Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów („Revenge of the Sith”, 2005)

Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów („Revenge of the Sith”, 2005)

11/12/2017 Uncategorized 0
Revenge of the Sith poster
George Lucas
Ewan McGregor & Hayden Christensen & Ian McDiarmid
Bitwy kosmiczne & Humor & Rewelacyjny plakat

Interesujące motywy, które można było lepiej wykonać. Niemniej – szanuję.

4/5

Trzecia część sagi o Anakinie Skywalkerze – człowieku, który miał stać się najsilniejszą pozytywną postacią w uniwersum, ale, jak jest wiadome z seansu oryginalnych filmów, stanie się głównym antagonistą. To ustawia bardzo ważną zaletę filmu – jest mroczny, przygnębiający, kończy się porażką wszystkiego co dobre. Nie ma nawet nadziei na koniec, obietnicy czegokolwiek, jest tylko powiedziane „musimy czekać, aż przyjdzie właściwy czas„. Trzeba było w końcu zamknąć tam, gdzie czwarty epizod się rozpocznie: w świecie pogrążonym w ruinie, gdzie Jedi będą jedynie legendą, mitem wręcz. Trzeba mieć jaja aby wyprodukować wielki mainstreamowy tytuł i nie pójść na łatwiznę – podczas seansu widzimy ludzi w żałobie, ginących, zdradzanych. Widz jest przekonany, że oto miliony poniosły klęskę, że jesteśmy świadkami wydarzenia, które naznaczy całe pokolenie.

Niemniej, tutaj też widać główny problem filmu: pomysły były w porządku, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Bo idea była więcej niż interesująca: pokazanie słynnego antagonisty nie jako zła wcielonego, ale człowieka, który musiał wybrać w sytuacji, gdzie żadna opcja nie była dobrą. To był konflikt ideologii szerszy niż pojedynczy ludzie, a zwyciężyły zarówno korzyści osobiste jak i wierność wartościom, które ci „dobrzy” zaczęli łamać. Twórca bierze tu na warsztat przekonanie o tym, że „jeśli nie jesteś ze mną, to jesteś przeciwko mnie” – jak błędne ono jest i do czego prowadzi. Szkoda, że późniejsze segmenty sagi o Gwiezdnych Wojnach ani myślą pociągnąć te motywy. W „Przebudzeniu Mocy” Jedi i Rebelianci nadal są domyślnie tymi dobrymi, ich wrogowie nadal są tymi złymi, mamy się cieszyć gdy miecze świetlne wygrywają przeciwko robotom czy coś takiego. „Łotr 1” z kolei przedstawia tych dobrych jako pasywnych i zbędnych, którzy pojawia się dopiero, gdy jest już po wszystkim i zbierają śmietankę. George Lucas kreśląc „starą sagę” miał naprawdę intrygujące pomysły na polityczne tło i złożone problemy, które budują się jeden na drugim, prowadząc do takich sytuacji, w których obie strony jawią się w złym świetle. Trudno mi jest tego nie szanować.

Wykonanie z drugiej strony – tu już jest problem, bo trudno jest podążać za historią, w której główną motywacją dla bohatera jest sen, a najważniejszy moment zwrotny (protagonista zmienia strony) jest sam w sobie mało istotny dla świata – to polecenie wykonania rozkazu 66 zmieniło obliczę galaktyki, Anakin nie miał w tym żadnego udziału. Tzn miał, ale to co zrobił, mógł zrobić każdy. Ma tu miejsce poważna dygresja – film jest ważny tylko dla nas, widzów. Cała ta historia o Padme, jej dzieciach, uczucia Obi Wana – to interesuje nas. Ale dla świata Gwiezdnych wojen nie ma to żadnego znaczenia. To są wątki poboczne, które można było wyciąć. Już nawet nie pytam, w jaki sposób Anakin „rośnie w siłę” pod koniec filmu, skoro nic takiego nie robi. Ale w sumie chciałbym wiedzieć i nawet mogę się domyślić, ale jednak wolałbym, aby to było w filmie.

Starczy o wadach, bo o tym wszyscy piszą bez zahamowań. Ta produkcja ma poważne problemy, nie będę temu zaprzeczać, ale wolę pamiętać o tym co dobre: dynamicznym openingu z bitwą w kosmosie oraz o zakończeniu – wspaniale zaprojektowanym pojedynku i pomysłowym montażu dwóch kompletnie odmiennych scen. Zwróćcie też uwagę, że scenariusz oferuje bohaterom możliwość wykazania się poprzez swoje decyzje i wybory w ostatniej chwili. Niewiele filmów coś takiego nawet próbuje robić, a tutaj jest tego sporo – chociażby w małych momentach, kiedy winda staje w miejscu: Anakin robi dziurę w dachu i idzie po ścianach, Obi Wan w tym samym czasie czeka na pomoc droida. Tego typu momenty są nawet podczas scen akcji (wspomniany pojedynek), a to konkretne osiągnięcie!

Zakończę więc w ten sposób: to pierwszy film z serii SW, którego remake chciałbym zobaczyć. Pomysły i potencjał kryjący się w nich mnie naprawdę intryguje i widzę w tym pole do popisu dla ludzi utalentowanych w innych dziedzinach filmowych niż Lucas (który też jest utalentowany, tego mu nie odmawiam, ale w większości powinien pozwolić innym decydować o ostatecznym kształcie danego elementu na ekranie).

