Zagubieni („Lost”) – opinia o I sezonie

Zagubieni („Lost”) – opinia o I sezonie

18/06/2019 Opinie o serialach 0

W związku z ograniczoną ilością tekstu, jaką mogę wrzucić na stronę, o każdym sezonie Lost muszę napisać oddzielny tekst. Tutaj piszę o pierwszym (2004-05).

5/5

Pierwsza seria jest wyjątkowa. Wyspa i samo Lost nigdy już nie będą takie jak na początku. Wyspa była tylko
wyspą, serial opowiadał o rozbitkach – główne problemy, jakie mieli to np. jak zdobyć żywność, albo skąd brać wodę. I tyle. Żyli sobie, kłócili się, szukali sobie zajęć, a przede wszystkim współpracowali. Kolorystycznie było zielono, niebiesko, żółto i to wszystko. Widać też, że – jak to ująć? – nie chciano za dużo pokazać. Kupiłbym spokojnie to, że twórcy bali się, czy ich nie anulują (w końcu zwolniono gościa, który zatwierdził produkcję pilota, wtedy najdroższego w historii telewizji). W całym sezonie pierwszym jest bardzo niewiele znaków każących widzom myśleć, że oglądają jedną, wielką historię. Na to dopiero przyjdzie czas.

A może jeszcze wtedy nie wiedzieli do końca, co chcą z tą historią zrobić? Jedna z rozmów między J.J. Abramsem i
Damonem Lindelofem wyglądała mniej więcej tak:
– Znajdą właz w dżungli.
– Super, co tam znajdą?
– Nie wiem.

Nie miałbym problemu z zaakceptowaniem, że nie chcieli za dużo wymyślać. To w końcu telewizja, były też inne czasy, ale to wszystko składa się na to, że sezon pierwszy jeszcze nie jest tym Lost, które pokochałem w pełni. Dopiero później stało się większe i bardziej skomplikowane, a przede wszystkim ciągłe. Już teraz było niewiarygodnie filmowe, odważne i inspirujące.

Sporo można pisać o tej produkcji. Na przykład jak ujęto stereotyp Sayida jako araba-terrorysty. Trudno taki sezon podsumować, więc napiszę tylko to: do części odcinków będę wracać, ale to jedynie część całości.

Mogę pisać i pisać, a wciąż nie zacząć… Tym razem zdrowo przekroczę limit znaków, bo to pilot – wszystko jest nowe i chcę je omówić już teraz, bo będą się przewijać przez resztę serialu. Intro trwające niecałe pół minuty, z muzyką skomponowaną przez J. J. Abramsa, jest tak perfekcyjne, jak tylko się da. Można je pokazać 10 osobom i każda zapytana o to, co po nim czuje, udzieli innej odpowiedzi. Takie jest „Lost”, więcej nie było trzeba. Mistyczne, metafizyczne, podprogowe, magiczne – co tylko chcecie. Oko, od którego wszystko się zaczyna. Fenomenalny znak rozpoznawczy, którego nie da się podrobić albo powtórzyć. Nagłe otworzenie powieki, zwężająca się źrenica, odbicie drzew w soczewce… I jesteśmy w bambusowym lesie.

Otwarcie
Bez słów. Jack budzący się w garniturze, ranny, biegnący za labradorem, mijający buty wiszące na drzewie, wybiegający na plażę i próbujący się zorientować w katastrofie samolotu – to jest mój ulubiony opening filmowy. Zero niepotrzebnych słów, a nawet te potrzebne są niemal niewidoczne. Ten moment, gdy cisza zostaje przerwana, jest bardzo trudna do wychwycenia, jeśli nie nastawiasz się na to. Wszystko przebiega tak naturalnie, każde zdanie, jakie pada w ciągu tych pierwszych 5 minut, jest niemal niesłyszalne, niczym dźwięk silnika.

Realizacja openingu jest doskonała. Scenografia, z samolotem rozwalonym przez koparkę na cztery części, jest idealna. Bałagan, burdel, chaos, trudno nie dać temu wiary. Fakt, że całe pierwsze wrażenie przedstawiono za pomocą jednego ujęcia, w którym kamera porusza się po półkolu, płynnie przechodząc od zbliżenia do panoramy i nazadu – to jest pierwszy znak wielki jak Grunwald, że ten serial ma jaja. Takich rzeczy nie widuje się nawet w filmach, a tutaj mamy pilot ryzykownego serialu, który mógł po prostu nie wypalić. A potem jest tylko lepiej, każda kolejna mini-scenka w tej wielkiej sekwencji jest inna od poprzedniej, bez przynudzania, utrzymując wysokie tempo. Chwalę również twórców za korzystanie z kamery na dźwigu. To taka rzadka sztuczka, przywołująca na myśl stare kino z okolic lat 40. Tutaj świetnie przedstawiono ogrom tego miejsca, wynosząc obiektyw ponad cały harmider i zbliżając ją do chwiejącego się skrzydła, które zaraz runie… Jak tu nie czuć tego ciężaru?

I te bębny Michaela Giacchino z utworu „World’s Worst Beach Party” towarzyszące sprintowi Jacka… czym ta scena byłaby bez nich? Rajdy po wraku to najlepsza część tego odcinka.

Rozładowanie napięcia
Gdy chaos zostaje zażegnany, Jack może iść i ratować samego siebie. Planuje zaszyć swoją ranę, jednak ta jest za daleko, poza zasięgiem. Pomaga mu Kate. Nie jestem fanem tej sceny, ale jest świetna z kilku powodów. Doskonale rozładowuje napięcie, w końcu jest czas na napisy początkowe które lecą po kątach aż do 13 minuty. Jest trochę śmieszna, rozwija charakter i daje odcinkowi pilotażowemu swoisty morał, lekcję radzenia sobie ze strachem. Dzięki temu widz czuje, że już po pierwszym odcinku wyniósł z tej produkcji coś konkretnego. Lubię podteksty, które dostrzega się dopiero przy powtórce. To też jedna z tych scen, które w scenariuszu wyglądają nieco inaczej (Kate miała w niej płakać). W następnej scenie Sawyer miał mieć dialog z Charliem (opierdalać go), a zamiast tego tylko spaceruje na tle wraku, z zagadkową twarzą.

Przedstawienie bohaterów
Gdy dochodzi do 19 minuty i ślicznego ujęcia, w którym wszyscy słyszą hałas i zbierają się, by być w pierwszym rzędzie, widz zna już sporo bohaterów. Tyle krótkich scen i to już wystarczyło, by na jakimś tam poziomie ich rozdzielić w wyobraźni widza. Bez przesytu, o który przecież było łatwo – to w końcu rekordowa ilość 14 postaci, a tu proszę – wielkie brawa. Oglądający nawet nad tym nie myśli, po prostu już ich zna po obejrzeniu tego dwuczęściowego pilota. A przynajmniej tak myśl.

Tajemnice
Kwestia zagadek też została świetnie zaakcentowana w tym epizodzie. To w końcu jedna z kluczowych obietnic i twórcy poradzili sobie wzorowo. Wszystko niemal bez słów i nachalnego wciskania widzowi, czym ma się ekscytować. Wszystko jest trochę z boku – Jack znajdujący w kieszeni butelkę wódki, skąd się wzięła? A, ok, wyjaśnili to. Charlie idący do kadłuba i znikający gdzieś w trakcie, co się z nim stało? Też wyjaśnili. Kajdanki? Teraz inaczej widz odbierze pierwsze pojawienie się Kate, masującej sobie nadgarstki. To takie elementy, na które nie zwraca się uwagi, a okazują się znaczące. Mówią: „oglądaj uważnie – jest tu więcej, niż się spodziewasz”. Jest też balans pomiędzy dostarczaniem odpowiedzi i zadawaniem kolejnych pytań – o dziwnego stwora, niedźwiedzia polarnego, transmisję nadawaną przez 16 lat…

Akcja
Scena w kokpicie, do którego Jack, Kate i Charlie ruszają, by znaleźć „skomplikowane walkie-talkie”. Uwielbiam tę scenę już za sam fakt postawienia makiety pod kątem 45 stopni. Znowu twórcy nie poszli na łatwiznę, tylko dali tę wymagającą z punktu fizycznego sekwencję, w której bohaterowie podciągają się na krzesełkach, by dojść do kabiny pilotów. Znowu nie potrzeba słów, jest tylko muzyka i trud. Cały czas muszą jakoś się zapierać, by nie spać, nawet podczas spokojnej scen dialogu. To jest super.

