John Schlesinger

John Schlesinger

03/03/2020 Blog 0
john Schlesinger julie christie darling 1965

Of course I was astonished by the Oscar Midnight Cowboy. In many minds, I should not have won. I had not made a picture that was approved by the old guard. We had to fight to get Cowboy made. Nobody wanted to make it. Then they gave us an X rating, but even that didn’t stop us. We didn’t cut a thing, and we said, 'This is it. This is the picture’. And then they nominated us, and then we won.” – John Schlesinger

Rodzaj miłości ("A King of Loving", 1962)

3/5

Dzisiaj debiut Schlesingera nie ma wiele do zaoferowania. To historia z innej epoki, o dwóch młodych ludziach zbyt głupich i niedojrzałych na miłość. On jest dupkiem, który od czasu do czasu robi miejsce w swoim życiu dla drugiej osoby, a tak naprawdę chce wyłącznie seksu, reszta go denerwuje. Ona zakochuje się w jakiejś wyidealizowanej fantazji i jest nieszczęśliwa, gdy rzeczywistość rozmywa się z jej oczekiwaniami. Oboje nie umieją żyć razem z kimś – gdy on chce tylko leżeć i patrzeć w gwiazdy, ona zaczyna mu przeszkadzać. Ona nie mogła zostawić koleżanki samej i przyszła z nią na randkę, on zrywa. Wiadomo, dokąd to prowadzi – a jak nie wiecie, to na końcu jeszcze bohater zrobi spacer po różnych ludziach, aby usłyszeć, że był debilem. Tylko on. To opowieść o miłości z innych czasów, dzisiaj szukamy czegoś innego w takich historiach – ale z drugiej strony na tym właśnie polega urok tego filmu, na jego innej epoce. On ją zaprasza na pooglądanie zdjęć ze ślubu jego siostry. Ona w wieku 19 lat jest jedyną, która nie wyszła za mąż i nie ma jeszcze swoich dzieci. Gdy chcesz obejrzeć mecz – musisz wstać i wyjść, stać na trybunach. Jest w tym coś… świeżego.

Billy Kłamca ("Billy Liar", 1963)

4/5

Portret własny młodego pokolenia chciałbym rzec – gdyby nie fakt, że reżyser w momencie premiery miał ponad 30 lat.

Ten film działa jako obraz samokrytyki nowego pokolenia – pokazania, że młodzi ludzie wcale nie są tacy odważni i pomysłowi, jak chcą o sobie myśleć. Główny bohater żyje głównie w wyobraźni, blokuje rzeczywistość i zastępuje ją swoimi wyobrażeniami. Planuje przyszłość, ale gdy mu nie wychodzą wyidealizowane marzenia, to nie potrafi się zaadaptować. Gorzka wymowa trzeciego aktu to podstawa tego obrazu. Rzadko powstaje tak szczery i wstydliwy film.

Problemem nie jest tylko on sam. Jest choćby obecna w życiu Billy’ego toksyczna rodzina, chyba stały element twórczości Schlesinger w tym okresie. Billy chociaż do nich faktycznie strzela, jak tylko zaczynają być wkurzający. Odświeżające i trochę zabawne. Ojciec z matką przeszkadzają i utrudniają życie bohaterowi. Inni ludzie też mu nie pomagają, ale jednak główny problem to on sam. Nie umie żyć i robi wszystko, aby utrudnić sobie życie.

john Schlesinger

Obecnie John Schlesinger znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu 109

Top

1. Dzień Szarańczy
2. Nocny kowboj
3. Maratończyk
4. Ta przeklęta niedziela
5. Billy kłamca
6. Rodzaj miłości
7. Darling
8. Niewinni

Ważne daty:

1926 – urodziny (Londyn)

1962 – debiut kinowy

2000 – ostatni pełny metraż

2003 – śmierć (udar, Palm Spirings)

2022 – ma powstać film Midnight Men, prawdopodobnie dokument, o relacji Johna i miłości jego życia, Michaelu Childersie

Darling (1965)

3/5

Cóż – kolejny film o jednostce popełniającej błędy i zbierającej tego żniwo. Nie lubię takich opowieści. Mało w nich napięcia i dramaturgii, jedynie kolejne epizody, w których bohaterka robi podobne rzeczy. Tutaj można dostrzec elementy parodii, pierwszy raz też można zobaczyć u Schlesingera miłą rodzinę – zapewne jest to część tej parodii. Ot, reżyser wyśmiewa momentami pewien obraz życia – taki, jakim go bohaterka widzi.

