„House”. Serial słaby, aby być dobrym.

„House”. Serial słaby, aby być dobrym.

20/05/2018 Blog 0
house

Kiedyś widziałem pierwszym sezon, jak dodawali go do gazety. Zmęczył mnie on okrutnie. Teraz do niego wróviłem po blisko dekadzie. Z początku oglądało się naprawdę nieźle, szybko jednak wróciło przymuszanie się do oglądania. Dlaczego tak jest? Po lekturze wielu odcinków doszedłem do następującego wniosku: "House" to serial celowo słaby, aby być dobrym.

Co to znaczy? Dla przykładu: upraszczano niektóre elementy obrazu po to, aby skupić się na innych, i wykonać je jak najlepiej. Wszyscy znamy House’a, nawet jeśli nie oglądaliśmy serialu. A kto jest poza nim w tym serialu? Cóż… Ludzie-przedmioty. Modele, którzy mają nosić biały fartuch i wyglądać dobrze. Postaci, których charakter oraz rolę w produkcji można opisać jednym zdaniem. Czarny doktor ma negować to, co House powie, biały doktor ma go popierać, kobieta ma odwoływać się do jego człowieczeństwa, a kobieta, na której nogi House się cały czas patrzy pełni rolę obiektu miłosnego – takiego standardowego, filmowego, bez osobowości lub cech potrzebnych, aby ktoś mógł darzyć ją tak głębokim i skomplikowanym uczuciem, jakim jest miłość. Tacy bohaterowie to jak policzek w twarz dla każdego aktora.

Na pozór jest to wielki minus serialu? A jednak opłaciło się, bo chociaż Hugh Laurie jest jedynym aktorem na planie, to wykorzystał swoją okazję w stu procentach. W jego ręce powierzono naprawdę solidną, charakterystyczną i bardzo plastyczną postać. Wady, zalety, przeszłość, rozpoznawalne ruchy – House miał wszystko. Zagrał ją całym ciałem, otrzymał doskonałe linie od scenarzystów oraz mnóstwo miejsca na pomniejsze improwizacje. Zrozumiał swojego bohatera i przedstawił go jako spójną całość, zasługującego na sympatię oraz szacunek. Mówił szybko, był stanowczy, niewiarygodnie skupiony i potrafił prowadzić kilka dyskusji jednocześnie, zachowując przy tym pragnienie, aby obrócić się na korytarzu i odprowadzić wzrokiem pielęgniarkę w mini. To była zabawa, przygoda i wyzwanie w jednym. Całą produkcję zbudowano wokół niego do tego stopnia, że nawet nowo przyjęci pacjenci wołali od progu: „CHCĘ HOUSE’A! TYLKO JEGO! JEMU POWIEM, CO MI JEST I NIKOMU WIĘCEJ! JEDYNIE ON MOŻE MI POMÓC!„. Nawet jeśli mówimy o imigrantach znalezionych przez śmigłowiec na środku oceanu podczas ostrego sztormu, którzy wciągnięci na pokład nie bardzo umieją mówić po angielsku, ale pomiędzy jednym i drugim pozbyciem się porcji wody z płuc wykrzyczą nazwisko naszego głównego bohatera. I oczywiście do niego trafią, ponieważ logiki w tym serialu też za wiele nie ma.

I nie trzeba sięgać do ekstremalnych przykładów jak ten powyżej. Wystarczy dowolny odcinek i standardowa próba dotarcia do tego, co dolega pacjentowi. Wszystkie one są pisane pod widza. Tam, gdzie w prawdziwym świecie liczy się czas i pomoc, bo w końcu chory może umrzeć – w serialu zawsze jednak znajdzie się czas na grę w kotka i myszkę. House zna diagnozę, ale zadaje podchwytliwe pytania – na pozór chodzi o to, żeby jego podwładni również doszli do tego, co było przyczyną pogarszającego się stanu zdrowia, ale i tak wszyscy wiedzą, że chodzi o widza. Oglądający w końcu musi poczuć emocje. Nie może tylko usłyszeć nazwy choroby, on musi być pod wrażeniem rozwikłania zagadki. To tutaj jest sedno dramaturgii: w nawarstwieniu kolejnych powikłań, niejasności i końcowym odczuciu ulgi, bo już znamy odpowiedź. A pacjent walczący o życie cierpliwie czekał cały ten czas, aż sobie wszyscy wszystko wyjaśnią. Widz jest najważniejszy, dlatego logika i realizm idą w odstawkę na rzecz przejrzystości i lekkości odbioru.