Wyspa
Wykorzystano w niej również z pełną mocą atut, jakim było kręcenie na prawdziwej Wyspie. Błoto, deszcz, wspaniałe krajobrazy, makiety opierające się o drzewa, Kate w ogóle wchodzi do jednego w następnym ujęciu. Czuć naturę w tym serialu. To nie tylko tło albo kostium, to integralna składniowa tego przeżycia. Czuć Wyspę. Gdy Sayid mówi: „Musimy się gdzieś wspiąć”, a Kate pyta: „Jak wysoko?”, kamera cały czas leci w górę… i w górę… co najmniej 1500 m.n.p.m. I idą, w rytm rewelacyjnego „Hollywood and Vines” Giacchino. Sceny wspinaczki wyglądają tak, jak powinny: biali, nieobeznani, idą po dzikich terenach, nie znając się na wspinaczce, a ja naprawdę czuję się jak nad urwiskiem, kilkaset metrów nad ziemią.

Bieganie
Myślę, że to dobry pomysł już teraz to wyjaśnić. Sekwencje typu pościgi, ucieczki, ogólnie rzecz biorąc biegania, to od początku był najsłabszy element całej produkcji. Wszystkie co do joty, przez sześć sezonów, wyglądają w ten sam sposób i „Pilot” nie jest tu wyjątkiem. Któraś postać daje hasło, by biec, biegną, szybki montaż ujęć z boku, no, noo, noooo, jeszcze trochę… i koniec sceny. Tutaj Charlie się potknął i Jack wrócił, by mu pomóc. Schematyczne, monotonne. Minus, który męczy – to wszystko.

Jak się czujesz?
Tonacja tego epizodu jest dosyć lekka, jednak bez przesady. Może chciałbym, by był nieco bardziej brutalny, jednak to pewnie byłoby za dużo w tamtych czasach. Zaszywanie rany porównane jest do szycia zasłon. Gdy Jack spogląda do wnętrza wraku i widzi tam śmierć, kamera pokazuje tylko naszego bohatera na tle błękitnego morza. Zmiażdżona noga okryta jest nogawką spodni – itd. Znowu liczą się detale – łapanie się za nogę nieboszczyka przy wspinaczce w kokpicie. Zdejmowanie butów z trupa, zobrazowane delikatnym „Credit Where Credit is Due” Michaela Giacchino, mówiącym: „Rozumiemy”.

Podsumowanie
Pierwszy finał (zwłoki na drzewie) średnio lubię… ale już drugi („Gdzie my jesteśmy?”) jest znakomity. Wytyczenie kursu dla całego sezonu, ostatnia obietnica, a przy tym kawał intensywnego kina, w którym twórcy po prostu wkładają widza pomiędzy tę przerażoną grupę ludzi i pozwala mu czuć to samo co oni bez żadnych przeszkód. To również cholernie dobrze zrealizowany moment – pięć postaci i każda pełni tu jakąś funkcję, balans jest zachowany. Każda miała powód, by iść (a do tego nie wzięli ze sobą Jacka, to też istotne), każde wykrzyczane zdanie jest naturalne. Uwielbiam, jak Sawyer powiedział: „skoro ich uratowali, to czemu sygnał jest wciąż nadawany?”. Jakby nienawidził samego siebie, że powiedział to, o czym wszyscy myśleli. Jakby bolało go to bardziej niż resztę, gdy usłyszała sformułowanie w słowach ich jedynej w tej chwili obawy.

Pilot „Lost” wypchane jest po brzegi pomysłami, wielkimi sekwencjami, małymi smaczkami; drobiazgami, które robią mnóstwo roboty. Mógłbym pisać i pisać, ale zorientowałem się, jak to wygląda z boku i trochę ciąłem… O montażu w ogóle nie pisałem, a przecież Mary Jo Markey dostała za niego nagrodę – ale taki przykład, najśmieszniejsza kwestia w tym epizodzie, gdy Kate mówi Jackowi, że idzie z nim do kokpitu, a ten jej odpowiada: „Nie wiem, jak masz na imię”. Różnica między tymi dwiema kwestiami wynosi aż 10 sekund. Tak właśnie powinien wyglądać pilot serialu: powinien zawierać przestrzeń. Tak właśnie powinno się opowiadać film.

Wzorowy odcinek. Jest rewelacyjny sam w sobie – znowu jest świetnie rozpisana na kilka postaci scena kłótni między Zagubionym (tym razem o to, kto ma trzymać broń). Cała fabuła jest wręcz banalna – ratunek nie przybył, zboczyli z kursu, nie ma większych szans na powrót do cywilizacji. Nie ma co zwlekać, taki rozwój sytuacji zbiera pierwsze żniwo. Nieznany mężczyzna z kawałkiem samolotu w brzuchu będzie się wykrwawiać przez dnie, jęcząc na całą plażę. Już po kilku godzinach wszyscy mają go dość i marzą o tym, by ukrócić mu cierpienia… Tylko kto ma broń?

Finał tego odcinka jest jedyny w swoim rodzaju. Obejrzenie go po raz pierwszy zostawia znak w pamięci, każda sekunda w brutalny sposób buduje napięcie bez żadnej litości. A na końcu – bez żadnych słów. Nawet nie nawiązują ze sobą kontaktu wzrokowego. To, co się tam wydarzyło, nigdy nie zostanie ujęte w słowa. Zresztą, czy byłoby to możliwe?


„Lost” może zostać zapamiętany z powodu zagadek, ale było również takim kinem. I było w tym diabelnie dobre. Jedno „Breaking Bad” mu dorównało, skupiając się na tego typu chwilach.

1×03 jest rewelacyjny jako fundament kolejnych epizodów. Sayid próbujący jakoś zorganizować ludzi, wspominając przy tym, że zapasy jedzenia trzeba oszczędzać. Motyw Wyspy jako nowego startu dla wszystkich, bo ich poprzednie życie umarło wraz z katastrofą. Relacja Johna Locke’a z Charliem oraz Waltem i jego ojcem… to wszystko będzie mieć znaczenie.


I na końcu: wzorowa retrospekcja, idealnie łącząca się z historią na Wyspie. Każde wejście przeszłości jest jakoś uzasadnione (o co niestety będzie z czasem coraz trudniej). Annie Kanadyjka podróżująca po świecie, pracuje na farmie… znowu: w zasadzie banalna, bardzo podstawowa historia. Wynikają z niej ledwie dwie informacje, ale nie ma tu mowy o braku satysfakcji z oglądania.

Plus dobry scenariusz/montaż, dzięki któremu dwa różne punkty kulminacyjne nie wchodzą sobie w paradę.


I to ostatnie ujęcie, z szynami pod kamerą ustawionymi wokół Terry’ego O’Quinna… wygląda wtedy jak sam Diabeł.

Kolejny wzorowy odcinek, ale nie tylko. „Walkabout” to prawdziwa legenda, jeden z wielu powodów, przez które ludzie uwierzyli w ten serial i mieli wobec niego największe oczekiwania. Finał naprawdę zaskakuje – zmienia zasady gry, teraz wcześniejsze sceny mają inne znaczenie. Ponownie – bez żadnych słów. Tylko spojrzenie, montaż, muzyka* (konkretnie „Locke’d Out Again”)… I ciche pożegnanie niczym saneczek palących się pod koniec „Obywatela Kane’a”,
zabierających ze sobą zagadkę… o której istnieniu zresztą wie jedynie widz, Locke niczego nikomu nie zdradził. Zapewne, gdyby ubrać to w słowa, wydałoby się banalne, ale twórcy nie mówią, co się właściwie stało, jedynie pokazują. I bardzo dobrze.


Retrospekcja wciąż jest idealnie spięta z teraźniejszością: Hurley pyta, kim jest Locke, i natychmiast widzimy przeszłość tego bohatera. I aż do końca wszystko się łączy, nie ma tu dwóch oddzielnych punktów kulminacyjnych. Właściwie, nie ma takiego w ogóle. Chyba że staniemy obok Johna, dla którego był to najważniejszy dzień w życiu. Wtedy i tylko wtedy, takowy dostrzeżemy. Smutno, wstrząsająco, melancholijnie, nawet depresyjnie. Bardzo mocny
odcinek.

Opening jest jednym z najlepszych, decyzję podejmę po powtórzeniu wszystkich. Już w pierwszym ujęciu wykorzystano fakt, że mają psa, który teraz szczeka w środku nocy, budząc wszystkich. Długie ujęcia cały czas panujące nad liczną bandą bohaterów, oczka w ciemności, i ta ostatnia jazda przesuwająca się przed wszystkimi bohaterami, by na samym końcu nieznany do tej pory John Locke wyszedł przed szereg. Jasny sygnał, do kogo należą najbliższe trzy kwadranse.


