Zagubieni („Lost”, 2004-10)

Zagubieni („Lost”, 2004-10)

16/06/2019 Opinie o serialach 0
lost poster

Kocham „Lost” i to, co ten tytuł sobą reprezentuje. Poniżej przedstawiam moje opinie o każdym odcinku z każdego sezonu. Miłej lektury! (TEMAT W TRAKCIE TWORZENIA)

5/5

Z powodów technicznych – poniżej zamieszczam tylko opinię o szóstym sezonie. Pisałem co prawda o każdym, średnio 35 tysięcy znaków na sezon, a takiej ilości tekstu strona nie chciała przyjąć. Będę musiał to jednak rozbić na kilka różnych stron. Potem dodam linki.

Sezon VI (2010) ★★★

Szósty sezon… nie jest udany. Ogląda się go z rozbiegu, żeby już dotrzeć do mety, zapamiętuje się kilka momentów i ogólne wrażenia nie są złe, ale oceniając stopniowo odcinek po odcinku… Jest przeciętnie.

Nie jestem pewny, w jakim stopniu są to moje ogólne przemyślenia, a w jakim stopniu to komentarz wyłącznie do tego sezonu, ale błędy są tutaj fundamentalne – historia skręciła na tory, które nie pasują do Kate i reszty. Każde z postaci jest doskonałym bohaterem, ale dramatycznym: przeżycia wewnętrzne, konflikty wewnętrzne, pokonywanie przeszkód we własnej głowie, tego typu rzeczy. Nie są jednak postaciami do scen akcji – uciekanie, walka, strzelanie, wyzwania fizyczne. Niemal żadne z nich nie ma zdolności, którymi mógłby się wykazać w takich scenach, więc nie można z nich zbudować dobrych sekwencji akcji – wchodzenie do nowej lokacji oznacza wyłącznie krótki spacerek i „Uwaga pod nogi, tu jest dziura, omińmy ją”. Bieganie to bieganie, sztuczka w montażu – dzięki niej uzyskuje się pozornie dynamiczną sekwencję. Finał oparty na starciu wręcz dwóch osób, z czego jedna jest starsza o 14 lat, to już w ogóle poroniony pomysł. Dawanie tym ludziom broni palnej do ręki jest zresztą jednym z największych minusów całej produkcji. Nagle nie tylko umieją strzelać, ale też są zdolni do zabicia? Tak po prostu?

Inna poważna wada: nikt, dosłownie NIKT z obsady nie jest zaangażowany w konflikt o Wyspę. W ogóle motywacje którejkolwiek postaci są trudne do śledzenia i o co chodzi, na to dodatkowo nałożono powtarzanie w kółko tych samych przemów: „Widmore jest zły – nie!, to John Locke jest zły – musimy tu zostać! – musimy opuścić to miejsce! – ufasz mu?” Oglądam i mam problemy ze śledzeniem tego, co się dzieje, bo oglądam tak naprawdę kilka różnych seriali równocześnie. Głównym wątkiem jest niby właśnie walka o Wyspę, ale żadna z postaci, które śledzimy nie jest w ten konflikt zaangażowana! To robota drugoplanowych i trzecioplanowych postaci, których na dodatek nie znamy i mało nas to interesuje, ale ich sprawy są nakładane właśnie na motywacje naszych głównych bohaterów, przysłaniają one je. Lost to ponoć serial o zagadkach i odkrywaniu tajemnic, ale też żadna z istotnych postaci nie jest zaangażowana w ich rozwiązanie. NIKT nie jest zainteresowany dowiedzeniem się czegokolwiek.

Kate – chce sprowadzić Claire do swojego syna
Claire – chce do syna
Sawyer – nie ma żadnej motywacji poza „spieprzam z tej wyspy”; przedmiot
Ben – nie ma żadnej motywacji poza „przetrwaniem”; przedmiot
Jack – nie ma żadnej motywacji poza tym, że jego życie jest w rozsypce i szuka jakiegokolwiek celu. Równie dobrze mógłby opuścić Wyspę i zostać nauczycielem medycyny w LA, ale narzucają mu zostanie Strażnikiem Wyspy, chociaż nikt nie wie, co to znaczy; przedmiot
Jin i Sun – chcą się znaleźć nawzajem
Sayid – w piątym sezonie miał inną motywację, ale o tym już nie pamiętamy. Teraz jest mu narzucone: „Rób, co Locke ci każe, wtedy zobaczysz swoją ukochaną”, ale poza tym nic go z Wyspą nie wiąże; przedmiot
Lapidus – nie ma żadnej motywacji, jest przedmiotem, który umożliwi ucieczkę samolotem
Miles – przedmiot do dowolnego użytku
Hugo – przedmiot do dowolnego użytku (duchy mogą mu kazać coś zrobić, więc on to zrobi)

