Krótko o filmach z 1933 roku

Krótko o filmach z 1933 roku

19/06/2018 Opinie o filmach 0

Dwa słowa o wybranych filmach wyprodukowanych w 1933 roku. Jeden akapit i wystarczy.

★★★★★

Kino nieme. Syn ma do matki żal, że wykonuje ona haniebny zawód (jest gejszą). Robi to, by móc go wychować i poprawnie wykształcić. Młody zaczyna pić, kobieta zgadza się na jego gniew. W tym wszystkim znajdzie się jednak trzecia osoba, która będzie chciała młodemu coś pokazać. Oczywiście po to, by ten czegoś się nauczył. „Apart From You” to bardzo dojrzałe kino, precyzyjne, dzięki czemu ma szansę zapaść w pamięci. Uwagę zwraca również realizacja tej produkcji – spora liczba najazdów kamerą, często się powtarzających. Duża nowoczesność sprawia też, że dobrze to się ogląda mimo lat na karku, jakie ma ten tytuł.

★★★★

Sekwencje musicalowe były niewiarygodne, James Cagney ponownie mnie zaskoczył! I to wciąż za mało, kiedy reszta filmu niedomaga. Fabuła jest typowo pretekstowa – po wprowadzeniu filmów dźwiękowych tzw. „stara gwardia” została bez pracy, więc muszą szukać nowego zajęcia. Główny bohater grany przez Cagneya decyduje się zająć produkcją openingów, czyli występów tanecznych organizowanych wtedy przed projekcjami filmów. Po tym krótkim wstępie zaczyna się powtarzanie tych samych scen – Cagney przygotowuje występ, pokazuje jak go zrobić, ktoś mu kradnie pomysł, ma depresję. I tak mija prawie godzina filmu, zanim zacznie się tak naprawdę to, po co przyszliśmy na seans – sekwencje taneczne. I każda zapowiedziana w zwiastunie scena autentycznie zapada w pamięci, a występ w basenie jest moim faworytem. Jeśli jesteście pełni miłości do musicali, to ten tytuł naprawdę znać powinniście, a do mojej oceny dodajcie i piętnaście gwiazdek, jeśli chcecie. Spektakularne kino pełne wdzięku!

Amerykańska arystokratka w odległym kraju – Chinach w trakcie wojny domowej – apelująca o humanitaryzm u tamtejszego generała. Nakręcone z rozmachem i nutką romantyzmu zawartą w długich wymianach spojrzeń, „Gorzka herbatka…” z pewnością może się podobać. Czy jednak podchodzi do tematu w należycie poważny sposobów, czy też zadowala się naiwnymi i łatwymi rozwiązaniami? Niestety to drugie.

Arystokratyczne małżeństwo zaprasza gości na tytułową kolację. Produkcja ma dosyć prostą konstrukcję – każdy z bohaterów ma swój własny segment, w którym ich poznajemy, często przez pryzmat owej kolacji i stosunku, jaki mają wobec zaproszenia i konieczności udania się na spotkanie. Często decydują się w jakiś sposób uniknąć posiłku. Każde z nich ma swoje życie, różne osobowości i plany, ale łączy ich bycie bogatszym od reszty społeczeństwa. To biznesmeni, aktorzy i lekarze. Zazwyczaj są też starsi i czują sentyment do lat minionych, w czym trudno jest ich zrozumieć. To w końcu film z 1933 roku, a więc bohaterowie muszą wspominać co najmniej przełom wieku. Wciąż jednak wynika z tego prosty obraz ukazujący klasę wyższą jako takich samych ludzi co reszta społeczeństwa, z ich małostkami, obawami i niełatwymi momentami rozsianymi na przestrzeni codzienności.

Komedia z legendarnymi klaunami Flipem i Flapem, kiedy jeszcze uczyli się używać dźwięku w swoich występach (stąd sporo ciszy, ale też wiele wizualnych sztuczek i tylko kilka gagów opiera się na dialogu). Historia jest następująca: bohaterowie chcą jechać na zjazd Klubu Sierżanta (czy jakoś tak), ale ich żony nie chcą nawet tego słuchać. Na samą sugestię, że ich mężowie zrobią coś nie po ich myśli, zaczynają rzucać wazonami w głowy swoich mężczyzn, ciskają talerzami i stosują przemoc psychologiczną oraz terroryzm. Flip i Flap wystraszeni muszą więc wymyślić szybko jakiś plan, aby wyrwać się z domu… Jest zabawnie. Jeśli jesteście gotowi na to, że zobaczycie typowych błaznów ery slapsticku, będziecie dobrze się bawić. Numer z wanienką, w której Flap moczy stopy to natychmiastowy klasyk, do którego będę wracać z przyjemnością… ale wiecie co? Chętnie zobaczyłbym remake tego filmu z zamianą płci jak „Ghostbusters„. Coś czuję, że wtedy będzie odebrany zupełnie inaczej…

★★★

Ostatni z trzech przełomowych musicali pisanych przez Ala Dubina i Henry’ego Warrena w 1933 roku dla Warner Bros. Dla mnie najsłabszy. Wszystkie trzy (jeszcze „Nocne motyle” i „Poszukiwaczki złota„) są do siebie podobne – pretekstowa fabuła, najczęściej o grupie tworzącej występy, stara się przygotować występ, wszystko w oparach Wielkiej Depresji, by w finale zarzucić widza trzema zachwycającymi numerami muzycznymi, następującymi zaraz po sobie. „Ulica szaleństw” na tym tle wyróżnia się tym, że ma najmniej interesujący finał. Jedna piosenka tak naprawdę dorównuje temu, co widziałem w dwóch pozostałych produkcjach (tytułowa, ostatnia) i to tyle ode mnie. Cóż – tyle dobrego, że chociaż zdecydowałem się podnieść ocenę wcześniej wymienionym musicalom. Tego nie chcę oceniać na siłę niżej, więc pozostaje mi wystawienie wyższej noty reszcie.