Fabuła znowu jest banalna – skończyły się zapasy i trzeba znaleźć papu. John Locke zbiera ekipę, idą na polowanie i happy end. A jednak nic więcej nie trzeba było. Bo po co? Fakt rozbicia się na bezludnej Wyspie wystarczy aż nadto, nie trzeba wymyślać nic nowego. Widz musi uwierzyć w to miejsce, ale bez głodzenia na śmierć i kanibalizmu. Już jedną śmierć serial zaliczył. Na drugą jeszcze za wcześnie…

W tym epizodzie jest chyba jeszcze więcej budowania kolejnych historii. Aż dwa razy kamera pokazuje Charliego z torebką substancji, którą mizia po kątach. Jack widzi mężczyznę w garniturze między drzewami, a także odmawia bawieniem się w dowodzenie – już trzeci odcinek z rzędu, licząc z drugą częścią „Pilota”. Rose uważa, że jej mąż żyje. A Sayid od razu przystąpił do bawienia się z elektroniką, bez zwlekania kilka odcinków. Z tego prostego przykładu inne seriale powinny brać przykład – to jasne, że na obecną chwilę właśnie naprawa komunikacji jest głównym wątkiem. A jednak wrócą do niego tak naprawdę za kilka odcinków, w międzyczasie nie olewając widza.


Jedno co mi przeszkadza od początku to silenie się, z uczynieniem kwestii „Don’t tell me what I can’t do!” bardziej kultowej. Pojawia się za często – w momentach, gdy Locke nie musiał w ogóle nic mówić. A nie trzeba było, bo odcinek ma kilka naprawdę genialnych kwestii, które radzą sobie na własną rękę (jak „Really? Last I heard we are positively made of time” oraz „Three of you wandering into the magic forest to bag a hunk o’ ham with nothing but a little-bitty hunting knife?”).

Jeden z ambitniejszych odcinków. Jack staje tutaj wobec problemu, który jak się okazuje, nęka go i prześladuje od dzieciństwa. Nieumiejętność radzenia sobie z przegraną wskutek jego własnej decyzji. Porywanie się z motyką na słońce – wiedząc, że przegra, ale połączona z żalem do samego siebie, że wciąż się nie udało. Gdyby zostało to ukazane lepiej, byłaby kolejna dycha ode mnie, ale pod koniec odcinka nawet nie jestem pewny, czy zaszła jakaś zmiana wewnątrz bohatera. Wiem tylko, że próbował. Czy się rozwinął? Trudno powiedzieć.

I tak na plus, bo ile filmów lub seriali podejmuje ten motyw?

Opening, z ratowaniem tonącej kobiety jest znakomity. Sposób przedstawienia morza, tu nie dało się pokazać czegoś lepiej lub „bardziej”. Zakończenie jest niezwykle mocne – Jack wracający do wody, chcący ratować tamtą kobietę, ujęcie od zewnątrz, nasz bohater odpływający od grupy ocalałych stojących na plaży, a następnie ujęcie na zewnątrz: pokazanie ogromnego oceanu z brzegu. Idealnie płaskiego, na którym nie widać nikogo, kto by krzyczał po ratunek… Plus to realizacyjny majstersztyk. Większość kwestii tutaj wypowiedzianych dograno w studio, by było je słychać pomimo szumu wody.


Dalsza część odcinka jest bezbłędna: miesza się tu surrealizm (postać ojca, którego Jack goni przez dżunglę, chociaż nie powinno go tu być) oraz realizm, czyli braki wody pitnej. Tym razem twórcy trochę komplikują sprawę, dodając do tego wątek kradzieży wody, ale robią to z głową. Wiążą wszystko z motywem lekarza jako przywódcy, który nie chce obejmować tej funkcji. Historia zostaje nadal w miarę prosta, chociaż już nie taka podstawowa i zrozumiała. Ilość rzeczy do pojęcia narasta. Co zrobił Jack, że teraz nie ma wyjścia, tylko musi lecieć do Sydney i już? Za kilka odcinków padnie odpowiedź.


Trzy sceny się wybijają. Tajemnicza rozmowa Jacka z Johnem pośród drzew, przemowa zbierająca ludzi do kupy w finale. To tutaj pojawiają się ważne slogany tego serialu: „Everything Happens for a Reason” oraz „If we can’t live together we’re gonna die alone”. Obie te chwile bledną w porównaniu do finału przygody Jacka, gdy odkrywa z pochodnią w ręku jaskinie, źródło wody, a przede wszystkim – kolejne fragmenty samolotu. Bez słów, tylko obraz. W tamtym momencie porażający.


Można to przegapić, ale pod koniec tego właśnie epizodu miał premierę jeden z moich ulubionych kawałków instrumentalnych. „Win One for the Reaper”, które co prawda będzie potem różnie aranżowane i wykorzystana w innych utworach, ale ja uwielbiam właśnie tę formę. Porażająco smutna i zadziwiająco prosta melodia.

Plus Sawyer, niechcący przypominający Kate o zmarłym szeryfie. Jest tu kilka takich momentów, które budują wraz z następnym odcinkiem wrażenie podsumowania.

Jeśli tytuł odcinka was dezorientuje, to chodzi o tę piosenkę The Animals. Twórcom zapewne skojarzyło się z Sun i tym, że w pewnym sensie ona „rośnie” w tym epizodzie… i tyle.


Odcinek razem z wcześniejszym zamykający pierwszy segment pierwszego sezonu. Przypomniano po trochu o tym, co było wcześniej (fajnie zobaczyć, że Michael wciąż utyka po starciu z dzikiem); postawiono również wyraźny znak zmian. Zamknięto okres, gdy Zagubieni byli nieznajomymi czekającymi na ratunek. Żyją już tutaj trochę i stwierdzili: trzeba coś z tym zacząć robić. I zmienili swoją sytuację.


Dzieje się tutaj naprawdę wiele – dziwię się, że wystarczyło tego na zaledwie 43 minuty. Michael bije się z Jinem, Sayid robi za policjanta i prowadzi dochodzenie, Locke zbliża się do Charliego, jego narkotyków i gitary – poświęcono temu tyle miejsce, że ten odcinek ledwo należy do pary Koreańczyków będących teoretycznie w centrum uwagi. Ilość zabawnych kwestii, które dano Charliemu, i czasu na rozbudowanie tajemniczej relacji między nim i Johnem – to praktycznie „Part 1” następnego odcinka, czyli „The Moth”. A do tego jest jeszcze wątek przenoszenia
się do jaskiń, dyskusja co jest bardziej słuszne (przenieść się czy zostać na plaży). Na koniec poleciał teledysk z tą smutną piosenką, w międzyczasie dokonano wielkiego znaleziska, które wróci w szóstym sezonie… A, jest jeszcze jakaś retrospekcja. Zacznę od tego.


Sun mówiąca po angielsku. Bez jaj. Zaraz pewnie mi powiecie jeszcze, że ta bezludna wyspa jest zamieszkana, co? To jeden z tych przewidywalnych motywów, które nie zachwycają. Dla postaci wewnątrz serialu to było solidne zaskoczenie, ale widz spodziewał się tego od początku i tyle. Trzeba oddać twórcom, że nie budowali wokół tego jakiegoś napięcia – ale ile się musiałem naoglądać tych żenujących scen, w których gadali do niej po angielsku, jakby była jaskiniowcem, to moje. Niech ten odcinek zbierze za to baty ode mnie. Nie jestem na „Tak” wobec pokazania Korei. Nie jest powiedziane, że cała Korea wygląda jak tutaj, ale każdy obraz mówiący, gdzie się rozgrywa akcja, jest zbyt stereotypowy. Pałac, w którym rozgrywa się przyjęcie, Jin pracujący dla ojca, który jest gangsterem + całe dotychczasowe zachowanie się tej postaci na Wyspie. Jest brutalny, agresywny, dumny i trzyma się tylko swoich (w liczbie jednej żony). To pasuje do tej postaci, jaką widz pozna z czasem, ale do tego momentu jest w tej historii za dużo nieprzyzwoitych stereotypów, by nie zaliczyć tego jako minus.


Sama historia jest w porządku, szczególną uwagę zwróćcie na kwiatek, który Sun trzyma, gdy czeka na moście, aż Jin wróci z rozmowy z jej ojcem. Odcinek wynagrodzi was za pamięć i zwracanie uwagi na takie szczegóły. Finał zgodnie z tradycją jest niemy – Sun podejmująca wyboru na lotnisku. Nie jest ważne, jakie jest zakończenie, bo to jest znane od początku. Liczy się, jak do niego doszło. Satysfakcjonujący finał, który za pomocą obrazu zostawia sporo wątpliwości – można tylko zgadywać, co myśli sobie Sun na Wyspie, wspominając tamtą chwilę. Cała retrospekcja dostarcza wielu nowych informacji o tych postaciach, więc mocny plus.