Ponownie za to moc całego filmu opiera się o trzecim akcie. Ostatnie 10-15 minut jest tym, co nadaje siłę reszcie opowieści. Oto Diana ma dosyć swojego życia i wraca do osoby, z którą było jej dobrze. Mówi, że dostała nauczkę i „całe szczęście, że nigdy nie jest za późno”. Reżyser jednak nie ma dla niej litości i pokazuje, że jednak może już być „za późno”. Następuje walka, krótka i bezsensowna, po której znacząca jest już tylko wymiana kilku zdań między Dianą i dziennikarzem, który rozmawia z nią przy okazji i nic takiego nie wie. Diana odpowiada parę zdawkowych zdań, które jednak rozpoznajemy. Słyszeliśmy je od celebrytów i innych znanych osób. W ustach Diany zawierają one jednak głębokie nieszczęście, ponieważ wiemy, że kłamie. Udaje i nie pozwala tego po sobie poznać, ale spędziliśmy z nią wiele prywatnych chwil i przed nami ona nie ma żadnych tajemnic. Teraz to nieszczęście możemy usłyszeć w ustach innych ludzi – nieznanych nam, obcych, ale pewnie równie smutnych. A Schlesinger przyznaje każdemu prawo do bycia nieszczęśliwymi. To chyba ważny filar w jego artystycznej twórczości, który będzie choćby podstawą późniejszego Nocnego kowboja.

Nocny kowboj ("Midnight Cowboy", 1969)

5/5

Joe Buck jest wieśniakiem w kowbojskim kapeluszu. Wciąż młody i piękny, postanawia porzucić dotychczasowe życie, by wyruszyć do Nowego Jorku, gdzie będzie zarabiać na kawior jako męska dziwka, świadcząca usługi starszym damom. Realia okażą się inne: będzie musiał nauczyć się żyć na ulicy, gdy okaże się, że większość klienteli szukających z nim seksualność kontaktu ma tę samą płeć co on. Z kolei jego nastawienie, które cechuje gburowatość, wieśniackość i miękka dupa – to go nie zaprowadzi daleko.

Jednak dlaczego tak jest? Chociaż historia jest linearna i wyraźnie zaakcentowana, to wiele tu momentów silnie eksploatowanych przez reżysera w montażu. To chwile snu, fantazji i podróży autobusem, gdy bohater jest sam ze sobą przez długie godziny. Pozwala swoim myślom swobodnie przemykać przed oczami, co często ma związek ze wspomnieniami. Forma eksperymentalna będzie tu dominować. Jeśli mówimy teraz tylko o Bucku, to tutaj poznamy jego rodzinne miasteczko, urywki dzieciństwa, wydarzenia z dziewczynami. Takie sekwencje szybko zaczynają się mieszać z obrazem nowego społeczeństwa, nowego Hollywood przyjmującego wpływy Brytyjskiej Nowej Fali, oraz nowej Ameryki, która opuściła Johna Wayne’a. Ludzie już zachowują się inaczej, ich życie ma inny rytm. Im bardziej się w to wkleić, tym zmiany te jawią się jako gwałtowniejsze.

Pomimo takiego kolażu, pozwalającego zachować świeżość i poszerzyć kontekst, twórcy zachowali na pierwszym planie wątek indywidualny. Nocny kowboj to przede wszystkim gorzka opowieść o ludziach, którzy zapewne nigdy nie mieli szansy na tym świecie. Co gorsza, trudno za to winić ich samych, kiedy większość problemów nie wynikła z ich winy. Początek zafundował im ktoś inny. Im przyszło tylko walczyć o kolejny przeżyty dzień, nie znając lepszej drogi. Tak, to byli słabi ludzie, do tego przestępcy i z pewnością po jakimś czasie trudno ich nawet nazwać cywilizowanymi. Trudno też im nie współczuć i nie rozumieć wszystkiego, przez co przechodzili. Im bliżej końca, tym większy smutek.

Wspaniały film!

