Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi („Last Jedi”, 2017)

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi („Last Jedi”, 2017)

15/12/2017 Uncategorized 0
last jedi poster
Rian Johnson
Daisy Ridley & Mark Hamill & Adam Driver & Laura Dern & Oscar Isaac
Bitwy kosmiczne & Urocze białe liski & Palenie książek przez duchy

„Imperium kontratakuje” z paroma nowymi scenami, gorszym montażem i mniejszą ilością głupot. Przestałem wierzyć w „Gwiezdne wojny”.

Kiedyś w kinach to brałem wszystkie ulotki filmowe, jakie były tam dostępne, zaraz obok kasy. To była era sprzed Internetu i tylko w ten sposób wiedziałem, co będzie wchodzić na ekrany w przyszłości (plus zwiastuny, ale te rzeczy się uzupełniały). Przed „Spóźnionym Jedi” (Last Jedi) wziąłem do ręki taką ulotkę. Z tyłu pisało tylko, że bohaterowie filmu udają się w podróż i odkrywają tajemnice przeszłości oraz mocy. Takie to niejasne, że byłem ciekaw, co tak naprawdę tam się dzieje i czy da się to streścić bez zdradzania za wiele.

Cóż, da się. To jest „Imperium kontratakuje” po raz drugi, jak w mordę strzelił. Rebelianci uciekają przed Imperium, a w tym czasie Ray uczy się być Jedi od mistrza. Problem w tym, że kiedy „Przebudzenie mocy” było „Nową nadzieją” zrobioną dobrze (znakomicie zrealizowane sceny akcji, sympatyczni nowi bohaterowie, intrygujący start pod nową trylogię z własnymi pytaniami) to „Last Jedi” jest źle zrobionym „Imperium…”. Szczególnie na poziomie montażu, bo tutaj twórcy mieli przez ponad połowę poważny problem, by zdecydować się, którą historią chcą opowiedzieć – i niezręcznie przeskakują między nimi. Potencjalnie intensywne sekwencje są przerywane, zanim się rozkręcą, a gdy coś ważnego się wydarzy to nagłe cięcie i przejście uniemożliwia „poczucie” chwili. Zupełnie tak, jakby twórcy starali się stworzyć wrażenie ogromu skali i głębi przeskakując wciąż z lokacji do lokacji.

Nie pomaga fakt, że wciąż niczego w tym uniwersum nie ustalono. Moc jest wytrychem, która może co tylko scenariusz potrzebuje, od sterowania pogodą przez rozmowy ze zmarłymi i stabilizację kursu franka zapewne. Główny konflikt z kolei opiera się na dobrych i złych, ale nie wiadomo, dlaczego jedni są tacy, a drudzy nie. Nigdy nawet nie pokazano, czy ten konflikt z New Order ma wpływ na cokolwiek, czy też oni tam się biją w kosmosie, a normalni ludzie w galaktyce żyją sobie normalnie i nawet nie zwracają uwagi na wynik między Rebeliantami oraz Nowym Porządkiem. Trudno się przez to w cokolwiek zaangażować – bo jak, kibicować „złym„? Przecież są przykładem absurdalnie złego scenopisarstwa: tworzenia negatywnych postaci tylko po to, by protagoniści mieli z kim walczyć. Bez kontekstu, bez powodu, bez filozofii – zamiast tego robią coś bardzo złego na poziomie niszczenia planet, ubrać ich jak gestapo i trzymać kciuki, że widzowie nie będą obrażeni. To może kibicować „dobrym„? Po co? Jak wygrają, to w następnym filmie na pewno znowu będą przegrywać (jakoś), już dwa czy trzy razy to przerabialiśmy. Możemy spokojnie założyć, że znamy schemat.

Strasznie mnie dziwi, że widzowie powszechnie znienawidzili wątek Finna w tej produkcji, bo to jedno z nielicznych fragmentów tekstu, które były w pełni autorskie. Nowe postaci, nowe stworzenia, nowa kraina, nawet pogłębiono obraz świata Star Wars i starano się zaspokoić moją wcześniejszą uwagę o płaskości uniwersum. Podjęto próbę skomplikowania tego, dodania głębi oraz kontekstu. Ale to tyle. Ludzie na ekranie oddają życie w imię walki o wygranie „swoich” i nic to nie znaczy. Każdy chce wygrać, każdy chce rządzić i jedynym sposobem jest zabicie tych drugich.