Podoba mi się, jak twórcy mrugają do widza (czasem dosłownie, święcąc mu po oczach), zdradzając bez słów, jaki jest powód napaści Koreańczyka na czarnego. Świetnie zrealizowano scenę owej bijatyki, skok Sayida w środek akcji to taka mała petarda. Przemowa Michaela w konfrontacji z agresorem rozwija się w zabawny moment, a Charlie jak już wspomniałem, co chwila mówi coś śmiesznego. Po ucieczce przed pszczołami mówi zresztą chyba najzabawniejsze zdanie w całym serialu, nieprzetłumaczalne na polski. Kajdanki to ciekawy przykład właściwego wprowadzania przedmiotów. Z myślą o tym epizodzie, wprowadzono je już w pilocie. Bez nich ta historia wyglądałaby inaczej.


I tak końcowa sekwencja muzyczna. Bez słów, z wyjątkiem wypowiadanych przez piosenkarza, zachęcającego do zastanowienia się. Melancholijny finał, w którym serial wraca do rzeczywistości. Po kilku godzinach przygód, emocji, walk i mitów o nowym początku przychodzi ten moment, w którym pokazano codzienność. Wraz z końcem dnia, niewiele zostaje z tej ekscytującej podróży. Tylko ogień, nuda i depresyjne myśli. Serio chcecie, by tu zostali?

Wcześniejszy odcinek miał się koncentrować na małżeństwie Koreańczyków, a bardziej uwypuklał Charliego. Ten miał być centrum uwagi w tym epizodzie, a zamiast tego rozbudowuje postać Johna Locke’a. Niby najważniejszy jest tu teraz wątek przechwycenia sygnału kobiety mieszkającej tu od 16 lat, ale Kate ma to gdzieś. Pod koniec epizodu przypomina sobie o tym i odkłada sprawdzenie tego do jutra. Dziś liczy się, że Jack jest cały i zdrowy, a ucieczka z Wyspy jest na dalszym planie. To bardzo ważny znak rozpoznawczy całego serialu.


Fabuła jest znowu bardzo prosta do śledzenia: ściana w jaskini się zawaliła, trzeba uratować stamtąd człowieka. Ratują i wracają do nudnego życia. Przeplata się to z historią Charliego, pierwszej bomby czasowej tego sezonu. Jego uzależnienie w końcu dało o sobie znać, John to przewidział i zabrał mu prochy. Bo wierzy, że nasze Bóstwo Rocka jest silniejsze, niż to się wydaje. Dlaczego? Ot, miał taki kaprys, by komuś pomóc. Musi to ci wystarczyć.


Dobrze wykorzystano w tym odcinku otoczenie jako źródło konfliktu i przedmiotów. Locke wyjaśniający na podstawie schwytanego dzika różnicę między człowiekiem i zwierzęciem, a potem przy pomocy ćmy w kokonie wyjaśnia, o co mu chodzi z trzema próbami. Bardzo to naiwne, ale też w dobry sposób. Wiadomo, normalnie ćpun by poprosił trzy razy w ciągu sekundy, ale służy to historii, więc nie spinam się za bardzo. Podoba mi się też scena, w której decydują, kto wejdzie po Jacka. Udowadniają wtedy, że się nawzajem znają, troszczą się o siebie, mają swoją rolę w tym
wszystkim. Najlepszy moment epizodu to Walt patrzący pierwszy raz w życiu z podziwem na swojego ojca, gdy ten zaczyna dowodzić grupa ratującą. A chudość narkomana znajduje tu swój użytek. Miłe.


Retrospekcja jest zbyt bogata. Obejmuje spory okres: zanim jeszcze kapela miała kontrakt płytowy, aż po sukces, narkotyki, wewnętrzne kłótnie, nałóg, rozpad kapeli, długi okres ciszy a na końcu próbę zjednoczenia, która się nie powiodła. Flashbacki wchodzą w dziwnych miejscach, odwracając uwagę od teraźniejszości, przeszkadzają, rozkojarzają. Charlie zaczyna się przeciskać przez tunel i ja chcę zobaczyć, czy tam dotrze, a zamiast tego… koncert. Ech. Przydałoby się to jakoś uprościć i skrócić. W końcu będą kolejne retrospekcje, a inne postaci mają wyraźny podział. Wciąż nie wiadomo chociażby, co Jack i Kate zrobili. Przeszłość Charliego sama w sobie dobra. Chłopak zaczyna wierzyć, że bez kapeli jest niczym, i jedynym sposobem, by w niej być, jest dołączyć do brania prochów. Wciąż jest to cichy, niemy punkt kulminacyjny, chociaż daleko mu do spokoju.

Przeszkadza mi też bardzo napuszony styl Sayida i jego części tej historii. Gdy na końcu patrzy nad drzewami, zaciska kciuki i mówi do siebie: „No dalej, liczę na was, jeszcze jedno, Kate, daj z siebie wszystko!”, ja na chwilę przestaję oglądać „Lost”. Nie wiem, co to. Może trener przedszkolnej drużyny w zbijaka.


Jeszcze jedno: gdy Charlie dobija się do Jacka, zapytany o halucynacje odpowiada: „Żadnych, poza rozmową z tobą w lesie przed godziną”. Tylko żart? Otóż nie. Tę scenę faktycznie nagrano, i Charlie spotyka Jacka w dżungli ubranego w koszulkę Drive Shaft. Polecam poszukać, dobra schiza.

Kiedyś bardzo lubiłem ten odcinek. Potem zaczęły mi pewne elementy przeszkadzać. Teraz obejrzałem kolejny raz i zacząłem się zastanawiać, jakby tu go poprawić?

Epizod naprawdę świetny w kontekście całości. Stanowi jasny wstęp do kolejnego odcinka, nawiązuje do wcześniejszego oraz wykorzystując bogatą bazę zbudowaną do tej pory przez twórców. Widz zna każdego bohatera i wie, czemu każda z postaci robi, co robi. Dlaczego Boone przeszukiwał skrytkę Sayaera, dlaczego ten ostatni zbił pierwszego, dlaczego Sun angażuje się w robienie lekarstwa itd. Fabularnie, ma też jeden z najważniejszych twistów w serialu. Dialogi to w większości perełki, także pod względem warsztatowym.

Co więc nie zagrało? Sprzeczność z duchem serialu. Główny bohater podający list Kate by go przeczytała, ta robi to na głos… raz, że James by tego nigdy nie zrobił, a dwa: gdzie się podziała narracja obrazem? Gdzie jest przyjemność z oglądania, gdy już wiesz, co się stanie, ale oglądasz, bo liczysz na obejrzenie poezji obrazu? Nie w tym odcinku. Za dużo gadania, scenarzysta poszedł po linii najmniejszego oporu. To tym dziwniejsze, że za ten epizod odpowiada jeden z twórców całej produkcji! Widać jest lepszy w tworzeniu fabuły niż narracji. Do tego pierwszego nie można się przyczepić – emocje, mocne sceny, zaskoczenie, ale zamiast skupić się na opowiedzeniu historii, chciano na siłę szokować zwrotem akcji (czyli treścią listu).

Nie ma też niemego punktu kulminacyjnego. Za taki co najwyżej mogę uznać pocałunek między Kate i Jamesem. Magnetyzujący, cichy, kipiący od emocji moment. Można oglądać i oglądać, raz za razem obserwować uważnie twarze bohaterów, by dojść, co tam się tak naprawdę stało. Co myśleli, czuli, jaka była ich prawdziwa reakcja. Przed pocałunkiem, w trakcie i po… Mistrzostwo świata. Czy w historii kina był lepszy pocałunek?

Pierwszy odcinek, który wymaga poprawy. Trudno, Sun udająca, że nie zna angielskiego – to musi zostać, zbyt wiele dobrych rzeczy trzeba by zmienić razem z tym wątkiem, jednak ósmy odcinek musi wyglądać lepiej. Kate musi inaczej poznać treść listu. Teraz wymyśliłem, że powinna go przeczytać w którymś z wcześniejszych epizodów, i dopiero tu powinno to odegrać swoją rolę. Obecnie, tak naprawdę nie ma to znaczenia. Gdyby nie przeczytała, fabuła potoczyłaby się identycznie. Retrospekcja również bym zmienił, ale całkowicie. Najprościej byłoby pokazać genezę Jamesa S. Jak był kiedyś delikatny, ale w końcu przegrał i został swoim nemezis. To byłby całkiem niezły materiał pod kolejny niemy punkt kulminacyjny, zgodnie z tradycją.

I wyciąłbym w cholerę wątek masła orzechowego. Tylko jedno mogę miłego o tym napisać: to największe (negatywne) „Ki diabeł?” w serialu, potem nic tego nie przebije. Oglądam i oglądam, i nie mogę zrozumieć, co twórca miał na myśli. Cieszę się, że mam to już za sobą.