Podróże w czasie, światło, teleportacja, Smoke Monster, duchy, liczby – każda z postaci ma w zasadzie wyjebane na to wszystko. Akceptują, gdy dzieje się coś dziwnego, chcą przeżyć, ale też cały czas trzeba wszystkich informować o nowych rzeczach, bo sami z siebie nigdy by się nie zainteresowali. „Richard nie starzeje się od dwustu lat? No ok” Nikt nie rozmawia tu ze sobą jak ludzie, bo każda ze stron bierze udział w innej dyskusji. Osoba zaangażowana w Walkę O Wyspę gada z kimś, kto Ma Tę Walkę W Dupie – w efekcie mamy burdel.

Ten burdel tylko rośnie, kiedy włączone są kolejne czynniki tworzenia serialu – takie jak ograniczony budżet, zachcianki aktorów czy oczekiwania widzów. Widać też wyraźnie, że to jeszcze serial pisany z myślą o przerwach na reklamę. Twórcy musieli żonglować wieloma czynnikami, zbalansować je i zrobić miejsce dla wszystkich, a w ostateczności wyszedł im sezon „tylko” nieciekawy. Nie jest zły – jest po prostu nieinteresujący. Strukturalnie jest na medal – przerwy na reklamę poprzedza dramatyczny moment, na koniec odcinka jest clifhanger itd. – problem w tym, że te dramatyczne momenty i clifhanngery nie są ciekawe. Nowe losy bohaterów nie są interesujące, odpowiedzi nie są interesujące, rozwiązanie nie jest interesujące… Z wyjątkiem oczywiście „drugiego segmentu”, który urywa łeb. Twórcy co prawda za bardzo się bawią nowymi okolicznościami (plus mieli zbyt dużo postaci i każdą należało ustawić w tym nowym segmencie, stąd liczba odcinków i rozwodnienie wątku z teraźniejszości), ale jednak mieszanie widzom w głowach w ten sposób było świetnym doświadczeniem. Niestety też jednorazowym, ale z drugiej strony Lost dzięki temu pozwala się kochać za to, za co kochamy inne tytuły, w którym występują lubiani przez nas aktorzy: widzimy ich w nowych rolach. Nie do końca, oczywiście, ale jednak są kimś nowym. I oblizuję się na samą myśl, że Lost tego dokonał. Jeden powód więcej, żeby kochać ten tytuł.

Ten sezon nie dostarcza tego, co trzeba, nie wzrusza ani nie uszczęśliwia – ale są momenty w tym sezonie, które to robią. Co ważniejsze – na nich się kończy, a cała reszta do nich prowadzi. Na pewno nie jestem zły ani zawiedziony – za finał jestem wręcz wdzięczny! – tylko ten drugi seans będzie pewnie ostatnim. Dobrze, że do niego wróciłem – nie pamiętałem za bardzo ostatnich scen ze światłem, albo po co Widmore torturował Desmonda, o synu Jacka nawet wstyd mi wspominać, bo nie pamiętałem jego obecności. Teraz już mam co wspominać poza ostatnimi ośmioma minutami. I tylko to się w sumie liczy.

Chmury. Białe światło, które zobaczyliśmy w finale piątego sezonu, okazało się chmurami. Znowu jesteśmy na pokładzie O815, lecimy z Sydney do LAX feralnego 24 września 2004 roku. Oczywiście teraz piszę te słowa z perspektywy kogoś, kto już wie, co się dzieje i co teraz oglądamy – za pierwszym razem jednak to musiała być szczęka pod podłogą, ponieważ innej reakcji nie można było mieć na widok samolotu NIE ulegającego wypadkowi, Desmonda będącego na pokładzie, a Wyspa… jest pod wodą. A raczej jej zawartość, Wyspy jako takiej nie można zatopić. Chociaż myślę, że tutaj są już wystarczające wskazówki: bohaterom w przeszłości udał się plan i zmienili przyszłość. Teraz oglądamy zapewne więc ich alternatywne losy, w których nie ma Wyspy. Desmond nigdy na niej się nie rozbił i tym samym nie rozbił on samolotu O815.

