darmowej. Każdy ma tam blisko, więc też KAŻDY się tam pojawia. W tym roku miało być jednak inaczej. W tym roku prawie nikogo nie będzie na zjeździe. Mówię o ludziach, których znam. Gdy popytałem – usłyszałem deklaracje o tym, kogo nie będzie. Deklaracji udziału nikt nie wyraził. Kilka osób nawet zapomniało o Offline. Dwie osoby zaoferowały lokum na after-party w nocy z piątku na sobotę, ale tuż przed zjazdem jedna z tych osób poleciała do Londynu, a druga poszła na studia (stwierdziła, że w sobotę rano ma wykłady, więc rezygnuje z Offline – rozumiecie logikę w tym? Ja nie, a też mam wykłady w sobotę rano i niedzielę zresztą też). W piątek w ogóle nikogo miało nie być z moich znajomych. Jak na ironię, mieli się pojawić ludzie, z którymi na Filmwebie nie mam kontaktu tak naprawdę. Oni mi napisali, że będą. Świat staje na głowie.

W autobusie kończę drugą połowę Malcolma X, filmu trwającego 200 minut. Potem będę mówić, że w piątek widziałem cztery i pół filmu, z czego to pół trwało dłużej niż niektóre z pozostałych. Więcej o Malcolmie napiszę przy okazji retrospektywy Spike’a Lee. Teraz napiszę o innej produkcji – którą widziałem później w pociągu:

PRZERAŻACZE

5/5

Lepsi Pogromcy duchów. Czarne poczucie humoru, lekka atmosfera, świetna historia i protagonista oraz scenografia. Michael J. Fox jest w stanie komunikować się z duchami. Stara się zebrać pieniądze na swój dom, gdy po jego mieście zaczyna krążyć tajemnicza istota zabijająca mieszkańców. Nasz protagonista stara się uratować sytuację, równocześnie stając się głównym podejrzanym.

Porównuję ten tytuł do Pogromców duchów” ponieważ tamten film odbieram jako pomysł, z którego powstało kilka scen, które następnie rozwinięto na siłę w pełen metraż, z byle jakim punktem kulminacyjnym, czwartym bohaterem i podobnymi konsekwencjami. Mieli za to wyraźnych dwóch bohaterów, świat oraz pojęcie fabularne, który mógł rozwinąć się w serial. Przerażacze tego nie mieli – to pomysł raczej powszechny (bohater widzi duchy, ma z nimi przyjacielskie stosunki), konkretna historia ze zdecydowanym zakończeniem (nie ma szansy na ciąg dalszy), brakuje też symboli – rozpoznawalnych kostiumów, tematu muzycznego czy urządzeń w rękach. Przerażacze są samodzielnym horrorem komediowym o człowieku, który próbuje naprawić swoje życie, korzystając przy tym ze swoich mocy. Komedia polega tutaj nie na sypaniu żartami, ale opowiedzeniu zabawnej historii – z mrocznymi momentami, ale na końcu dostaniemy lekkie zakończenie. To tytuł, do którego chce się wracać – polubiłem bohatera i jego walkę o uratowanie tych, którzy mu nie wierzą. Polubiłem większość strasznych lokacji i potraktowanie tematu śmierci. W gatunku lekkich komedii – jedna z najlepszych pozycji, jakie mogę polecić.

Przydałoby się co prawda przepisać scenariusz jeszcze raz, żeby był w pełni samoświadomy swoich możliwości (gdyby od początku protagonista mógł widzieć przeszłość danego miejsca, a nie dopiero na koniec!). Efekty specjalne są udane, ale czasami aktorzy patrzą nie tam, gdzie trzeba. To tylko dodaje uroku filmowi, ma dzięki temu posmak „tamtego” kina, oddalonego od nas.

Plus znakomite wykorzystanie Don’t Fear The Reaper. I cameo sierżanta Hartmana (pojawił się w Full Metal Jacket, grał go R. Lee Ermey)!

W stolicy z kolei wybieram się od razu do kina – leci:

AD ASTRA

3/5

Kino Sci-fi tak właśnie powinno wyglądać, ale nie powinno być aż tak płytkie. W kosmosie wszyscy są debilami.