Dobrze, że Jacka wciąż boli ramię po przygodzie w jaskini.

Cały plan na odcinek jest genialny. Hugo organizuje grę w golfa, Sayid znajduje linę na plaży i podąża jej tropem do dżungli, zostaje złapany w pułapkę przez nieznaną osobę, która zadaje mu pytanie o jakiegoś Alexa, jednocześnie go torturując… i między jednym krzykiem a drugim następuje przeskok w czasie i widzimy, że to Sayid jest tym, który torturuje! Przejście rewelacyjne. Wyjaśniona zostaje po części przeszłość Sayida oraz tajemnica Wyspy i tajemniczej transmisji, nadawanej przez 16 lat. Wprowadzono ważną postać tak, by widz jej nie zauważył, gdy za kilka odcinków odegra kluczową rolę… A postać Francuzki jest naprawdę dzika i niezwykła, przesiąknięta magią Wyspy, od której zwariowała. Teoretycznie: odcinek godny 10/10, ale jednak musi on zebrać baty za kilka spraw.

Po pierwsze scheda po ostatnim odcinku. Sayid torturował jednego z „Naszych”, Jack mu na to pozwolił. Czy w takim razie nie powinno to zostawić większego śladu na bohaterach? Ich relacji między sobą? Sayid poszedł na walkabout, ale co z resztą? Do tego jest jeden problem: co by się stało, gdyby samolot przyleciał? Czekaliby na niego? To ewidentne przewinienia, za które gdzieś trzeba zebrać po głowie.

Po drugie: postać Rousseau. Gra ją Mila Furlan, która grała również w „Babylon 5”. Jest to serial bardzo romantyczny, a ona wcieliła się w nim w przedstawicielkę obcej rasy (nie zdradzę jakiej, niech was rozwali jej charakteryzacja). Gdy żegnała się z przyjaciółmi, mówiła, że w jej języku nie ma słowa „pożegnanie” i tak dalej. Była bardzo uroczysta, uduchowiona, poważna i wyniosła, posługiwała się bardziej kwiecistym językiem. Jednym pasuje, innym nie – grunt, że pasowało do postaci i całej produkcji. Dekadę później ta aktorka gra niemal kopię tamtej roli w produkcji zupełnie innej. I ten kontrast przeszkadza. Tak, jest przesiąknięta magią. Jest jednością z dżunglą. Odjęło jej część rozumu przez te 16 lat, ale przy tym wszystkim mogła być mniej… we wszystkim. Jest sobą do kwadratu, jakby chciała się parodiować. W jednej chwili torturuje i słyszy głosy, a w drugiej słyszy opowieść Sayida i w sekundę stacza się na granicę płaczu stulecia, by łamiącym się głosem powiedzieć: „Im… So… Sorry…”. Teraz jeszcze to nie przeszkadza, może w ogóle was to ominie. Mnie to nie przeszkadza zbytnio, ale kilka razy miałem jej dość. Teraz mam jej dość w tym odcinku i nie skaczę z radości, że muszę oglądać ten odcinek. Niech on zbierze baty za te wszystkie chwile w całym serialu, gdy Rousseau będzie zbytnio sobą. On wyznaczył jej styl, to ten reżyser ją poprowadził. I tak już będzie do końca.

I to zdanie: „I’m So Sorry”. Jak ja go nie cierpię w tym serialu…

Retrospektywa Sayida ostatecznie jest bardzo nudna. Właściwie od początku wiadomo, jak się skończy i nie zostawiła na mnie większego impaktu. Arab w serialu o rozbitym samolocie, do tego służył po tej złej stronie w wojnie w Iraku – po nim można się było spodziewać ciekawszego zaplecza. A historia pola golfowego też rozwija się w schemat, zamiast po prostu opowiedzieć o tym, jak bohaterowie odpoczywają. Nie, Sawyer musi być dupkiem. Na szczęście do trzeciego sezonu nauczyli się takie odcinki kręcić.

Wcześniejszy odcinek miał genialny fundament. Ten nie ma nawet tego.

Intrygujący opening przedstawiający koszmar Claire robi świetne pierwsze wrażenie, ale zmierza donikąd. Jej retrospekcja okazuje się zamkniętą całością. Wszystko, co było do przedstawienia, zmieścili w tych 15-20 minutach. Nic nie było ciekawego w jej życiu przed ciążą, potem wsiadła do samolotu i dzień dobry. Tak naprawdę to niewiele o niej widz się dowiedział z tego odcinka. Jak na ironię, ten jasnowidz dostanie ciekawszą retrospekcję niż jedna z głównych bohaterek serialu. Historia z wróżeniem też zmierza donikąd, więc ponowny seans jest bardzo chłodny. Sama Claire miała nieciekawe, nieoryginalne życie, a sama postać jest dosyć nużąca. Statyści w jej opowieści są tragiczni, ta koleżanka prowadzi ją jak robot, chłopak oczywiście na początku chce się żenić by potem „njee, rozmyśliłem się” i to tyle. Chyba już nawet nie wróci do serialu.

Relacja Charliego i Claire tutaj zostaje rozwinięta w pośpiechu. Znajomość Walta z Michaelem czy też z Johnem jest prowadzona wzorowo już któryś odcinek, a tutaj chyba zaspali przez ostatnie epizody. Hugo jest bardzo przyjemny w oglądaniu, ale ten odcinek to tak naprawdę jedynie budowanie napięcia do finału i kolejnej części sezonu. Przystanek. Dobrze wykonany, nie nudzi, ale nie jest niczym specjalnym.

Ilekroć wspominam o wyjątkowości narracyjnej „Lost”, piszę coś w stylu „Wyobraźcie sobie, jakby tam tylko usiedli wkoło ogniska i opowiadali, co robili, zanim się tam rozbili?”. Taki przykład pójścia na łatwiznę, które jest ponad tą produkcją. Cóż – w tym odcinku robią coś podobnego. Prawie. Claire i Charlie zostaje uprowadzeni, ludzie ruszają na poszukiwania. Jack chodzi z Kate i gadają. Locke i Boone chodzą i gadają. Wszyscy w tym odcinku gadają, nic się nie dzieje. Kate opowiada, jak chodziła po lesie z ojcem, Locke opowiada o swojej pracy, Michael narzeka Hugo, Walt gada z Jamesem, James gada z Sayidem (swoją drogą, ta rozmowa to szczyt absurdu). W sumie to wypełniają czas do wielkiego finału. Nie było wiele innych opcji i to, co zrobili, było najlepsze w zaistniałych okolicznościach… A jednak czuję zawód. Zbyt wiele tu nie gra. Zbliżenia na twarz są za duże. Źle wprowadzono do akcji postać Boone’a. Zbyt wiele tu wypełniaczy czasu.

Najgorszym elementem jest śmierć Charliego. Poważnie, jeśli kiedyś zrobię listę „16 rzeczy, które ssą w LOST”, ten temat będzie jednym z nich. Głównie dlatego, że to cholernie imponująca scena. Zrobiono wszystko, jak trzeba – jest nerwowe szukanie po dżungli, przerażający wisielec, podnoszenie go resztką siły, jaka Jackowi została, Kate niesięgająca lian, ujęcie na stopy Jacka ślizgające się na błocie… Po nich następuje prawdziwie masakryczny masaż serca, które przeradza się w bicie zwłok. Kate nie może patrzeć, krzyczy na Jacka, ten w końcu się poddaje, Michael Giacchino puszcza „Life and Death”… Porażająca scena. Śmierć przyszła znikąd, i tak trudno ją zaakceptować. Taka niewytłumaczalna i niepotrzebna. Wszystkie krzyki i słowa zlewają się w jedno z melodią, tworząc niemy moment kulminacyjny, którego esencję nie da się wyrazić słowami… I w tej chwili Jack stwierdza, że to pierdoli, uderza dwa razy, Charliemu anioły wylatują z dupy i alleluja, chłopak jednak żyje.

Okropny moment. Zmusza mnie, bym chciał śmierci jednego z bohaterów, bo to byłoby lepsze. Czysty absurd! I nic w nim nie gra z punktu dramaturgii – Charlie zbyt długo nie dawał znaku życia. Jego ratunek trwał za długo. Jeśli scenarzyści chcieli go uratować, trzeba było jak normalny człowiek napisać, że Jack ściąga go z bambusa, wali dwa razy i to wszystko – ale nie, ten masaż serca trwa w nieskończoność. Oczy mnie bolą, ilekroć oglądam tę scenę. Po tym wszystkim ja nie dam rady uwierzyć, że go uratowali. To groteska.

