Krótko o wybranych tytułach z 2010 roku

Krótko o wybranych tytułach z 2010 roku

30/06/2018 Opinie o filmach 0

Jeden akapit, bo tylko tyle miałem potrzebę napisać o każdym z tych tytułów. Zapraszam!

★★★★★

Znakomite kino pełne pomysłów, które mogły być lepiej poskładane. Produkcja ta opiera się na jednym założeniu – co by było, gdyby w standardowym układzie slasherowym nie było mordercy? Wtedy wszystko wynika z nieporozumienia. Grupa nastolatków jedzie na wieś, a na miejscu bierze dwoje nieszkodliwych wieśniaków za typowych morderców z filmu grozy. Chwytają więc siekiery w dłoń… I to, co następuje potem to znakomita beczka śmiechu, krwi i głębi, jaką wyłącznie takie popieprzone kino może oferować. Dość powiedzieć, że mówi on więcej o Wołyniu niż „Wołyń”. Mamy tu dokładną i poważną analizę pewnego rodzaju ludzi i tego, jak się zachowują, gdy tylko czują, iż wolno im robić pewne rzeczy oraz są one słuszne i sprawiedliwe. W ich ocenie. Obejrzeć trzeba koniecznie, choćby ze względu na kreatywność twórców oraz niesamowicie sympatyczną trójkę głównych bohaterów. I co? Czekamy na kontynuację!

★★★★

A jednak! Tyle lat obawiałem się o jakość tego filmu – chyba od 2009 roku, kiedy spodobała mi się pomysł współpracy Rona Wesleya z Lynnem (reżyser „Tropu”), a tu jeszcze Emilly Blunt, Bill Nighy, Martin Freeman… Recenzje były przeciętne, ale co tam – w końcu zobaczyłem i nie żałuję. To jest jedna z czołowych komedii kryminalnych, obok „Vinci” czy „Gangu Olsena” i „Nic do stracenia”. Profesjonalny zabójca ratuje swój cel przed byciem zastrzeloną przez innego mordercę do wynajęcia. Teraz razem muszą uciekać, a po drodze biorą pod pachę maskotkę w osobie Ruperta Grinta. Tempo filmu jest idealne, obraz jest świeży i zabawny aż do końca. Kreatywność, pomysły, intryga… Śmiałem się. Warto, jak cholera warto!