Pomiędzy kolejnymi monologami głównego bohatera niewiele tak naprawdę się dzieje. A raczej: nie musi się dziać, bo i tak co drugą scenę mamy wywiad z protagonistą, w którym nam opowiada, co czuje i jak go zmieniła poprzednia scena. Monologi zastępują scenariusz tak naprawdę, bo narracja, historia czy połączenie wątków nie są w stanie przekazać tych samych informacji widzowi, które przekazują monologi. Na tym filmie nie tylko nie trzeba myśleć – mówimy tu o absolutnym dnie scenopisarstwa! I to bez uwzględnienia faktu, że historia jest naciągana, zachowanie dowolnej postaci nie ma sensu, a finał najwyraźniej lekceważy sporą część filmu. Jest tylko jeden pozytyw – jedna linijka dialogu pod koniec. Była naprawdę dobra. Aż za dobra, bo nie pasuje do reszty filmu – po tych słowach ostatnie, co powinno nastąpić, to typowe i tandetne zakończenie, które tylko się ciągnie i ciągnie… A takie właśnie dostajemy.

Ludzie porównują Ad Astra do BR 2049 – mają na myśli, że kilka scen ma podobną kolorystykę do BR 2049, czyli taki intensywny żółto pomarańczowy. Plus oświetlenie kilka razy też jest zauważalne. Więcej powiązań nie ma. Sam widzę w tym potencjał na odcinek Pozostawionych, tylko na początek ktoś musiałby napisać scenariusz temu filmowi. Niemniej, bohater został pozostawiony przez ojca, z tym pojęciem można coś zrobić.

„W trakcie zdjęć Ben Affleck zapytał reżysera o to, dlaczego łatwiej byłoby wysłać człowieka na Marsa, aby na żywo wysłał wiadomość, zamiast nagrać samą wiadomość i wysłać ją na Marsa i stamtąd zacząć nadawać, na co reżyser kazał Benowi zamknąć ryj.” – taki fajny żart filmowy wymyśliłem, a okazuje się, że łączność z Marsem była zepsuta i dlatego trzeba było się fatygować osobiście.

Po filmie kupuję bilety i jadę do Arkadii na obiad i kolejny film. W wagonie widzę jednak, że czytniki nie są włączone – dzień z darmową komunikacją. Pasażer mi mówi: „Wybory się zbliżają, hehe”. Cóż, już kiedyś ktoś powiedział, że Warszawiacy mają wszystko w dupie, dopóki transport działa. Kobieta w tramwaju czyta na stojącą książkę, której rozdział jest zatytułowany „Jak rozmawiać z idiotami”. Żałuję, że nie mogę jej czytać przez ramię. Poleciła mi lekturę. Miała ciemne paznokcie, właściwie czarne. Miło dla odmiany zobaczyć kogoś, kto ma czarne paznokcie, bo je sobie pomalował.

Jem obiad. Patrząc po stolikach, w centrum handlowym właśnie odbywa się spotkanie klasowe kilku różnych podstawówek. Przed twarzą widzę półeczkę z kamyczkami i trawą, która wygląda jak prawdziwa. Kończę jeść i idę na salę. Dzieci w kinie zajmują całe rzędy i krzyczą. Gasną światła. Nastolatka z tyłu ogłasza, że już się boi, kiedy zaczął się seans filmu:

DOM STRACHU

4/5

Ciągle trzyma w napięciu i zaskakuje różnymi detalami. Solidny horror skrojony na Halloween.

Nie jest to tytuł, który chcę komuś zdradzać. Nie chcę nawet nikomu budować zbyt konkretnej wizji tej produkcji – idźcie do kina i zobaczcie, co twórcy robią ze swoim pomysłem, ile potencjału w nim znajdują, jak dobrze radzą sobie z realizacją fabuły z czegoś, co inni mieliby problem rozwinąć do godziny choćby. Zobaczcie. ile znaczą przeróżne detale zawarte tu i tam, czy to dotyczące zachowania postaci albo rozwoju historii. Nastawcie się na tytuł do oglądania konkretnie w Halloween – przebieranie się w kostiumy, opowiadanie strasznych historii i poszukiwanie silnych wrażeń.