Trochę mniej, ale wciąż niesatysfakcjonujący, jest moment wprowadzenia Boone’a do akcji. Teraz to nie jest zbyt istotne, ale za kilka odcinków będzie mieć ogromne konsekwencje, że teraz zdecydował się iść na wyprawę. Bo… miał taką ochotę. No dobrze, ale potem się ściemnia, ma wracać, Locke go wygania, ale ten twardo zostaje, ponieważ… właśnie, z uwagi na to, co ma się zdarzyć za kilka odcinków: właz, rana, śmierć. Cała reszta jest już bezbłędna, ale sam początek jest słaby. To poziom orłów z „LotR”. Dopiero w następnym odcinku powie, że nie chciał się czuć bezużyteczny i z tego powodu coś daje od siebie, ale to już było po fakcie, bardziej jako wymówka.

Oczywiście, są chwile, które lubię. To pierwszy odcinek, gdy Locke włącza się do fabuły. Dialogi w większości są udane. Walka Ethana z Jackiem jest świetna. Finał zachwyca, to esencja „Lost”. Najbardziej mi imponuje retrospekcja i przemowa Christiana, która jest bardzo autentyczna. Mówi przez dwie minuty i tak gra na emocjach, że naprawdę potrafię zrozumieć diametralną przemianę jego syna. Zachwycam się, bo to scena, której równie dobrze mogło nie być. W innym odcinku, w którym więcej się dzieje w teraźniejszości i retrospekcja musiałaby zostać skrócona, Jack od razu by powiedział prawdę radzie i tyle, ale było więcej czasu, dano tę przemowę, i pozwolono widzowi poczuć każdą emocję, jaką ten bohater czuł w tamtym okresie swojego życia. Gdy z pełną świadomością obrócił życie własnego ojca o 180 stopni.

A przy pierwszym oglądaniu, ten odcinek poważnie jednak kopie oglądającego. Tajemnica, napięcie, pytania, to wszystko tu jest. Odpowiada też przy okazji na istotne pytanie dotyczące Jacka. Trzeba obejrzeć, choć przy powtórce nieco traci.

Szukanie zalet w tym odcinku przypomina czepialstwo. Dobrze, że dano czas duetowi pracującemu nad tajemniczym żelastwem w dżungli. Dobrze, że wrócono do notatek Francuzki, przygotowano materiał pod przyszłą retrospekcję w 1×13, pozwolono Charliemu odreagować stratę Claire i rozpoczęto relację Sayida oraz Shanon. Miło zobaczyć powrót do ciała szeryfa albo grę słów w tytule. Fajnie się słucha tych zabawnych tekstów Sawyera.

Jednak retrospekcja jest po prostu mdła i nie zapada w pamięć. Z początku figurka samolotu intryguje, jednak do końca serialu w ogóle już jej nie pamiętam. Jest jak tatuaż Jacka. Zawody o walizkę to chamski zapychacz czasu.

Ten odcinek pełni jakąś funkcję w tym serialu, ale bardzo, bardzo niewielką. Nawet trudno znaleźć tu materiał pod screenshot. Ot, w historii nie przyszedł jeszcze czas na ciekawe retrospekcje Hugo czy Michaela, więc musieli improwizować.

Dzień z życie Zagubionych. Taka trochę naturalniejsza wersja „All the Best Cowboys Have Daddy Issues” – podobnie jak tam, wiele postaci gada tu ze sobą i to tyle, ale opatrzono to kontekstem. Ot, Locke i Boone nie sprowadzają mięsa, więc skutkuje to brakiem protein u Hugo, i mamy rozmowę Hurleya i Jacka o tym, że pierwszy ma biegunkę. Z tego wynika kolejna scena, w której Hugo próbuje złapać z Jinem rybę – tu już dialog jest w sumie jednostronny, ale wciąż zabawny. Plus!

Podobnych pomysłów było kilka i cholernie wybija się sama idea Sun uprawiającej ogródek. Cudownie uwiarygadnia to świat serialu i wzbogaca postać w niestandardowy sposób. Wielki plus! Główna fabuła jest fajna, ale nic więcej. Lubię te psychodeliczne odcinki, ale w większości prowadzą one donikąd, i z tym jest w większości podobnie. Pomysł na retrospekcję przyrodniego rodzeństwa był świetny, ale też nie wiedzieli chyba, co z nim zrobić… i niewiele w efekcie zrobiono. Skutek jest taki, że cały impakt odcinka przypada wyłącznie na niego samego. W kontekście całego sezonu niewiele zmienia. Po obejrzeniu „Hearts and Minds” inaczej patrzę na tych dwoje, ale jaki oni mają wpływ na coś innego? Blady.

Z całego odcinka w sumie wynika, że Locke jest super, a Wyspa jest tajemnicza. Bardziej.

Lekki powrót do formy i wcześniejszych odcinków. Pomysł na epizod jest prosty, retrospekcja wiele wprowadza nowego, a epilog ucina się sekundę za wcześnie – w tym krótkim czasie po prostu musi się w umyśle widza pojawić szybki błysk sprzeciwu. Natychmiast trzeba obejrzeć kolejny odcinek!

Bohaterowie ze sobą żyją, pośrodku codzienności wybija się kulminacja tego, co narastało od jakiegoś czasu, czyli Walt zbliżający się do Locke’a jednocześnie oddalający się od swego rodzonego ojca. Krótki moment napięcia, udowadniający obu stronom, że ojciec zrobi dla syna wszystko, i wracamy do normy. Bez kombinowania, bez czegoś wybitnego. Dobra robota.

Retrospekcja jest świetna. Bardzo długi okres czasu – jakaś dekada – zmieszczone w jednym epizodzie. Chyba wszystko, co się dało powiedzieć, już wyjaśniono. Odwrotnie do historii Claire, tutaj nie miałem niedosytu. Trudno, nie dowiem się nic więcej, to koniec. Nie mam z tym problemu.

Kilka słów o postaci Michaela. Gdy pierwszy raz oglądałem ten sezon, nie cierpiałem go. Popełniał wszystkie błędy, jakie rodzic popełnić może… I to w sumie tyle. Nie wiem, może to ja się zmieniłem, może to przez poznanie reszty odcinków, ale obecnie nie żywię do niego negatywnych emocji. Widzę jego starania, rozumiem jego pomyłki i dostrzegam dobre strony. To poprawnie skonstruowana postać, której można nie lubić, ale to nie równa się uznaniu

jej za bohatera negatywnego.

„Special” wpisuje się dobrze pomiędzy kolejne epizody. Tutaj jest motyw niezwykłych zdolności Walta, budowanie tratwy, Black Rock oraz kilka kolejnych. Dobra robota.

Claire pojawia się w lesie, Ethan jednak chce ją odzyskać. Czyli co, wypuścił ją i zmienił zdanie? Samej udało się uciec? Jest jego szpiegiem? Czy może chodzi tu o co innego?

Nieważne. Trzeba się bronić. Ethan zagroził, że będzie mordować jedną osobę dziennie do czasu, aż dostanie, co chce, więc zagubieni organizują się i bronią. Ustawiają pułapki, planują, czuwają. Super zobaczyć tych ludzi współpracujących tak naprawdę pierwszy raz, przynajmniej na taką skalę. Nawet anonimowi rozbitkowie w tle zdają się tworzyć zgraną grupę z pierwszoplanowymi bohaterami, których widz zna. Wszystko rozwija się w męskie polowanie po lesie i świetną scenę bijatyki.

Plusy jednak ledwo równoważą minusy, a te są poważne. Claire wracająca z amnezją (!), Ethan wychodzący na mordercę ze slasherów (!), Charlie biorący sprawy w swoje ręce to, cóż, pójście na łatwiznę. Jedno z niewielu w kontekście całego serialu. Zawodzi, tym bardziej że na dobrą sprawę cała retrospekcja była budowaniem wiarygodności takiego obrotu spraw. Wyszło na słowo honoru, a więc… porażka.

Plus postaci poboczne w retrospekcji, które znowu są przedmiotami, a nie ludźmi. To samo w kolejnym epizodzie…

Historię o Jamesie idącym zapolować na dzika wypada lepiej, niż ją zapamiętałem. Jest niezręczna i pokraczna, ale też sporo w niej dobrych elementów. Częściowo naprawiony jest błąd z 1×08 i zamiast czytania listu, pokazano koszmar dzieciństwa jednej z postaci. I w ten sposób to zostało przeze mnie zapamiętane, na Kasię Lektorkę Listu już teraz w ogóle nie zważam. Mocna, subtelna i potężna scena.

Potem jest udana scena grania w „Ja nigdy…” przy ognisku (chociaż mogło być lepiej napisana – oglądam kolejny raz i widzę brak płynności oraz wymuszony finał) oraz opowieść Johna Locke’a. Dziwna, niezręczna, ale Kate i James reagują właściwie więc i cała scena wybrzmiewa, jak należy. Początkowy szok nie przeszkadza dostrzec, że sama opowieść jest cholernie dobra.