Trochę zajęło mi zrozumienie, że bomba wcale nie wybuchła od uderzenia ani też upadku. Dlatego Juliett mogła jeszcze chwilę pożyć (myślałem wcześniej, że to zwykłe dramatyzowanie Lost, aby bohaterowie mogli się pożegnać). Powodem wszystkiego jest śmierć Jacoba, która wyłączyła różne płaszczyzny czasowe i tym samym wrzuciła wszystkich z powrotem na jedną wersję Wyspy. Nie ma to oczywiście sensu na płaszczyźnie logicznej, ale dramatycznej sprawdza się całkiem ok. Nikt nie wie, co się dzieje, krzyczą na siebie, Hugo spotyka się z duchem Jacoba i wie dzięki temu, gdzie iść, aby uratować Sayida. Juliett? Ona nie ma celu, nie musi być ratowana. Logiczne ze strony Jacoba, chociaż mało ludzkie. A może nie można uratować osoby już martwej? Nie wiem. Jeszcze nie bardzo rzuca się w oczy rozwodnienie wydarzeń na Wyspie oraz główny wątek. Na razie wydaje się, jakby to jeszcze miało ręce nogi – mamy nową lokację, nowe postaci i cel. W kolejnych odcinkach szlag to trafi, ale na razie oglądam i mogę się jarać.

Kate porywa taksówkę z Claire na pokładzie, potem ją podwozi do rodziny zastępczej, a następnie jeszcze do szpitala. Niepotrzebnie, ale chociaż Ethan (czyli ginekolog w tej placówce) może powiedzieć: „Nie chciałbym niepotrzebnie wbijać ci igły”. Postmodernistyczny humor, mogą wyp… Aha, jeszcze ten dziwny mechanik, który pomaga Kate. No cóż.

A na Wyspie dużo scenariuszowego pierdolenia się, czyli czegoś w stylu:
– *Zadaje pytanie*
– Zrób coś dla mnie, musisz tam pójść i zrobić to, inaczej
– Inaczej co?!
– Inaczej może być już za późno dla nas wszystkich.
– NIgdzie nie pójdę, dopóki nie odpowiesz mi na moje pytanie
– *Odchodzi*
– *odchodzi do drugiego pokoju, gdzie spotyka inną postać*
– I co? Dostałeś odpowiedź?
– Nie. On chce, żebym coś zrobił.
– Ufasz mu?
– A mam inne wyjście?

W ten sposób niby coś się dzieje, ale nic nie zostaje osiągnięte. Można i tak, przyznaję.

Locke zostaje zwolniony. Powiedział szefowi, że jedzie do Sydney służbowo, ale poleciał prywatnie (na Walkabout, do którego go nie dopuścili). Na parkingu spotyka Hugo, który w zasadzie będąc sobą, daje Johnowi nową pracę. Locke zostaje nauczycielem (tytułowym zastępowym), a na nowym stanowisku spotyka Bena. Po drodze zobaczy się jeszcze z Rose, która okaże się pracować w kadrach u Hugo. Ok.

Na Wyspie MiB spotyka Sawyera pijącego w trzy dupy, aby zaoferować mu umowę. Sawyer pójdzie z nim, a w zamian usłyszy odpowiedzi. Ford zgadza się, dzięki czemu możemy zobaczyć jaskinię pełną nazwisk – kandydatów, jak się okazuje. Na ochroniarza Wyspy, strażnika, czemu towarzyszy natychmiast rechot Człowieka w Czerni. Wyspa w jego opinii nie potrzebuje nadzorcy, bo nic jej nie zagraża. Można dać sobie z tym spokój i uciekać.

To więc się wydarzyło w tym odcinku, prawda. Niewiele poza tym, impaktu to dużego nie wywiera.

Moment odcinka – człowiek w czerni krzyczący: Don’t tell me what I can’t do!. Dodaje to charakteru naszemu antagoniście. Widać w ten sposób, że wybrał on Locke’a, bo zobaczył w nim cząstkę siebie.