Raczej tytuł na raz, bez potencjału na sequel lub remake, co w sumie może być też zaletą. Dom strachu to film niby znajomy, ale też jedyny w swoim rodzaju. Satysfakcjonujący tak rozwojem fabuły, jak i kolejnymi straszakami.

Tramwajem wracam do centrum i jestem w Kinotece tuż po 18. Tutaj będzie Filmweb Offline. Siadam w jednej z wnęk, gdzie w poprzednich latach wydawali plakietki i czekam. Czytam Sandmana, tom I. Akurat bohater kłóci się w piekle o swój instrument i bierze udział w konkursie, w którym ogłasza się nadzieją. Mija 19. W szpitalach zaczyna się nocna zmiana.

Come on baby…
Don’t Fear The Reaper…

Gasną mi nagle nad głową światła. Patrzę na obsługę, nie zauważyli mnie. I nie wiedzą już, jak w tej części sali włączyć światło. Przenoszę się. A plakietki skubani wydają zupełnie gdzieś indziej. Imię i nazwisko, podpis o ustawie RODO, dostaję plakietkę. Teraz każdy wie, że jestem Garretem. W tłumie znajduje mnie reżyserka dokumentów, którą poznałem rok temu. Rozmawiamy. Poznaję jej koleżankę. Za 30 godzin będzie mi ona śpiewać polską wersję „Aquarius”.

Przed (Nie)znajomymi siada obok mnie kinomaniaczka. Pytam ją o jej ulubiony film: I Origin słyszę. Ona też jest w dziedzinie badań. Chce znaleźć gen odpowiedzialny za głuchnięcie.

(NIE)ZNAJOMI

2/5

Dać Polakom zrobić remake włoskiej komedii, to najlepszym momentem filmu będzie dramatyczny monolog Mai Ostaszewskiej.

Widać, że umieją pisać dramat, ale zmusili się do pisania komedii. To z całą pewnością nie jest dobry film – więcej, on każe mi wątpić w to, czy oryginał (Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie) faktycznie był taki udany. Niby w obu produkcjach mamy to samo, ale polską musiałem głównie przeczekać, kiedy na włoskiej się bawiłem. Powody są różne – główny jest taki, że warstwa komediowa została przepisana. Nie tylko z oryginału, ale po prostu gdzieś z Internetu. Wszelkie uwagi czy riposty miały posmak zasłyszanego żartu, który powtarza się, bo kiedyś ktoś go powiedział, więc teraz my go mówimy, żeby zaskarbić sobie miłość odbiorcy. 2/3 seansu (albo i więcej) oznacza dla mnie martwą ciszę, ponieważ nie byłem w stanie uwierzyć w jedno słowo z ekranu. Pierwszym i jednym z nielicznych był wspomniany wyżej monolog – element dodany przez Polaków. To zresztą kolejny aspekt – monolog oznacza jedną postać w kadrze, czasami jest na chwilę druga, ale nadal nie mówimy tutaj o aktorze, który odbija się od drugiego aktora, aby kreować emocje. Reszta filmu opiera się na współpracy aktorów i chemii między nimi, a ta jest dosyć znikoma. Są tam razem, ale głównie pozwalają jeden drugiemu skończyć, zamiast się wzajemnie nakręcać. Nie są złymi komikami, ale przez słaby scenariusz i brak pomocy innych aktorów wiele scen z potencjałem kończy się niezręcznie. Na szczęście dochodzi dramat, gdzie już cała ekipa lepiej się czuje. Nie ma wiele zmian czy polskości w tym filmie, nawet wódki nie piją. Miasto jak miasto, ludzie jak ludzie.

W oryginale był moment, kiedy tata odbiera telefon od córki i udziela jej rad życiowych. Nie była to scena zła, ale też nie będę jej wspominać. W oryginale ta sama scena zaskoczyła mnie dojrzałością, a przynajmniej tak ją pamiętam. Jest we mnie mała cząstka obawy przed powtórką pierwowzoru. A gorszej rzeczy o remake’u nie można powiedzieć. W przypadku Disneya wciąż z całą pewnością możecie powiedzieć, że kochacie oryginał. W przypadku Perfect Strangers… Kurde, sam nie wiem.