I najważniejsze: nieme zakończenie. Konfrontacja z dzikiem. Spojrzenie i pokerowa twarz Josha Holloweya. Co wtedy sobie pomyślał? Nie wiadomo. Czy dzik był czymś więcej, czy to sprawa Wyspy? Zapewne nie. Bez kontekstu, bez narzucania, nawet mogę się sprzeczać, czy cokolwiek tu twórcy sugerują widzowi. Równie dobrze Sawyer mógł się cofnąć psychicznie do momentu, gdy nie był zdolny do zastrzelenia żywej istoty i „stchórzył”. A jednak oglądam to starcie i widzę tam więcej, niż mogło faktycznie się wydarzyć. Potęga niemych scen!

Retrospekcja ma kilka wyjątkowych momentów. Ją i ogólnie cały odcinek napisano z większym rozmachem. Nie chodzi tu tylko o jedną osobę i jedną postać. W tle Michael buduje tratwę, Charlie chowa Ethana, Hurley podejrzewa, że ten ma „Shell-shock” więc prosi Sayida o pomoc. I to się dzieje teraz. W przeszłości James spotyka w barze Christiana Shepharda, co jest uzupełnieniem innej retrospekcji. Zakończenie w deszczu wygląda jak scena z dobrego, koreańskiego kryminału. Solidny, pozytywny odcinek, chociaż wyjątkowo mało znaczący.

Wciąż trzeba czekać na kolejne konkretne odcinki. Te dwa są tylko świetne i przyjemne, ale od dawna nie było jakiegoś kopa w łeb. „…In Translation” to taki odcinek, który powstał, bo mógł. Był czas, było miejsce i nawet trochę materiału, wokół którego można się było zakręcić z fabułą, ale nie musiał powstać. Zmianę w relacji Jina i Sun można było wsadzić do innego odcinka zamiast któregoś z pobocznych wątków, jak Sawyer mający nieustanne bóle głowy (chociaż wybiegam tu w przyszłość, bo ten wątek rozwija się przez 18 i 19 odcinek). Tratwa ulegnie zniszczeniu, żeby zaczęli ją budować jeszcze raz, ale tak po prawdzie – nie musieli. To wciąż tratwa, a w świecie serialu minął dopiero miesiąc od rozbicia się, tratwę budują jakiś drugi tydzień. Dla mnie to wiarygodne, by budować ją tak długo.

Mimo wszystko odcinek powstał i ma swoje dobre momenty. Retrospekcja Sun jest teraz pokazana z punktu widzenia Jina – widz dowiaduje się, czyja była krew na jego ręku i skąd wziął się pies. Koreańską parę pokazano tu bardzo wiarygodnie – jednocześnie są podobni do siebie, chcą tego samego i w zasadzie robią to samo niezależnie od siebie (chcą uciec), a w ich przyszłe problemy bardzo łatwo uwierzyć.

Teraźniejszość ma wyczekiwane ujawnienie kłamstwa, przemowę Locke’a i całkiem niezłą dramaturgię z aferą wokół tratwy. To może wystarczyć.

Aha: zwróćcie uwagę na to, co ogląda mała dziewczynka w telewizji, gdy Jin pierwszy raz przychodzi do dłużnika.

W oczekiwaniu na tę historię zostawiano po drodze sporo mrugnięć okiem. Walt wołał z 10 odcinków temu za Hurleyem, że ten jest mu winny ileś-tam tysięcy dolarów itd. Tutaj ujawnia się przed widzem prawdę: Hugo wygrał w loterii miliony i od tego czasu zdarzają się nieszczęścia wokół niego. I to takie poważnego kalibru. Dziadek dostaje zawału, policja bierze go za dealera… przynajmniej fabryka pudełek, którą kupił ma się dobrze. Jednak to Hugo nie wystarcza. To trwa za długo, musi coś z tym zrobić, a rozwiązania szuka w liczbach, których użył. Skąd je wziął? 4, 8, 15,16, 23, 42.

Retrospekcja sama w sobie jest świetna – dużo się dzieje, każda scena jest super w jakiś sposób, miód i orzeszki po prostu. Historia rozwija postać i uniwersum, jest zwyczajnie ciekawa. Z rozmachem, ale i na luzie. Fabuła w teraźniejszości (wyprawa do dżungli po jakieś techniczne coś) rozwija się w bardzo naturalny i miły dla oka sposób.

Pochodzenie liczb sięga blisko dwie dekady wstecz, gdy ktoś przelatywał nad tą częścią oceanu i je wyłapał. Tak po prawdzie dopiero za kilka sezonów okaże się w pełni, że „Lost” to nie tylko opowieść o tym, co jest tu i teraz, ale w tym odcinku zawarto „pierwszy śnieg”. Inaczej niż w przypadku postaci Francuzki, która rozbiła się 16 lat temu, żyła na Wyspie i dopiero teraz zaczęła mieć wpływ na historię serialu. Te liczby pozwalają myśleć, że „Lost” to coś więcej niż Wyspa i ludzie, którzy teraz się tu rozbili. Więcej elementów ma tu znaczenie. Ta historia rozpoczęła się dawno temu, tylko jeszcze tego nie widzimy w pełni.

Bardzo intrygujący odcinek, ale przy powtórce… hm, to już nie to samo.

Sporo nadprzyrodzonych zjawisk – wizja we śnie itp. – jednak wiele z tego nie ma sensu lub celu. Taki samolot – po co się pojawia? Jaką rolę odegrał w sprawie rozbicia banku (włazu)? Żadną. Będzie istotny pod koniec tego sezonu i w dwóch następnych, jednak tutaj… okazuje się wymówką, zapychaczem czasu, by doszło do 1×20. I tym samym osłabia impakt następnego epizodu. Tragedia osobista Locke’a z zatraceniem czucia w nogach dotyka mnie, czuję jego krucjatę jak własną, ale… po co ona była? I tak dalej. Wszystko tu jest dobre do pewnego stopnia. Czy to oznacza, że na końcu jest słabe? Raczej niezrozumiałe.

Retrospekcja jest świetna, ale też przekombinowana. Zamiast trzymać sprawy najproście, jak się dało, scenarzyści zaczynają od matki gadającej o niepokalanym poczęciu i tym, jaki to John jest specjalny… A mógł po prostu sam z siebie zacząć szukać ojca. Cholera, ten dzieciak-klient mógł go do tego zainspirować w jakiś sposób i byłoby dobrze, dzięki temu też znalazłby się czas na szersze pokazanie relacji Johna i Anthony’ego Coopera. Tak naprawdę nie wiadomo do końca, ile ona trwała. Spotkali się raz, potem drugi na polowanie, trzeci – ten został pokazany, czwarty i ostatni… i tyle?

Trzeba jednak oddać, że postać Coopera była wiarygodna. I miał świetny, intrygujący głos. A zachowanie Locke’a było idealne – 40-letni, łysiejący mężczyzna, reagujący jak mały chłopczyk w wiarygodny sposób na pierwszą ojcowską troskę, jakiej w swoim życiu doświadczył. Wzruszający moment.

Jest nawet „prawie-niemy” finał. Brak przemowy Coopera, nic z tych rzeczy. Jedynie cisza… potem krzyki… i muzyka.

Plus jeden z najzabawniejszych pobocznych wątków w serialu, czyli Sawyer ma ból głowy.

PS. Locke otrzymuje czerwoną kopertę, po czym jest cięcie na czerwony samochód, którym jedzie do ojca… Zauważyliście? Celowo dobrali taki samochód do tego cięcia?

Wysoce prawdopodobne, że oglądam ten odcinek dopiero drugi raz w życiu. Pierwszy seans był zbyt mocnym doświadczeniem, które omijałem, gdy powtarzałem sobie w całości pierwszy sezon. Teraz zebrałem się i odświeżyłem… To fenomenalny odcinek, bez dwóch zdań.

Każda postać pełni tu jakąś funkcję. Nawet John Locke, który nawet na sekundę nie pokazał swojej twarzy, jest tu obecny i wnosi wiele właśnie poprzez niepokazywanie się. Jednocześnie rozgrywa się kilka historii zaczętych dawno temu – w 11 odcinku Boone i John poszli do lasu i znaleźli sens życia. W 17 odcinku Jin i Sun nieformalnie weszli w separację. W 1 odcinku poznaliśmy Claire, ciężarną Australijkę, będącą drugą tykającą bombą tej opowieści. W 5 odcinku poznaliśmy Jacka: człowieka, który nie potrafi poradzić sobie z przegraną. Wszyscy są na bezludnej wyspie i chociaż radzą sobie całkiem nieźle, teraz to się kończy.