Chyba plan twórców wygląda tak, żeby ostatni raz opowiedzieć o tych postaciach. Ostatni raz zrobić solowe odcinki o tych, którzy dotrwali do końca. Ostatni raz opowiedzieć dwie historie na dwóch planach czasowych, które uzupełniają się i mówią o danej postaci.

Problem w tym, że nie ma już nic do dodania, a jeśli byłoby coś takiego – jest już za późno. Znamy tych ludzi i te retrospekcje nie są przekonywające. Poza tym cały odcinek znowu wydaje się powtarzaniem tego, co już znamy. Może twórcy woleliby nazwać to „przypominaniem”. Zajrzymy do jaskini, w której Jack znalazł dwa szkielety. „Czemu zniszczyłeś trumnę?”, „Czemu wróciłeś na Wyspę?”, ech.

A latarnia… Nie jest ciekawa. Wiedzieliśmy, że Jacob jakoś śledzi tych ludzi, ale „jak” to już było mało istotne.

Jednym z największych minusów serialu jest brak charakteru lokacji. Choćby ta świątynia – nie mam pojęcia, po co ona istnieje, jak ludzie tam żyją i co w niej robią? Bohaterowie wydają się tam jedynie obecni, siedzą i czekają, aż scenarzysta napisze im dialog czy coś. To nie jest lokacja, to nie jest świat filmowy – to pudełko na zabawki, gdzie odkładane są te nieużywane. Scenarzysta nie używa jakiejś postaci teraz, to wrzuca ją do pudełka. W tym momencie w serialu pudełkiem jest świątynia, ale nawet pod tym kątem nie ma to za bardzo znaczenia, bo taki Sawyer upija się w trzy dupy dosłownie byle gdzie i jest mu całkiem miło poza ekranem już któryś odcinek.

Seans przynosi przypomnienie, że motywacją Sayida jest Nadia. John Locke ucieka z Wyspy i zbiera ekipę, aby uciekli z nim, daje im wybór. Już nie są pod kajdanami Jacoba. Plus Czas Apokalipsy, z jakiegoś powodu.

Moja teoria, którą napisałem przy piątym odcinku, tutaj jest najsilniejsza. Ostatnie pochylenie się nad osobą Bena Linusa, aby dojrzeć w nim coś dobrego. Jest mordercą Jacoba, ale dajemy mu szansę wyjaśnić i spojrzeć na wszystko z jego perspektywy.

W formie dialogu. A raczej monologu. I to wszystko. Ben mówi nam, dlaczego to zrobił. Poza tym fortel z latarnią morską się opłacił – Jack widzi teraz sprawy z innej perspektywy. Skoro Jacob włożył tyle wysiłku w to wszystko, to musi to mieć jakiś cel. Ben dołącza do Locke’a. A Widmore coś kombinuje. No cóż.

Ford okazuje się policjantem. LeFlour to jego słowo-stop w akcjach pod przykrywką, a ze słonecznikami tym razem chodzi do Charlotte. Współpracuje z Milesem, aresztuje Kate, wpadnie na brata Charliego i szuka wciąż Coppera. Fun-Service zapewniony oraz zabawa konwencją, ale nic poza tym.

A tymczasem Locke wysyła Sawyera na zwiady na drugą wyspę. Na miejscu spotykamy Tamtych pod władzą Widmore’a, z którym się dogaduje, że odda mu Locke’a… Co jest tylko w połowie prawdą. Nasz con-man chce tylko uciec z Wyspy, a kto mu w tym pomoże, to już ma w dupie.

Ogólnie w tym sezonie mocno czuć potrzebę zrobienia dramatycznego momentu z byle czego. Rozmowa Sawyera z Widmorem jest pozbawiona napięcia: jeden mówi drugiemu, czego chce, a drugi się zgadza. Na koniec mówią: „No to mamy umowę” I WTEDY DRAMATYCZNA MUZYKA. Na koniec Sawyer mówi, że nie ucieka samolotem – ucieka łodzią podwodną! DRAMATYCZNA MUZYKA! KOŃCZYMY ODCINEK! A ja myślę tylko: „Czyli… umiesz prowadzić łódź podwodną?… Jak?” W tym odcinku brakuje dramaturgii tak naprawdę. Jedno mówi drugiemu, czego chce, ten się zgadza.