Ta przeklęta niedziela ("Sunday Bloody Sunday", 1971)

5/5

Schlesinger mówi po angielsku, ale filmowo mówi po polsku – od Polańskiego po Wajdę, jest tu silny smak Polskiej Szkoły Filmowej wchodzącej w okres Kina Moralnego Niepokoju, opowiadając o ludziach z przeszłością, w teraźniejszości, którzy… Po prostu jakoś sobie radzą. Trójkąt miłosny: Alex chce Boba na wyłączność, który daje jej niewiele, więcej czasu spędzając z kochankiem, Danielem. Fabularnie niewiele się dzieje: Alex pomaga znajomym przy opiece nad grupą dzieci pod ich nieobecność, Bob ją w tym wspiera… I tyle. Dopiero później zaczynamy w tym dostrzegać coś więcej: np. spełnienie marzeń, stabilność, wspólna rodzina. Bob nie zmienia się, a gdy weekend się kończy, to Alex wraca do swojego mieszkania, gdzie nadal jest dziura w dywanie. Właściwie trzeba czekać naprawdę sporo, zanim dostaniemy coś intrygującego – ale jaki to moment! Schlesinger w swojej najwyższej formie nagle przenosi nas do dzieciństwa Alex, by pokazać jej myśli i obawy. Właśnie dzięki temu niespecjalnemu początkowi ta sekwencja tak uderza, jest kompletnie niespodziewana. W ogóle byśmy nie pomyśleli, że to tego rodzaju film, ale tak właśnie jest. I trwa on dalej, zaskakując i intrygując – bo wyraźnie jest o czymś, to przemyślana i ważna dla autorów konstrukcja. Czuć to podczas oglądania, ale tak naprawdę dopiero ostatni (zaskakujący) monolog daje nam finalną wskazówkę pozwalającą odczytać cały film.

Bo jest on po prostu o wewnętrznym niepokoju, tylko nie wobec czasów czy władzy, ale innych ludzi, społeczeństwa. Tak, reżyser jest homoseksualistą i odbierał sygnały mówiące na jego przykładzie, ale jest też artystą do tego stopnia, że umie te sygnały przełożyć na język uniwersalny, zrozumiały dla widzów każdego typu. Każdy w końcu mógł być krzywdzony i krytykowany, zniechęcany, każdemu mówiono, co ma robić. I każdy się buntował. A to opowieść o dorosłych ludziach, którzy są coraz starsi i nadal noszą ten bunt w sobie: muszą wiedzieć lepiej, co jest dla nich słuszne. Wierzą w to i idą za tym, ponosząc tego konsekwencje. A świat zewnętrzny nie potrafi tego zrozumieć. To jednak nie jest bitwa, to cicha, prywatna droga, na której wszyscy się znajdujemy. Budowanie życia na fantazji, budowanie życia na rzeczywistości. Miłość odwzajemniona i krótka, miłość na odległość. Po co więcej w tym filmie?

Dzień szarańczy ("The Day of the Locust", 1975)

5/5

Lata 30 i Hollywood. Młody człowiek przybywa tam, aby tworzyć scenorysy przyszłych produkcji. Zakochuje się w młodej kobiecie, która chce być aktorką. Szykujcie się na tragedię.

Obraz ludzi zakochanych w marzeniu. To nie jest nagana kina i Hollywood. Oglądamy ludzi sprzedających bezcenność życia za iluzję, pogoń za nią. Iluzją może być kobieta, sukces, sława… Życie, którego nie znają. Ludzie u władzy osiągają ją, żeby móc być okropnymi. Spotkania towarzyskie, gdzie elity organizują prywatne pokazy filmów pornograficznych. Staruszkowie rujnujący sobie zdrowie za cenę posmaku bycia na scenie. Dzieci bite przez rodziców, gdy źle im poszło na przedstawieniu – te same dzieci psocą i walczą z tym, czego nie chcą robić. Wypadek na planie i ludzie są ranni, ale nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Walki kogutów z nielegalnymi imigrantami zapewne, gdzieś z tyłu. Chodzi w końcu o emocje i spełnienie marzeń, zaślepieni na rzeczywistość. Mówimy sobie, że chcemy jej szczęścia, ona na pewno to doceni. To na pewno wystarczy. Wszyscy są aktorami, pewnie dzięki temu to marzenie staje się tak bliskie i realistyczne, możliwe. Różnica jest tylko taka, że zamiast na scenie, to jesteśmy widownią. Odgrywamy nasze reakcje. I myślimy, że tak naprawdę jesteśmy na scenie, że patrzą na nas.