To ostatnie od samego początku doprowadzono do samego końca, czyli aby oglądać z przyjemnością „House’a” nie trzeba było nawet patrzeć na ekran. Można było wyjść do kuchni i zrobić herbatę, jednocześnie nasłuchując dialogów, i w ten sposób nadal nadążało się za akcją danego epizodu. Albo i włączyć odcinek tylko po to, by leciał w tle, gdy sprzątasz albo robisz kolację dla całej rodziny. Można też odebrać telefon, porozmawiać z mamą przez 20 minut, kiedy to „House” leci w telewizji – i po skończeniu rozmowy wrócić do oglądania jak gdyby nigdy nic. Pamiętajmy, ten serial zaczynał w 2005 roku. Wtedy jeszcze ludzie używali telefonu jako telefonu i dzwonili do siebie nawzajem.

Z czasem ponowne oglądanie tego serialu przestało dla mnie nieść oznaczać przyjemność. Natychmiast się denerwowałem widokiem rzeczy, które kiedyś, kilka sezonów wcześniej, były tylko lekko irytujące – ale serial cały czas powtarza te same błędy, więc szlag człowieka trafia za każdym razem, kiedy rodzina pacjenta zachowuje się niedojrzale. Teraz włączyłem „Bez spadochronu” (7×16) i mam scenę rodeo. Człowiek ujeżdża byka – przebitka na widownię, gdzie wszyscy są kowbojami, klaszczą i machają kapeluszami, cieszą się (twórcy wykazują tutaj tę samą znajomość świata co scenarzyści westernów z lat 30.) Gdy człowiek spada z byka, zwierzę (byk znaczy) robi kółko wokół areny… I ten sam człowiek, który przed chwilą wykazał się nadludzką zręcznością, teraz jest w szoku, gdy widzi byka szarżującego w jego kierunku. O uskoku nie ma mowy, stoi tępo, by było dramatyczniej. Byk tratuje człowieka i przebitka na widownię, gdzie wszyscy ponownie wyrażają tę samą emocję – szok. Odwracają wzrok, innym robi się niedobrze, są wstrząśnięci. To prosta metoda mówienia widzowi co ten ma czuć – pokazujemy wydarzenie, a następnie czyjąś reakcję na nią. Korzystają z tego choćby wszystkie beznadziejne programy rozrywkowe, w których reżyser widowiska pokazuje częściej reakcję widowni lub jury niż sam występ. To ma cię przekonać, że to cokolwiek co się dzieje na scenie, to jest coś niezwykłego, bo inny człowiek reaguje na to szerokim otworzeniem oczu, ust, zakryciem ich dłońmi. Krótko rzecz ujmując: mówi ci, co masz czuć, i trzyma kciuki, aby się udało. Pokazujemy coś i chcemy, aby widz czuł ekscytację. A potem pokazujemy coś innego, aby czuł smutek. Używając po drodze same tanie, banalne i proste sztuczki.

Mógłbym zacząć znowu bronić serialu i mówić, że chodzi o proste budowanie dramaturgii, skróty myślowe… Ale po prostu nie czuję, aby to było sprawiedliwe. Włożyłbym w to więcej wysiłku niż twórcy w napisanie co najmniej połowy sezonów. A teraz czas na przykładowy dialog z serialu:

– Jesteśmy razem, ale ty wciąż trzymasz zamrożone nasienie po tamtym gościu.
– Zniszczę je.
– Nie chcesz zniszczyć nasienia.
– Powiedziałam, że to zrobię.
– Ale nie chcesz tego zrobić.
– Chcę być z tobą. Może mi to nie pasować, ale…
– Powiedzmy, że jesteśmy 5 lat po ślubie. Wtedy je zniszczysz? Po 10? Mamy trójkę dzieci i jesteśmy obrzydliwie szczęśliwi. Jesteś gotowa, by je zniszczyć? Ach. Rozumiem. Nie chcesz zniszczyć ostatniego śladu po kimś, kogo kochałaś. Nie rób tego.
– Mam problemy z rezygnowaniem. Nigdy nie odwołałam planów tamtego ślubu.