Może stąd się bierze całe napięcie tego odcinku? Nie wymieniłem przecież retrospekcji, a i bez niej dzieje się tyle, że trudno to ogarnąć. Jednak właśnie ta bezradność prymitywnych warunków wobec wymogów chwili podnosi odcinek przy powtórnym oglądaniu. To się nie nudzi. Prosta diagnoza złamanej nogi, brak chwili oddechu, nawet światła jest za mało. A trzeba jakoś zrobić transfuzję krwi – ha, żeby tylko! Wszystko jest problemem.

Mówi się: „Kuj żelazo, póki gorące”. W tym odcinku scenarzyści wykorzystali każdą okazję, jaką mieli i napierdalali w kowadło, aż pękło. Niebywale intensywny odcinek, przez pełne 43 minuty rzucający widzem od stołu operacyjnego po ołtarz i porodówkę kończąc. Prawie każdy bohater daje tu z siebie wszystko, byle tylko był cień szansy na udane

zakończenie.

A najwięcej daje Jack Sheppard, aka Matthew Fox. Ten człowiek praktycznie chodzi na rzęsach, a kropla potu spadająca z jego nosa to piękny widok. I był to przecież zaledwie początek. Zgadzam się, że czasem pan Fox gra monotonnie, ale ten odcinek jest monumentalnym dowodem, że potrafi też grać fenomenalnie. Niesie cały epizod na własnych barkach od początku do końca, trudno opisać jego pasję i zaangażowanie. A scenarzysta dał mu każdy powód, by na końcu nazwać go bohaterem.

Taki tam, odcinek. Bohaterowie mają ból, ale potem się rozmyślają i jednak go nie mają.

Początek jest solidny – pogrzeb Boone’a, żegnanie się, żałoba, smutek. Powrót Locke’a, atak na niego. Udane sceny, nie ma się do czego przyczepić. Potem Shannon chce zabić Locke’a, ale się rozmyśla. Jack też chce mu coś robić, pochodzi trochę, ponarzeka nieco, że chce to zrobić, i tyle. Jeszcze Aaron popłacze, ale posłucha głosu Sawyera i stwierdzi, że mu wystarczy do końca życia.

Retrospekcja to gotowy schemat fabularny, nic czym można sobie głowę zawracać. Federalni chcą infiltrować złych, biorą jednego na wtyczkę, szantażują go, by współpracował, robi to i potem ma dylematy, czy tak można. Wszystko dopasowane do uniwersum „Lost” i tylko tyle wysiłku to kogoś kosztowało -ale niech będzie, przynajmniej kilka rzeczy o Sayidzie i Nadii powiedziano.

W sumie jedno co się w tym epizodzie dzieje to pokazanie innym postaciom tego, co widz wie. O samolocie, włazie, takich tam.

Epizod zapewniający, że jest czymś więcej, niż w istocie się okazał. Retrospekcja przedstawiająca Kate podczas ucieczki. Zmienia kolor włosów, włamuje się do motelu, próbuje kogoś odwiedzić w szpitalu, ale ta osoba jest pilnowana przez policjanta… więc wraca do dawnego znajomego, lekarza. To dobry wycinek opowieści – sporo cichych momentów, opowiedzianych obrazem. Spotkanie Kate z pacjentem to jedna z najmocniejszych scen tego sezonu, niewiarygodnie dobrze wykonana. Nie przedramatyzowana ani nie za spokojna – wstrzelono się tu w idealny balans z każdą sylabą.

Inna sprawa, że buduje się spore oczekiwania względem tego, co tutaj widz zobaczy… a tak naprawdę nic takiego się nie stało. Fragmenty, szczegóły, które potem i tak będą powtórzone. Matka Kate coś wie, ok. Dziękuję.

Retrospekcja oferuje przyzwoity dzień z życia Zagubionych: kłopoty z pogodą, zamieszanie wokół tratwy, kłótnie o miejsce na niej. Walt świruje ze swoją specjalnością, Jack chce otworzyć właz, wszyscy poznają tajemnicę Kate. Satysfakcjonujące, chociaż sam pomysł z wodą jest jednak przekombinowany.

Wszystko kończy scena Sawyera i Kate przy ognisku. To jeden z najlepszych dialogów, jakie w kinie słyszałem, bo toczy się na dwóch poziomach. Pierwszy to idealne kwestie mówione, drugi to spojrzenia. Rozmowa, którą nie tyle trzeba usłyszeć, ile zobaczyć. Piękna chwila. Zresztą to z niej pochodzi zdjęcie będące u szczytu mojego starego bloga.

Trzyodcinkowy finał, którego pierwsza część to budowa obszernego fundamentu. Francuzka zjawia się w obozie Zagubionych, by ostrzec ich. „Others” nadchodzą. Widać ich dym, taki sam, gdy 16 lat temu przyszli, aby zabrać jej dziecko. Teraz najwidoczniej chcą zabrać syna Claire. Zaczyna się przygoda na trzech frontach: Michael woduje tratwę razem z Jinem i Sawyerem, by uciec ze swoim synkiem z tej wyspy. To najważniejszy plan, przygotowywany od kilku odcinków. Potem trzeba się zatroszczyć o pozostałych, którzy tu zostają. Trzeba im zapewnić bezpieczeństwo. Tu rozwiązaniem jest właz odkryty przez Locke’a. Francuzka z kolei może pomóc go otworzyć, przy pomocy dynamitu, którym wysadziła własną bazę. Ostatni atrakcja objawi się w następnym odcinku, gdy Danielle postanowi z jakiegoś powodu zaatakować Claire i zabrać jej dziecko. „Exodus” to ponad półtorej godziny biegania, napięcia i finałowego clifhangera, który rozrywa na kilka sposobów jednocześnie. Tego można było oczekiwać po takim serialu. Na koniec orientujesz się, ile tak naprawdę nie wiesz o tym świecie.

To wielki finał. Jego pierwsza część sprowadza się tak naprawdę jedynie do sceny wodowania tratwy, która jest więcej niż piękna. Tak przeze mnie cenione ujęcia z kranu, jak w starym kinie, przedstawiające ogrom zdarzenia. Masowa scena w miniaturce, w której wszyscy są zaangażowani. Oni tam są, pchają z całych sił, tratwa i plaża też są prawdziwe. To więcej niż sukces postaci i ich radość. Tu ta granica się zaciera, to było osiągnięcie czysto produkcyjne dla twórców serialu. Ci ludzie są wtedy też samymi sobą, cieszącymi się, że ta scena się udała. I mogło dojść w ogóle do jej realizacji. Tu nie było greenscreenów i innych sztuczek.

Była za to muzyka Giacchino. „Parting Words”, które jest wspaniałym utworem samodzielnym, w połączeniu z tym obrazem jest dziełem sztuki. Każda chwila tej sceny jest perfekcyjna, od tych najazdów kamery na początku po zwodowanie, wypłynięcie w morze, szerokie jazdy przedstawiające piękno natury, Vincent płynący do Walta… Najlepsze jest to, że wszystko to w rzeczywistości jest podzielone na dwie sceny, na początku i pod koniec epizodu – ale zlewają się w jedno we wspomnieniu. Jakby udało im się zepchnąć za pierwszym razem. Zachwycająca chwila pełnego szczęścia.

Całe „Exodus” znaczy chwila podsumowania. Zatrzymania się, spojrzenia za siebie, i ruszenie do przodu z pewnością, że wiesz, na czym stoisz. To bardzo ważny znak rozpoznawczy w kontekście całej produkcji. Już tutaj można w pewnym sensie zobaczyć, o czym jest „Lost”, ale parę lat minie, zanim to zostanie w pełno uformowane. Każdy ważniejszy fakt, który wydarzył się w tym sezonie, został tu w jakiś sposób przywołany. Widz znowu poznał tych ludzi. Ważny tu jest kontrast, nieustannego pokazywania tego, co było i jest. Nawet Boone wrócił. Byli wtedy inni i obcy sobie nawzajem. Proste rzeczy, o których do tej pory widz nie myślał, a twórcy pieczołowicie o nich przypominają. Podkreślają, jak ważne było to, co do tej pory się wydarzyło. Jedynie włosy Sawyera zdradzają, że tych scen nie nagrywano przed nakręceniem pilota, a właśnie pod koniec.

W samym zakończeniu zastosowano bardzo ryzykowny zabieg. Mam na myśli rodzaj muzyki. Bardzo wyciszonej, kojącej, kojarzącej się z chwilą tuż po walce, gdy zapada cisza, bo ważna część już się skończyła. Tutaj tak nie było. Właśnie biegli i mieli zobaczyć, zajrzeć, poznać. A jednak był to dobry ruch, idealnie komponujący się z całą resztą zakończenia i scenami w retrospekcji, gdy zasiadali razem do podróży.