A my… wątpimy w prawdę. W końcu co jeszcze jest prawdziwe, skoro wszyscy gramy? Jeszcze dalej odsuwamy się od rzeczywistości. Traci ona na znaczeniu, w końcu jaki użytek z niej mamy, jeśli nie jest prawdziwa?

Tytuł to wielu emocji, ale przede wszystkim tych przejmujących, jak smutek: oglądamy tragedię tych ludzi, bo dla nich lepszy świat jest tylko jeden – i jest to świat ich marzeń. Dostarczonych przez kino, również. Nie jest łatwo ich potępić, myśleć o nich źle albo zamykać wszystko czymś w stylu: „to ich wina”, albo „tego właśnie chcieli”. Nawet jeśli to jest prawda.

Finał nadal jest jednym z najlepszych doświadczeń kinowych, jakich film może nam dostarczyć. Wszystko w finale jest niespodzianką, cegłą w łeb, koszmarem, zaciągnięciem na głęboką wodę, makabrą – mogę tak wymieniać, ale nic nie jest w stanie was na to przygotować. To prawdziwy spektakl, agonalny i triumfalny za razem, okropny ale i piękny. Komentator nadal tworzy fantazję, próbując przekrzyczeć rzeczywistość, ale od niego jesteśmy odwróceni. Nie potrzebujemy kina, to kino i mroki naszej duszy stają się rzeczywistością. Potworna to rzecz, gdy oszukiwani ludzie przestają się hamować. Interpretacja bliższa prawdzie pewnie jest taka – znając osobę reżysera – że chciał pokazać kino jako sposób na kontrolę populacji, hamowanie pierwotnych instynktów. To jednak jest zbyt banalne, ale my możemy przecież widzieć w tym filmie co tylko chcemy. Na przykład zepchnięcie tragicznych jednostek na pobocze, zamknięcie im mordy ładnymi marzeniami w oczekiwaniu, że umrą, zanim zaczną walczyć. A to nie jest sposób, dla nikogo. Koniec jest bardzo bliski, wystarczy chwila. Przez cały czas.

W ten sposób ten obraz i jego niewiarygodna siła stają za czymś więcej niż tylko spektaklem. Niewyobrażalna ludzka energia i wola walki – niszczycielska, gdy bezmyślna i nieukierunkowana – jest tutaj godnie reprezentowana. To krytyka czegoś więcej niż tylko Hollywood oraz sprzedawania marzeń, w tym nie ma nic złego (zresztą obecnie żyjemy w czasach, gdy nikt już nie sprzedaje żadnych marzeń – jest jeszcze gorzej) To krytyka życia i epoki, gdzie sprzedaje się wyłącznie marzenia.

Maratończyk ("Marathon Man", 1976)

5/5

Istnieje ból, którego nie możemy zrozumieć. I kino nam w tym nie pomoże.

Jeden z najbardziej złożonych fabularnie thrillerów w całej historii tego gatunku. Bohater imieniem Babe (grany przez Dustina Hoffmana) biega, a w czasie wolnym pisze pracę doktorską, w której ma zamiar przywrócić dobre imię swojemu ojcu, który popełnił samobójstwo w erze McCarthy’ego. Zbrodniarze wojenni z drugiej wojny światowej nadal żyją w ukryciu gdzieś w Argentynie. Brat Babe’a jest zagrożony, najwyraźniej ktoś czyha na jego życie – ale nic po sobie nie daje poznać, gdy przybywa do Ameryki, aby spotkać młodszego braciszka. Na ulicy Nowego Jorku podeszły Żyd z wiekowym Niemcem pokłócili się za kierownicą i zaczęli się ścigać, po czym przypierdolili w cysternę z benzyną i razem umarli. W tym samym czasie Babe poznaje dziewczynę, w której się zakochuje.

I w jakiś sposób to wszystko się łączy. To są przecież co najmniej cztery filmy zgniecione w jeden, ale jednak ogląda się to rewelacyjnie. Coś w tym filmie jest, że chciałem mu zaufać, podróżować razem z nim. W reżyserii i montażu jest ta samodyscyplina, która pozwala zaufać twórcom, że wiedzą, co robią. Pierwsze czterdzieści minut to jeden z najlepszych części w całym filmie, gdy historia stopniowo się odsłania i rozbudowuje, wzbudza ciekawość (ujęcie z lustrem w hotelu, gdy obsługa weszła przez przypadek), ale też oferuje… Spokój. Potem tego spokoju już nie uświadczymy.