Wychodzę z kina i słyszę swoje imię: Garret! Widzę znajomą twarz, której dzisiaj miało nie być. Czyli jednak Offline tego dnia nie skończy się w momencie wyjścia z kina. Szukamy miejsca, gdzie będę mógł towarzyszyć im, kiedy piją piwo. Kończę noc dyskusją o kablach z Aliexpress.

SOBOTA

Budzę się o 7 rano. Za godzinę i blisko trzysta kilometrów na północ zaczynają się moje pierwsze wykłady na trzecim roku pielęgniarstwa. I nie mam ochoty spać dalej. Piszę więc rzeczy na bloga. Choćby tę relację.

Około południa zaczynam spacer w kierunku Kinoteki. Na Placu Konstytucji słyszę nagranie z głośnika. Pośrodku pięć osób stoi nie licząc policji. Cztery trzymają dwa duże banery z graficznymi widokami martwych płodów, a piąta rozdaje naklejki. Wspomniany głos krzyczy o tym, że aborcja jest morderstwem. Podchodzę do nich i im mówię, że z drugiej strony ulicy kiepsko słychać, a co dopiero gdzieś dalej. Plac Konstytucji jest w końcu otwarty z sześciu stron, dźwięk nie ma się od czego odbijać i leci aż do Wisły. Podziękowali mi za uwagę.

– Co chcecie osiągnąć, stojąc tutaj?
– Żeby ludzie nie zabijali dzieci, które mogą się urodzić z wadami. Ja rozmawiałam z takimi dziećmi i człowiek naprawdę wiele może się nauczyć od takich dzieci o trosce i współczucie…
– Lepiej byłoby się skupić na tym, żeby matki poszerzyły wiedzę o badaniach prenatalnych i pamiętały, aby się upewnić, zanim zabiją zdrowe dziecko, bo lekarz się pomylił. To gadanie o rozmawianiu z niedorozwiniętymi dziećmi nie brzmi szczerze.

Nie słucha. Powtarza to jeszcze raz. Głośnik obok mnie krzyczy o tym, że kultura gender to współczesny marksizm.

– Pomagamy mamom opiekować się takimi dziećmi.
– A mówicie im też, że gdy ta matka będzie mieć 80 lat, to jej dziecko będzie mieć 50-60 lat i nadal będzie potrzebować opieki?
– Ale to odległa przyszłość.

To nie był przykład z kosmosu. To była prawda. Kobieta potrzebowała natychmiastowej pomocy, ale odmówiła u mnie na izbie przyjęć, bo ona miała syna niedorozwiniętego. I nie miała nikogo, kto by się nim zaopiekował. „Pójdę już”, powiedziałem. Podałem jej rękę. Z jej strony nie był to silny uścisk. Jeszcze zdążę na film.

W kinie przed filmem Portret kobiety w ogniu spotykam znajomych. Pytają, czy poprzedniej nocy dobrze się bawiłem. „Było całkiem miło, dopóki po pijaku nie zapomniałem, że was ze mną nie ma w ogóle. Wydawało mnie się, że się zgubiliście gdzieś, więc poszedłem was szukać. Jakby co – na Powiślu was nie ma”.

Śmieją się. To zabawne, ponieważ ja nie piję alkoholu. I tak zaczyna się seans filmu:

PORTRET KOBIETY W OGNIU

2/5

Ładne kobiety ładnie ubrane patrzą na morze w rytm „Po co próbować i tak wszyscy umrzemy”.

Problemem tego nagrodzonego w Cannes za scenariusz filmu jest głównie to, że scenariusz jest… Dobra, może nawet nie było scenariusza. Może wzorem Beli Tarra były tylko kartki z notatkami. Nie ma tutaj sylwetek postaci lub rozwoju. Nie ma języka filmowego. Nie ma historii – i co gorsza, nie ma żadnego świata. Gdy w Portrecie… widzę kobietę patrzącą ze smutkiem w kierunku morza, ja jedyne co mogę z tego wyciągnąć, to właśnie to, że jest jej smutno. Nie poznajemy tego smutku i nie możemy go zrozumieć czy czegoś z nim zrobić. Misja bohaterki polega na namalowaniu idealnego portretu – tworzy jedną kopię, niszczy ją, potem następną. A pomiędzy nie ma miejsca cokolwiek, co mogłoby wpłynąć na kształt portretu. Czułem się, jakbym oglądał doskonale niekreatywną osobę, która zastanawia się nad tym, co narysować, i wpadnie na to dopiero wtedy, kiedy to zobaczy. Nie w znaczeniu „doprowadzi do czegoś”, ona tylko czeka pasywnie!