Dobry odcinek. Prosty, ale kreatywny i odważny w samym swoim zamiarze: poznajemy retrospekcje Richarda, kiedy to w pierwszej połowie XIX wieku został „kupiony” i trafił na Wyspę, gdzie znalazł się pomiędzy Jacobem i Black Smoke’iem. Gada Jacobowi rzeczy, które nie wynikają z jego charakteru, ale ze scenariusza – niemniej jest ok. Poznajemy jakieś tam odpowiedzi, Richard pozostaje po stronie światła, Hurley robi coś miłego, Locke zrobi groźną minę i MAMY DRAMATYCZNĄ MUZYKĘ – tym razem na akcie zbijania butelki z winem. To pewnie było dobre wino.

Typowe Lostowe darcie kota na zasadzie: „Nie idź tam, nie ufaj mu”. Nic interesującego, świeżego, istotnego czy ciekawego. Tym razem ma to miejsce pomiędzy obozem Locke’a i… w sumie drugi „obóz” nie ma przywódcy. 10 odcinków wstecz Miles śmiał się, że Hugo jest nowym liderem, ale jest to równie prawdziwe, co przywództwo Richarda.

Mam do napisania tylko jedno: Jin w drugim segmencie odcinka jest zbyt miły. Wyspa nie miała wpływu na niego przed lotem Oceanic 815, więc powinien być taki sam. Teraz jest jednak ochroniarzem Sun, wciąż pracuje dla jej ojca, ale sekretnie się w niej podkochuje i… Jest miły! A był praktycznie hitmanem do wynajęcia, który robił wszystko i nie okazywał żadnych emocji!

Fun-service ciąg dalszy. Widmore sprawdza, czy Desmond nadal jest w stanie przeżyć wybuch, więc eksploduje go, a ten przeżywa. W międzyczasie jednak przenosi się do drugiego segmentu odcinka, gdzie spotyka Jacka, Charliego, Daniela (teraz jest muzykiem i oficjalnym synem Widmore’a, który z kolei lubi Desmonda i go zatrudnia). Ellie ponownie zdaje się wiedzieć więcej, niż trzeba, na potrzeby wygloszenia dramatycznej kwestii, Penny jest celem i nagrodą. Dialogi i cały rozwój fabuły kolejny raz ukierunkowany jest na przekonywanie widza, że dzieje się coś bardzo ważnego i istotnego, chociaż w sumie nic się nie dzieje poza tym, że Desmond przestaje się szarpać i dołącza do zabawy dobrowolnie. Dałoby radę to zrobić jednym dialogiem albo cięciem montażowym („Dobra, powiem ci, o co chodzi” – cięcie – Desmond ma otwarte oczy i mówi: „Skoro tak, zrobię to!”).

Naprawdę spodobała mi się cisza po tym, jak złapali się za ręce.

Na Wyspie Hugo jest przedmiotem – duchy mówią mu, co ma robić, a ten to robi. Dla wygody fabuły.

W drugim segmencie Desmond jest przedmiotem, chociaż w sumie robi swoje z własnej woli, ale tylko dlatego, że Widmore go torturował. Jak właściwie bez tego to wszystko miałoby zadziałać? Gdyby Desmond i jego magiczne zdolności, czy bohaterowie nie znaleźliby się w ogóle?

Cóż – twórcy rozgrywają to chyba tak, że Desmond jedynie wszystko przyspieszył. Dzięki temu coś w końcu rusza i poza zabawą konwencją oglądamy faktyczny postęp fabularny. Dobre i to.

Hmm… To ten odcinek, w którym Jack skacze do wody, kiedy Sawyer każe mu opuścić łódź. A poza tym niewiele pamiętam. Fajnie, że wróciła Libby. Lubiłem ją.

Przyznaję, bohaterowie są tutaj chociaż aktywniejsi, niż wcześniej. Mają wpływ na to, co ich spotyka, ale rezultat nie jest wcale bardziej poruszający. Może gdyby oceniać ten odcinek jako sam w sobie, wtedy byłby lepszy, ale jako następca wcześniejszych? W takim wypadku nie mogę uwierzyć w działanie bohaterów, bo to od dawna nie trzyma się kupy. Nie mają zrozumiałej motywacji i robią tylko to, co scenariusz im kazał, dlatego ich poświęcenie czy decyzja o wspólnej śmierci nie jest tak poruszająca, jak mogłaby być.