Przyznaję, jest to jeden z gorszych – w końcu coś sprawiło, że natychmiast go sobie zanotowałem. Może nie jestem scenarzystą, ale gdybym miał dać komuś coś takiego do przeczytania na scenie, to najpierw upewniłbym się, że to jest sprzątaczka lub murarz. Szkoda byłoby zatrudniać prawdziwego aktora do czegoś takiego. Słowa wyrażają wszystko, trzeba je tylko wypowiedzieć. Tu nie ma przestrzeni na nic więcej.

Nie oglądałem całego serialu, tylko te najwyżej ocenione odcinki – wśród nich niewiele jest ponadprzeciętnych i mimo to wciąż są tam takie kwiatki jak epizod o dwóch facetach mieszkających razem. Jeden próbuje poderwać sąsiadkę, a drugi udaje, że są gejami, żeby nie udało mu się sąsiadki poderwać. Pomysł wzięty z najbardziej szmatławego zeszytu z dowcipami, jaki tylko można było znaleźć. I ktoś wziął pieniądze, aby na jego podstawie zrobić odcinek serialu. Komediant z „Watchmen” przewraca się w grobie ze śmiechu.

Gdzie z tym wszystkim zmierzam? Otóż – taka właśnie była moja reakcja. Wróciłem po latach do oglądania, z początku było fajnie, „No Reason” to doskonały odcinek! A potem wkradła się rutyna i w połowie oglądanie stało się obowiązkiem. Nie chciałem widzieć kolejnych epizodów, chciałem mieć tylko ten serial z głowy. On bawi w naprawdę małych dawkach, bo to nie jest jakieś mocno słabe. To taka słabość kontrolowana, aby w ten sposób coś osiągnąć poprzez kontrast. Każda postać poza główną jest płaska po to, aby House był w porównaniu do nich bardziej wyrazisty. Zabiegi dramaturgiczne pozbawione logiki mają na celu sprawić, aby seans bardziej działał na emocje niż na rozum, a rzemieślnicza reżyseria sprawia, że całość jest spójna i łatwa w oglądaniu. Taką drogę twórcy wybrali i ich metoda się opłaciła. Odnieśli sukces idealnie balansując pomiędzy produkcją, do której widzowie chcieli wracać, ale przy tym tak łatwo było nadążyć za akcją. Można się gniewać, ale równie dobrze można go oglądać od czasu do czasu.

NAJLEPSZE ODCINKI (kolejność chronologiczna):

1.21 Three Stories
2.2 Autopsy
2.17 All In
2.21 Euphoria: Part 1 & 2
2.24 No Reason
3.1 Meaning
3.18 Airborne
3.24 Human Error
4.1 Alone
4.11 Frozen

Moim numerem #1 jest zdecydowanie „No Reason„. Epizod niespodzianka, od początku do końca. Co tu więc można napisać? Dajcie mu szansę, chociaż początek tego nie zapowiada, to patrząc wstecz jest naprawdę wyjątkowym odcinkiem. Zaczyna się mocnym zwrotem akcji i aż do końca opiera się na zgadywaniu: czy to, co oglądamy, jest realne, czy też znowu jesteśmy w głowie House’a? Banalny zabieg z czasem zostaje wykorzystany po mistrzowsku. Zostałem wzięty z zaskoczenia, i to mi się podobało. Warto znać!

Przy okazji, jeśli tak jak ja nazywanie bohaterów drugiego planu modelami to koniecznie obejrzyjcie „Euphoria„. Okazuje się, że gdy tylko daje im się coś do grania, to jednak dają radę.