Największy problem rodzi się na koniec, kiedy bohaterki są smutne, a wszystko oparte jest wyłącznie o skrót myślowy, że w tamtych czasach było źle dla kobiet. Ten film tego nie pokazuje, nie przedstawia, nie tłumaczy i nie męczy się z opowiedzeniem losów kobiet, które jakoś walczą, próbują czegoś i zostają pokonane. Z tym mógłbym się identyfikować. Sam film stać wyłącznie na gapienie się na morze i wzdychanie w rytm A po co próbować i tak wszyscy umrzemy. Pewna część mnie jednak wie, że twórcy poszli na łatwiznę celowo, oni nie daliby radę zrealizować wizji świata, o którym mówią. Nie dlatego, że gdyby go pokazali, to by musieli też pokazać, że tamten okres historyczny dla wszystkich był zły, nie tylko kobiet. Po prostu w Portrecie… nie chodzi o pokazanie prawdy. Za cholerę z samego seansu nie wywnioskujecie, że akcja rozgrywa się w XVIII wieku, tutaj każda kobieta ma współczesną figurę, skórę, dekolt, włosy… Naprawdę się zdziwiłem, kiedy jedna pokazała pachy, a tam było owłosienie. Żadne woskowania blisko 300 lat temu?

Przynajmniej dzięki temu co chwila słyszę, że to ładny film. Nie dlatego, że kadry czy coś, po prostu 90% filmu to ładne kobiety ładnie ubrane patrzą na morze czy inny krajobraz.

Warto obejrzeć dla sceny śpiewu przy ognisku. Naprawdę!

Po seansie zostaję na panelu z producentami seriali premium, których wypowiedzi w skrócie można podsumować tak:
– Polacy chuja umieją, a nie współpracować;
– Jest zajebiście i będzie bardziej zajebiście;
– u nas jest ogólnie mało dobrych scenarzystów, a żaden nie nadaje się na to, aby objąć obowiązki showrunnera;

W pewnym momencie wyszedł temat powstanie Gildii Scenarzystów, więc zadawałem pytanie, czy ta Gildia będzie czymś takim jak ta Amerykańska, bo osobiście obawiałem się jej powstania. Usłyszałem trzy pełne pasji monologi, wśród których chyba była zawarta odpowiedź na moje pytanie. Bardziej byli zainteresowani przekonaniem mnie, że istnienie Gildii jest niezbędne. Czuć było, że najwyraźniej obraziłem ich swoją postawą. Usłyszałem, że istnienie Gildii sprawi, że zawód scenarzysty zacznie być w Polsce szanowany. Nie powiedzieli w jaki sposób. Chyba mieli na myśli to, że „Przestrzeganie praw scenarzysty = szanowanie scenarzysty”. Potem wrócili do opowiadania o tym, jak im zależy na wyjściu z mentalności poprzedniego ustroju. No cóż.

Po panelu ktoś do mnie podszedł i pogratulował odwagi, że zadałem pytanie jako jedna z dwóch osób. Ta osoba zawsze myśli, że powinna głębiej pomyśleć, żeby jednak zadać jakieś pytanie. A nie ma nic złego w pójściu tylko po to, aby posłuchać – przynajmniej tak mi się wydaje. Jak będę na swoich spotkaniach autorskich, to będę tylko prosił o to, aby ktoś z widowni powiedział, która scena była jego ulubioną – a potem już sam będę opowiadać o jej powstaniu.