Serial poświęcony wojnie na Pacyfiku, czyli Hitler i Europa nie jest w centrum naszego zainteresowania, a konflikt trwa jeszcze trochę po zdobyciu Berlina. Rok temu widziałem dokument Kena Burnsa „The War” więc coś już wiedziałem na ten temat i byłem ciekawy, co twórcy z tym zrobią. Odpowiedź: absolutnie nic. „Pacyfik” to wojenka jakiś wiele. Chaos podczas starć i nie wiadomo, co się dzieje. Można więc zatrudniać słabych scenarzystów i reżyserów, którzy nie będą musieli trudzić się z prezentacją wydarzeń. Zamiast tego COŚ SIĘ DZIEJE, KRZYCZYMY, BIEGAMY, CIĘCIE i koniec sceny. Do tego bohaterowie w domu pałający ochotą do chwycenia za karabin, by następnie na polu walki zdać sobie sprawę, że ludzie na wojnie umierają. Bieganie pomiędzy wybuchami i przeżycie, słabe wątki osobiste (na przepustce żołnierz podchodzi do dziewczyny, poznaje jej imię, ona robi mu obiad i już są w łóżku, zakochani na zawsze. Co za dziwka z niego, dawać dupy za obiad…) a na koniec jesteśmy częstowani 8 minutami przebitki zdjęć aktorów wcielających się w autentycznych bohaterów wojennych i dowiadujemy się, jak potoczyły się ich dalsze losy. Schemat aż dudni, ale muszę przyznać: ogląda się to dobrze. Mogę włączyć sobie odcinek i obejrzeć w całości, a potem mieć ochotę na więcej. Mogę wyżej sobie żartować, że scenarzyści byli słabi, bo zrobili produkt taki jak inne, ale tak naprawdę mieli po prostu inne podejście od tego, które ja oczekiwałem. Chcieli opowiedzieć o prawdziwych ludziach, opowiedzieć ich historię. To był wyraźnie efekt pasji. Realizacyjnie z kolei to jest widowisko. To jest superprodukcja. Dzisiaj już niewiele te terminy znaczą, ale uwierzcie mi: to jest jedno z najlepiej wyglądających filmów wojennych, jakie widziałem. Do tego stopnia, że trudno jest mi wyobrazić sobie, jak niektóre rzeczy udało się zachować „na taśmie„. „Gra o tron” zbiera pochwały, chociaż tak ogólnie to wygląda co najwyżej porządnie i da się oglądać, jeśli tylko nie zwróci się uwagi na rozmazane tła generowane komputerowo – ale w porównaniu do „Pacyfiku” to wygląda jak przedstawienie kukiełkowe z przedszkola w Etiopii. Nie wiem, ile wynosił budżet tej mini-serii, ale to i tak pewnie były absurdalnie małe kwoty w porównaniu do tego, co zobaczyłem. Soundtrack również warto sprawdzić poza oglądaniem – choćby główny theme, który naprawdę doceniłem dopiero na słuchawkach. Na głośnikach połowa instrumentów mi uciekła po prostu. Polecam wam sprawdzić choćby 7 odcinek, który w całości jest prowadzony z perspektywy jednego bohatera, a więc angażuje o wiele bardziej od reszty. Biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę żałuję wystawiania stosunkowo niskiej noty – bo to po prostu „kolejna taka sama wojenka„. Nie dowiadujemy się niczego o konflikcie, nie dodaje on niczego do dramaturgii i nie porusza w ogóle dylematu, jakim było zrzucenie bomby atomowej, a to jedna z najtrudniejszych dobrych rzeczy, jakie się wydarzyły kiedykolwiek. Przynajmniej zarysowano w jakimś stopniu temat kamikadze i tego, że Japończycy byli zwyrodniałymi przeciwnikami w tym konflikcie. Niewystarczająco, ale jednak mogę powiedzieć, że ten serial dodaje coś od siebie. Tak jak „Kampania Braci” dodała spadochroniarzy, tak „Pacyfik” pokazuje strach przed płaczącym niemowlakiem – wszyscy wokół nie żyją i wydaje się, że można – nawet trzeba – podnieść małego, jakoś się nim zaopiekować (chociaż to dziecko wroga), ale w tamtym momencie uzasadniony był strach, że to dziecko może być pułapką, mały może spoczywać na minie przeciwpiechotnej. Co więc zrobić? Odejść i zostawić dziecko na śmierć głodową? Czy ryzykować i nabrać się na sztuczkę wroga, którego nie obchodzi wygrana lub przeżycie, byle tylko Jankes zdechł? Tego w kinie wcześniej nie widziałem i „Pacyfik” oddaje temu słuszność. Chciałbym tylko więcej tego, chociaż po 7 latach od premiery i tak jestem zaskoczony, jak otwarcie w tym serialu wyrażana jest nienawiść do Japończyków. Dzisiaj zapewne by to nie przeszło, bo ktoś mógłby się obrazić.

 

★★★

Krótki metraż brytyjski, rozgrywający się w świecie, w którym każdy jest numerem. Od 1 do 9. Im wyższy, tym bardziej ta osoba jest szanowana. A główny bohater jest 0. Zerem. Jedynym na świecie. Proste, wręcz banalne, tylko dla dzieci.

Krótkometrażowy żart filmowy Marcina Wrony na jednym „przypadkowym” ujęciu.

★★

Film nakręcony na zasadzie „Wy wiecie, że my wiemy. Chcieliśmy zrobić film taki sam jakie kochamy i oto on jest. Jest słaby, ale nie znaczy, że nie można się na nim dobrze bawić, prawda? Nie jest tak, że jesteśmy leniwi i was nie szanujemy, tylko daliśmy z siebie wszystko i oto co zrobiliśmy„. To proste kino akcji, spod którego czuć radość kręcenia filmu – ludzie z karabinami robią „piu, piu” do innych, a ponad tym jest narrator, który na bieżąco mówi, co się dzieje, czasami tłumaczy dialogi na angielski, a także urozmaica czas widzowi. Jest on autentyczny, zabawny i wyraźnie pełny pasji. Seans nawet działa, dobrze ogląda się ten dobry „zły” film, aż do 16 minuty, kiedy zaczęło być nużąco. Seans trwa nieco ponad godzinę i wciąż potrafi znudzić.

To faktycznie jest jeden z najgorszych filmów w historii. Nakręcony absurdalnie źle i tragicznie, ale ostatecznie jest mi go żal. Nie jestem zły i nie chcę nikogo zabić. Zamiast tego współczuję aktorom, którzy zaufali reżyserowi i zapewne nie wiedzieli aż do premiery jak to będzie wyglądać. Współczuję reżyserowi i reszcie ludzi zza kamery, którym ktoś dał parę tysięcy z poleceniem zrobienia filmu pro-ekologicznego, i zrobili, co było w ich siłach. Zapewne pierwszy raz mieli kamerę w ręku, pierwszy raz używali programu do montażu, pierwszy raz występowali przed kamerą. Nie wiedzieli jak zrobić 99% rzeczy i robili, jak umieli najlepiej. To przykry seans.