Podobało mi się ujęcie w kasynie: kamera jechała nad stolikami i od planu ogólnego skończyła na ekstremalnym zbliżeniu na Finnie (bo był to ukłon w stronę słynnego mastershota z „Wings” z 1928 roku). Podobało mi się, gdy Ray, będąc na wyspie, z uśmiechem zauważyła deszcz spływający z obudowy statku. Wyciągnęła rękę, by dotknąć płaczu aniołów – w końcu całe życie spędziła na pustyni. Widok deszczu musiał być dla niej magią taką samą jak śnieg dla sześcioletniej bohaterki „Zabić drozda„. To był pierwszy i jedyny moment w filmie, gdy dane mi było uwierzyć, że któraś postać na ekranie jest czymś więcej, że jest żywa. Strasznie cieszę się, że było mi dane zobaczyć dwa wyjątkowe momenty (unoszenie kamieni oraz stawienie czoła armii w pojedynkę) – te dwa kadry aż chce się powiesić na ścianie, w kilkupiętrowym domu. Autentyczne i inspirujące chwile piękna. Poe stał się teraz głównym bohaterem i jest charyzmatyczny, co jest dobre, bo Oscar Isaac jest znakomitym aktorem. Inna sprawa, że gra postać wyciętą z kartonu. Podobnie jest z hakerem granym przez Benicio Del Toro – na papierze beznadziejna, ale aktor nadaje jej stylu i cieszyłem się, ilekroć wracał na ekran. Podobał mi się też humor – ale tylko w momentach, gdy był wizualny: czyli reakcje bohaterów i postaci trzeciego planu na różne zdarzenia. Kiedy humor zakradał się do dialogów, to był wymuszony. Jakieś zbędne pojedyncze linijki na samym początku jakieś wypowiedzi, które psuły dynamikę całości a czasami nawet więcej (pierwsze spotkanie Lei i Luke’a po kilku dekadach: „Wiem, co powiesz… Zmieniłam fryzurę„). Już nawet nie chcę pisać o wadach tego filmu, ale tak na szybko – najważniejszymi jest bolesna przewidywalność (spokojnie można już zgadywać nawet fabułę następnego filmu) zbędność Lei, błędy i głupoty (zagadka: co zrobi słaby scenarzystka, kiedy przyjdzie mu napisać starcie z bossem tak potężnym, że ziewnięciem może odrąbać ci nogę? Myślicie, że nie będzie wystarczająco bezczelny aby skorzystać z: „O, a co to za twoimi plecami?!„), usunięcie Ray z pierwszego planu i wyssanie z niej całej charyzmy, którą kipiała w „FA” … Oraz wady typowe dla całej serii. Osiem filmów, dobro wygrało nad złem już dwa czy trzy razy, a mimo to wciąż przegrywa. Taka sytuacja.

Godzinę zajęło mi pogodzenie się z tym, że to nie jest kino na poziomie „Przebudzenia Mocy„. Tam pomimo skorzystania z zawartości „Nowej Nadziei” to jednak jako całość film stał mocno na własnych nogach: polubiłem nowych bohaterów, byłem ciekaw, dokąd zmierzają i co zostanie z nimi zrobione w przyszłości. W „Spóźnionym Jedi” wszystko to zostało mi odebrane, a nawet więcej: nie wierzę już, że kiedyś polubię „Star Wars„. Ci ludzie nie mają żadnej historii do opowiedzenia i kręcą się w kółko. Poddałem się i czekałem na jakieś sceny walk na miecze. Dostałem cztery, z czego pierwsza była na patyki, trzecia trwała z pięć sekund a czwarta była udawana. Przestałem wierzyć w „Gwiezdne wojny„.

Chcecie więcej?

W temacie „Gwiezdnych wojen” to teraz mam ochotę jedynie powtórzyć finał „Zemsty Sithów” i rewelacyjnie skonstruowany pojedynek na miecze, który trwał z 15 minut chyba. Niepotrzebnie powtarzałem sobie całość na dniach, teraz oczekiwałem równie dobrego starcia. Ale jeśli chcecie coś spoza serii, będąc wciąż w temacie space-opery, to pozostaje mi kolejny raz polecić genialnego „Babylon 5„. Serial, na dodatek trzeba obejrzeć w całości wszystkie pięć sezonów, ale naprawdę nic lepszego nie ma.