Znajomi na obiad wybrali knajpę, która powinna nazywać się EA DLC. Zamawiasz, a tam każdy dodatek jest oddzielnie płatny, ale przy zamawianiu to brzmi, jakbyś zamawiał wariację podstawowego zestawu. Nigdy nie zdarzyło mnie się zamawiać hamburgera, który już w wersji podstawowej nie miał frytek czy sałatki, a tutaj obie te rzeczy były płatne dodatkowo. Sos też. Patrzysz na cenę, widzisz 30 złotych, składasz zamówienie i płacisz 45 złotych. Drinki? Alkohol, kola, lód, szklanka pewnie też płatne oddzielnie. Idealna knajpa dla turystów, którzy są przygotowani, że przez weekend wywalą tysiąc złotych. Może będą zdziwieni, że na jeden obiad, ale cóż, raz się żyje.

Come on baby
Don’t Fear The Reaper…

Czekamy na jedzenie, jemy, zamawiamy ponownie i dalej jemy. Mam okazję nadrobić wieści o znajomych. Jeden na przykład był w Milionerach i wygrał trochę grosza. Dobrze wiedzieć, że Milionerzy wciąż istnieją. Ktoś inny wrócił do byłej. Inny znajomy zmienił pracę… na kucharza. Od ręki. Bez sensu, przecież już mamy w grupie kucharza. Gdybyśmy się znaleźli na bezludnej Wyspie, nie będziemy potrzebować aż dwóch kucharzy!

Wracamy do kina. Zaczynam kombinować, żeby mi nalali koli jeszcze przed filmem. Nie zgadzają się. Za to jeden z pracowników pamięta mnie sprzed roku, ponieważ jako jedyny polowałem wtedy na kolę. Nie była wystawiana, trzeba było się fatygować do baru po nią, i tylko ja to robiłem. Ten sam człowiek o 3 w nocy zawoła: „Garret, chodź na wódkę”. Odpowiem wtedy: „Skąd znasz moje imię?” – „Poznałem po głosie. Jestem legitnym fanem post-castów”. I to miała być jedna z tych normalniejszych rzeczy, jakie się wydarzą.

Przed seansem ostatniego filmu prawie niewidzący widz szuka toalety. Widzi tylko z bliskiej odległości. Trzy razy mu pomagam, w tym dwa razy, żeby trafił do ubikacji. Pamiętam go sprzed roku. Teraz dopiero do niego zagadałem. W moim scenariuszu też jest niewidzący kinoman. W pewnym sensie. A potem oglądam film:

UKRYTA GRA

2/5

„Niedorzeczny” to chyba najlepsze słowo. A przy tym strasznie poważny i chętny do głoszenia przekazu.

Typowy przykład filmu producenckiego – zbiór motywów i innych tego typu rzeczy, które na papierze będą zachęcać widownię do wizyty w kinie, a z drugiej strony nikt chyba nie spojrzał na ten film jak na film. Ambitne przesłanie? Jest. Elementy komediowe? Są. Gwiazdorska obsada? Jest (Bill Pullman). Ruskie dostają w dupę (do czego Polacy przykładają rękę)? Dostają. Intryga? Jest. Efektywny wstęp, który teoretycznie zacznie budować napięcie na zasadzie „Ale jak do tego doszło?” – też jest. Patriotyczna wymowa o sile narodu Polskiego? Jest. A film sam w sobie wykonaniem przypomina Home Alone 3, gdyby tamten film miał być surowym, wygłoszonym z zaciśniętymi wargami ostrzeżeniem: „Naszym obowiązkiem jest mieć pewność, że dzieci naszych dzieci nie zostawią swoich dzieci samych w domu!”.

No bo… Geniusz szachowy, który wygrywa turniej z arcymistrzem dzięki piciu wódki? I potem trzeba mu zdawać relację, bo nie pamięta wygranej? Tajne tunele, przez które menedżer hotelu porywa najważniejszą osobę na świecie… Na balety? Kryzys Kubański, którego los zależy od pojedynku szachowego? Cytat Ronalda Regana tuż przed napisami końcowymi? Jaja sobie robicie? Ale z czego?!