Niemniej – lubię ujęcia na ręce w ciszy. Już chyba o tym pisałem wcześniej…

Geneza Wyspy, Jacoba, jego brata – ale nic tak naprawdę nie wyjaśniono. Odpowiedzi prowadzą do kolejnych pytań i nie wiemy, dlaczego światło należy bronić i strzec.

Pomysły same w sobie jednak były dobre: konflikt braci oparty na nieporozumieniu oraz złym wpływie matki. To realizacja kuleje, a raczej fakt, że musieli zmieścić się w jednym odcinku. Musieli więc dać najlepsze, co w tych okolicznościach mogli dostarczyć – punkty historii są nawet ok, ale nie ma czasu, aby w nie uwierzyć. Efekt jest taki, że cała trójka (matka i adoptowane dzieci) wychodzą na agresywnych dupków, którzy nie umieją się po ludzku dogadać. Plując w międzyczasie na ludzi, że ci są agresywni, pazerni i w ogóle. Aha. Matka bez powodu zabija oryginalną matkę, by potem bez powodu okłamywać synów (jednego nawet prawie zabija), Jacob bez powodu kłóci się z bratem i zabrania mu odpłynąć, przyjmuje rolę ochroniarza i zabija brata, brat z kolei bez powodu zabija matkę i chce, aby Jacob uciekł razem z nim.

Przynajmniej to pasuje do wydarzeń z teraźniejszości. Człowiek z Czerni niby chce uciec z Wyspy, ale tak naprawdę chce tylko wszystkich zabić i trzeba go powstrzymać. Nie ma to wiele wspólnego z samą Wyspą, ratowaniem jej światła czy innych cudów na kiju. Cała mitologia tego miejsca poszła z dymem, teraz mamy antagonistę, który chce wszystkim zrobić kuku – i musimy go przed tym powstrzymać, bo nie chcemy kuku. Dosyć proste. Sześć sezonów i do tego to się sprowadziło.

Fun-service w drugim segmencie, wyciskanie ostatniej dawki dramaturgii z wydarzeń na Wyspie w postaci Bena strzelającego do Widmore’a zaraz po tym, jak znowu słyszymy: „Jeśli tego nie zrobimy, to będzie po nas!”

Poznajemy następcę Jacoba – Jacka. I wciąż to tak naprawdę nic nie znaczy. Mógłbym w tym momencie oglądać tych ludzi grających w golfa i miałoby to dla mnie większe znaczenie.

Kate i Jack wyznający sobie miłość na rozpadającym klifie; Hugo odmawiający pożegnania się z Jackiem; Jack mówiący Desmondowi „I see ya in another life”; John ruszający nogami i wybaczający Benowi; Claire rodząca Aarona; Juliet proponująca pójście z Saywerem na kawę…

Finałowe odcinki mają to do siebie, że obrywają za cały serial. Jakby ten ostatni odcinek miał zrobić wszystko, być ostatnią szansą. Nie stało się tak, więc mówimy, że finał ssie. Prawda jest taka, że cały szósty sezon przygotowywał nas na to i ostudzał oczekiwania. Było jasne, że nic już więcej nie dostaniemy poza zamknięciem. Ja przynajmniej byłem tego świadomy – największy fan serialu, jakiego znam. Prawie dekadę temu obejrzałem ostatni sezon z rozbiegu bez żadnych oczekiwań, dzięki temu byłem naprawdę mile zaskoczony tym, co faktycznie dostałem.

To powiedziawszy – nie uważam finału za zły. Ten jest naprawdę doskonały. Wszystko wokół niego jest przeciętne, nieciekawe i odznacza się kilkoma innymi negatywnymi cechami, ale sam finał nie ma z tym zamieszaniem wiele wspólnego. „Finał” w końcu składa się z wielu części – to nie tylko odpowiedzi, wyjaśnienie, dokończenie wątków. To przede wszystkim pożegnanie i dokończenie przygody w taki sposób, abym pomyślał: „Cholera, było warto”. Oglądam finał już któryś raz i nadal rozkłada mnie on na łopatki.