W pewnym momencie Maratończyk rusza i chwyta widza, a potem nie puszcza przez naprawdę długi czas. Nie jestem pewien, czy w całym XXI wieku pojawił się jakikolwiek obraz tak trzymający w napięciu, co obraz Schlesingera: nie tylko przytłacza on tajemniczą i osobistym ciężarem fabularnym, ale potrafi przydusić pojedynczymi scenami (w łazience, gdy na zewnątrz stopniowo gasną światła). Potrafili też operować przemocą bez pokazywania jej, trzymając w zasadzie sedno wydarzeń poza kadrem, ale nadal wywołując autentyczny ból u oglądającego. Wszystko w imię… Wtedy nawet nie wiemy. A później nawet nie pytamy: tylko tyle? Tyle cierpienia… w imię tego?

Brak jednej emocji, na której wszystko się kończy. Żadne działanie nie przynosi szczęścia, satysfakcji lub radości. Zemsta zostaje spełniona, jednak wyrządzona krzywda zostaje na zawsze. I wtedy chyba przypominamy sobie o drugim dnie całej historii – antagonista w końcu wyrządził krzywdę wielu osobom. I od niej minęło naprawdę dużo czasu, ale ten ból nadal żyje. I chyba nie bardzo umiano sobie z nim wtedy poradzić, rozpoznać go lub zrozumieć. Kobieta w filmie biegnie i woła, ale jedyny efekt, jaki osiąga, to zwrócenie na siebie uwagi. Ból, który miesza zmysły, plącze język, wywołuje panikę, przechodzący obok nas i żyjący wewnątrz nas. Maratończyk nic z nim nie robi, ponieważ zrobił wszystko, co ramy gatunku od niego wymagały, ale to nadal za mało. Kino nas nie uratuje.

Chciałbym go umieścić na liście swoich ulubionych filmów, ale najpierw przeczytam książkę. Mam po prostu wrażenie, że film nie dał rady pomieścić w sobie wszystkich wątków i oddać im sprawiedliwości (choćby tytułowe bycie maratończykiem, albo wątek ojca).

Maratończyk (1974) Przeczytałem. A czyta się naprawdę dobrze. Tak jak podejrzewałem, wszystkie motywy ściśnięte w filmie mają większe znaczenie w pierwowzorze, faktycznie tworząc z tego wszystkiego wielowymiarową konstrukcję. Praca doktorska bohatera, jego relacja z Elsą, bycie maratończykiem, gangsterzy na schodach, Nazizm – wszystko to jest istotne i potrzebne, wynosząc główną historię o wiele wyżej. To nie jest tylko kryminał, to przede wszystkim próba odpowiedzenia na Trzecią Rzeszę. Znamienne, że w trakcie lektury powtórzyłem sobie też Wyrok w Norymberdze, jak dobrze to wszystko ze sobą współgra!

Zaskoczony jestem, jak celowo odpychający i negatywny jest główny bohater. Jest miękki nawet w rozmowie z profesorem na studiach, podczas próby podrywu szybko staje się chamski i żałosny, a gdy wydarzy się tragedia, ten czuje podniecenie, bo oto jest bohaterem przygody. Tylko miną dwie minuty i już zdaje sobie sprawę, że wszystko to go przewyższa. To człowiek, który nawet w stuprocentowej sytuacji jest w stanie przegrać, bo nie będzie umiał pociągnąć za spust, nim przeciwnik go dopadnie.

Film zmienił sporo, żeby dostarczyć ten tytuł na ekran. I są to przede wszystkim swoje własne utwory: inne sceny na papierze chwytają odbiorcę, ta sama historia ma inny wydźwięk, nawet sceny wywierające ten sam wpływ na nas wywierają go inaczej. I nie jest tak, że książka jest jednoznacznie lepsza, bo bardziej rozbudowana i pełniej wyraża zamysł autora. Film robi swoje po swojemu, błyszcząc swoją własną pracą. Fani jednego powinni poznać drugie, taka jest moja opinia. Lektura trzyma w napięciu, zawiera niezwykłą historię, od której nie można się oderwać – i naprawdę czułem, że każdy z nas jest częścią czegoś większego. Od naszych małych rzeczy może wiele zależeć.