Impreza po filmie spełnia oczekiwania: dźwięk jest wciąż słaby, aby coś wygrać w konkursach, trzeba stać bardzo blisko zadającego pytania, muzykę słychać okazjonalnie. Przy barze są już ustawione kubki i butelki. Widzę parę osób, które stoją nieco z boku – jakby były pierwszy raz i nikogo nie znały – więc im mówię, gdzie siedzę, jeśli chcą pogadać. Nazwijmy te dwie osoby K i O. Obie mają chłopaków, o czym się później dowiedziałem. Siadamy i obie okazują się zainteresowane moimi historiami z pracy w szpitalu, ale to dosyć wąski temat. W końcu większość moich opowieści z pracy jest albo smutna, albo wzruszająca. Tylko raz była kobieta, która przyszła, ponieważ nie mogła z siebie wyjąć wibratora. Wsadziła go tak głęboko, że już potrzebowała dodatkowej ręki.

Gdy kończy się jeden temat, zaczyna następny.

K: Rozmawialiście kiedyś z kimś z redakcji?
O: Raz byłam w grupie z Walkiewiczem. Znaczy – gadał do kogoś innego, a ja tylko słuchałem.
G: Ja go nawet walnąłem w ramię.
K: A co się stało?
G: Wygrałem film w konkursie parę lat temu, dał mi film w nagrodę. Zauważyłem, że dostałem dwa, więc wziąłem to za pomyłkę, chciałem mu jeden oddać. Klepnąłem go w ramię i mu oddałem jeden, a on po chwili walnął mnie w ramię i dał mi inny film. Myślał, że chcę wymienić. I od tamtej pory, sześć lat później, wciąż mu głupio z tego powodu.
O: To pójdź mu to wyjaśnić
G: W sumie niedawno w szpitalu miałem podobną sytuację – pielęgniarka jechała ze mną windą i nagle wypaliła: „Wie pan, dwa lata temu moja siostra była w ciąży, leżała na oddziale i chciała sałatkę z naszego bufetu. Poszłam po nią, ale już się skończyła, pan wziął ostatnią porcję, ale odstąpił pan ją i ja do tej pory panu za to nie podziękowałam, bo to naprawdę pomogło mojej siostrze, więc teraz dziękuję”. Jak ja to usłyszałem, to musiałem usłyszeć od początku wszystko jeszcze raz, bo zupełnie nie zrozumiałem, kto był w ciąży, ale poza tym zrobiło mnie się miło. Samego wydarzenia nijak nie pamiętam, ale doceniam pamięć. Może więc w tym roku się przekonam, aby wyjaśnić tamto bicie?…

I trzy godziny później faktycznie zauważyłem pana Michała, gdy wychodził, więc poszedłem za nim i wyjaśniłem sprawę sprzed sześciu lat. Nie pamiętał incydentu. Życzyliśmy sobie dobranoc, po czym wróciłem do kina.

Zaczęliśmy gadać o miłości i nadziei. Postanowiłem jednej koleżance pokazać fragment Sandmana o nadziei, ale ta, zamiast się skupić na obrazkach, zaczęła się inhalować zapachem świeżo zakupionego albumu. Wtedy już wiedziałem jednak, że ma chłopaka. Około pierwszej obie koleżanki chciały już wracać. Odprowadziłem je. Wróciłem 50 minut później. Jeden ze znajomych zapytał mnie:

– A gdzie nowe koleżanki?
– Odprowadziłem je. To był najdziwniejszy seks w moim życiu. Na barierkach od metra!

Wszyscy się śmieją. Najlepsze żarty to te, w których jest ziarnko prawdy.

Harmony and understanding
Sympathy and… A no właśnie!

Znajduję znajomą znajomej. Poprzedniego dnia mówiła mi, że śpiewa w musicalu. Chciałem, żeby mi zaśpiewała. I to zrobiła, siedząc obok mnie. Nikt wokół tego nie słyszał, co jest w pewien sposób piękne. I smutne. Znajomi pokazują mi to, co wygrali właśnie w filmwebowych konkursach. Niektórzy mają książki. Leżę na kanapie i proszę, żeby przeczytali mi ostatnie zdanie z niej. Pada obowiązkowy żart o spoilerach, po czym znajomy czyta koniec fan-ficu Stranger Things: „A potem otworzył książkę i z córką na kolanach i żoną u boku zaczął czytać„. Ktoś inny przyniósł inną książkę. Poprosiłem go o to samo. Po obowiązkowym żarcie o spoilerach usłyszałem: „Sezon na bażanty trwał w najlepsze„. Zapytałem grupkę częściowo obcych ludzi czy rozpoznają następujący cytat: „Jules, you give that fuckin’ nimrod 1500 dollars, and I’ll shoot him on general principle„. Nikt nie rozpoznaje. Łącznie z człowiekiem w koszulce z grafiką z Pulp Fiction. Pewnie to wina mojego akcentu.