Pisząc te słowa, mam na myśli jednak ostatnie 20-30 minut. Wcześniej mamy byle jakie dokończenie historii na Wyspie, które nie ma jakiegoś wpływu na właściwy rozwój wydarzeń. Bohaterowie uciekają z wyspy, a w międzyczasie dwóch ludzi leje się po mordzie i wkłada kamień do wody, co jest niby w centrum wydarzeń, ale chyba nie oddziałuje to na całą wspomnianą ucieczkę. Oprócz tego mamy jeszcze drugi segment odcinka, w którym w końcu dowiadujemy się, co oglądaliśmy przez ten cały sezon…

Właśnie, pomówmy o tym. Tak, twórcy za bardzo bawili się tymi nowymi okolicznościami przygody, ale jednak gdy przychodzi co do czego, oglądanie tego było niezwykłym doświadczeniem. Jednorazowym, ale wciąż. Ma ono większy potencjał do późniejszych przemyśleń i konsekwencji tego, jak wizja twórców działa w szerszym znaczeniu. Oto widzimy, że po śmierci musimy odnaleźć ludzi, których kochaliśmy i którzy kochali nas, zanim będziemy mogli przejść dalej. Co to ma wspólnego z resztą serialu? Absolutnie nic, ale jest piękne i wzruszające, wpisując się w typowy romantyzm Lost. Dotyk rąk, uśmiech, radość, płacz – cel sam w sobie, piękno samo w sobie wynikające z towarzystwa i miłości drugiego człowieka.

10-15 minut do końca i oglądamy głęboki hołd dla tych postaci. Podczas wydarzeń na Wyspie tego nie było widać, ale w tym drugim segmencie widać to doskonale. Twórcy znają tych ludzi i ich rozumieją, kochają, chcą widzieć ich szczęśliwymi i w ten sposób rozejść się z nimi. To trochę w stylu alternatywnej rzeczywistości, w której trzeba było co nieco zmienić, dlatego musieli wiedzieć: „Co by było, gdyby”. Każda postać jest sobą, spełnia się i pasuje. Ma cel i sens po prostu będąc sobą.

Osiem minut do końca i wtedy zaczyna się jeden z moich najukochańszych momentów w historii kina. Audiowizualne arcydzieło na poziomie opowieści, narracji, montażu i połączenia muzyki z obrazem. Moving On Michaela Giacchino się zaczyna – Jack stawia krok do przodu w kierunku przyjaciół – Jack stawia krok do przodu ku śmierci – Jack w kościele opada delikatnie ku pozycji siedzącej – Jack na Wyspie upada gwałtownie na ziemię – Kate trzyma Jacka za rękę – Jack na Wyspie ściska ranę – Jack w Kościele przypomina sobie całe życie i doznaje pełni szczęścia – Jack na Wyspie widzi odlatujący samolot i umiera ze świadomością, że uratował swoich przyjaciół. Na początku serialu rozpoczął bieg w tym właśnie celu, teraz go zakończył. Umiera szczęśliwy, a my równocześnie doświadczamy najwybitniejszej klamry filmowej w historii kina, kiedy zdajemy sobie sprawę, że wszystko jest lustrzanym odbiciem pierwszej sekwencji w serialu. Gdy oko Jacka się zamyka, ja zadaję sobie pytanie: „Czy moja wyobraźnia jest w stanie pomieścić to, co właśnie zobaczyłem?” Myślę o śmierci, życiu, radości, bliskości, Wyspie i o tym, że Lost jest najlepszą przygodą, jaką kino dało radę do tej pory dostarczyć ludzkości.

Przewrotnym jest fakt, że cały ten sezon musiał tak wyglądać, abyśmy mogli otrzymać ten finał. Żeby te wątki zbiegły się tak idealnie w tym konkretnym momencie, wymagało to niewiarygodnej precyzji. I mnóstwa lania wody. Gdyby jednak zmienić coś po drodze, gdyby naprawić którykolwiek z najważniejszych minusów całego serialu – czy wtedy możliwe byłoby zakończyć całość w ten sam sposób? Albo chociaż równie dobry? Trudno powiedzieć. Dlatego nie rozumiem ludzi narzekających na sam finał. Tak, serial ma wady i minusy, ale co finałowi do tego? On robi swoje w naprawdę doskonały sposób. Funduje nam wzruszenie i godne pożegnanie – nawet pomimo tych wad i nieinteresujących ostatnich odcinków, te ostatnie minuty sprawiają, że gdybym miał odpowiedzieć na pytanie: „Czy było warto?”, to odparłbym: „Tak”. Nie ze względu na jeden z sezonów, jeden moment czy jedną scenę – ale za całość.