Kiedy wszystkie filmy zostały rozdane, poproszono nas uprzejmie o opuszczenie lokalu. Wielu się żegnało i obiecało sobie spotkanie za rok albo i wcześniej. Wielu szuka miejsca, żeby dalej ciągnąć wieczór. Mijała w końcu dopiero trzecia w nocy. Przemierzamy krainę pijanych białych ludzi i knajp, w których obsługa odkręciła każde pokrętło w głośnikach do samego końca. W uszach piszczy od przechodzenia po tej samej stronie ulicy, po której jest takie lokum. Szukamy czegoś spokojniejszego. Tam pijana dziewczyna mówi o tym, że denerwuje swojego chłopaka swoim temperamentem.

G: Podaj przykład.
PD: Przykład? Mój ulubiony przykład do opowiadania to jak byliśmy Łodzi i ktoś tam krzyczał, że „zapierdoli wszystkich Warszawiaków”, to jak krzyknęłam, że jestem z Warszawy, chłopak mi powiedział, żebym zamknęła ryj, a następnego dnia tej ulicy ktoś umarł od ran zadanych nożem.
G: Ale co dalej? Krzyknęłaś i co? Co zrobił ten, co darł ryja, że skrzywdzi Warszawiaków?
PD: Nie usłyszał mnie.
G: Miałaś jakiś plan?
PD: Nie.

Come on baby
Don’t Fear The Reaper…

Chyba jednak czas iść w kierunku dworca. Prawie ślepy widz wciąż się bawi, ma chyba opiekunów nawet.

Koło dworca widzę kobietę z walizkami. Dopiero przyjechała. Zatrzymała się na pasach, z których właśnie zszedłem. Wyjeżdżam, ale ktoś wchodzi na moje miejsce. Jedna historia się kończy, druga zaczyna.

Na dworcu policja kogoś zgarnia. Słyszę każde słowo aresztowanego całkiem wyraźnie. Prosi on o łagodność, bo mu dopiero dysk wstawili. Góra dworca usłana jest ludźmi. Śpią na podłodze, siedzą pod ścianami i barierkami, z nieruchomych schodów nawet nie ma co korzystać – siedzą tam, często śpiąc. Widok jak z Ludzkich dzieci.

Trzy przesiadki i będę w Elblągu. Trzy i pół godziny w podróży. Widzę pierwszy wagon przedziałowy, który mnie się podoba. Mogę zgasić światło, podwyższyć temperaturę, ładować telefon i rozłożyć fotelik. Nie wiem, czy z innymi ludźmi będzie równie przyjemnie, ale hej, na razie ich nie ma.

Malbork oznacza przesiadkę do autobusu. Pociąg z Malborka do Elbląga nie kursuje. Tylko gdzie jest autobus? Mam kilka minut, więc biegnę. Obok mnie dziewczyna, która chce zdążyć na chrzest siostry. Zdążyłem zanotować, że Malbork ma bardzo ładny dworzec.

Na studiach pojawiam się około 9 rano. Uczę się o atakach padaczki. Miałem mieć zajęcia do 19, ale jednak wypuszczają o 15. Nie jadłem śniadania, wciąż byłem pełny po wczorajszym. Wsiadam w samochód koleżanki i jedziemy. Czuję się na siłach do podróży, chociaż też czuję, że zasnę w połowie filmu i mój Offline skończy się, kiedy w głowie będę miał piosenkę Vana Morrisona:

Train wheels runnin’ down an open track
In my mem’ry time to take me back
Are you goin are you goin’
To Santa Fe
Do you need it
Can you feel it in the same old way