Krótki metraż George’a Lucasa; pierwsza rzecz, jaką zrobił w szkole filmowej gdy dali mu kamerę do ręki. Bawił się jeszcze.

Jak kilka miesięcy temu usłyszałem, że Lucas pisał kolejne części bez wiedzy, co będzie w następnych, to byłem mocno zdziwiony. I wątpiłem. Ale powtórzyłem sobie dwie pierwsze epizody i nie mam nic do dodania. Zakończenie czwórki nie zapowiadało kolejnej części (uczucie niedosytu to nie to samo), początek piątej części ma bardzo niewiele wspólnego z poprzednikiem. Początkowe napisy informują, że Vader ma obsesję na punkcie Skywalkera po tym, jak ten mu zniszczył Gwiazdę Śmierci, co, jak się okazuje, niewiele zmieniło, bo nastąpił jakiś atak Republiki, który został jakoś odparty. O tym wcale nie trzeba było robić filmu, lepiej to streścić pomiędzy filmami. O tym, jak roboty idą przez pustynię przez 20 minut, można było kręcić, ale pokazanie jak zmieniały się siły polityczne w Galaktyce już nie. OK.

W skrócie: fabuła jest do bani, bo nic się nie dzieje, a jak już się zacznie, to ciekawsze jest wyliczanie, ile w niej jest dziur. Postaci są do bani, bo większość nie ma tu nic do roboty. Uniwersum jest słabe, bo nic o nim na dobrą sprawę nie powiedziano nowego. Pokazano tylko kilka obcych ras, ale nawet ich nie nazwano. Pokazano jedno „Miasto w chmurach”, ale nie wiadomo, czy to istotna placówka. Rebelianci nadal nie mają żadnego planu, rozwalą im bazę na początku, przez resztę filmu nic się w tej sprawie nie zrobi by na końcu – suprajs – mają jeszcze jeden statek-bazę! Ci źli po prostu latają za Rebeliantami, by ich wybić, ale nie mają jakiegoś charakteru czy filozofii. Nie wystarczy przecież, że w poprzednim filmie zniszczyli jedną planetę, muszą cały czas działać i do czegoś dążyć! Zamiast tego są po prostu tymi złymi. A rebelianci są tymi dobrymi, bo… walczą z tymi złymi! Fascynujące.

Tutaj oklaski dla marketingowców, którzy zrobili z czegoś takiego jedną z najważniejszych marek
filmowych. Co to tak naprawdę ma być? Uniwersum, w którym są źli, dobrzy, ludzie, roboty, Chewie i Jabba, Gwiazda śmierci, kilka modeli statków, napęd i ten motyw przewodni, tylko tyle? „Jedi” nie liczę, bo sądząc po tym wszystkim, czego się dowiedziałem o „mocy”, nie znajduję w tym niczego oryginalnego.

Bohaterowie… zacznę od tego, że wg napisów na początku, to Luke jest przywódcą (…dlaczego?), ale we właściwym filmie to Leia wydaje się dowódcą, albo chociaż czymś w tym stylu. Przynajmniej przez pierwsze 10 minut, potem nie robi już absolutnie nic, i jej rola sprowadza się do mówienia na zmianę trzech zdań („Nie wiem, o czym mówisz”; „Po prostu to zrób”; „Nie potrzebuję twojej pomocy”). C3PO… Nie pamiętam Jar Jara, ale nie wyobrażam sobie, by był bardziej denerwujący od tego robota. Każda jego linia dialogowa ma na celu zmuszenie innych postaci, by go wyłączyły. I to robią w końcu, ale potem go znowu włączają… W ogóle elementy „komediowe” są w tym filmie strasznie irytujące. Han coś tam zrobi w końcu, choć przez pierwsze 2/3 filmu został sprowadzony do mówienia w kółko „Lecisz na mnie” i „Może buziaka?”. Luke miał ratować, ale to jego trzeba było ratować. Istotnym elementem całości jest mnóstwo statystów. Ten film składa się w zasadzie wyłącznie z nich. Oficerzy, kapitanowie, admirałowie, szturmowcy i pilotów to statyści, po obu stronach. Sporo scen oznacza patrzenie na statystów biegających na tle… innych statystów. Wśród tych złych jest Imperator, o którym nic nie wiadomo, i jego jedyną rolą jest nadanie pozornego sensu poszukiwaniom Luke’a, oraz Vader, który jest niby najgorszy i najgroźniejszy… ale taki nie jest. Wszystko przez „moc”.

Jakby było określone, czym jest moc, w porządku. Ale cały czas dokładają do niej kolejne właściwości – teraz dzięki niej możesz zostać duchem oraz widzieć przyszłość. I ani razu nie pokazano, że Luke jest specjalny, właściwie jest o wiele gorszy od… Yody, bo tylko on coś tą mocą pokazał. I z takim zapleczem nasz bohater staje sam do pojedynku z największym złym tej opowieści i nie przegrywa w 5 sekund. Przez coś takiego Luke wcale nie wydaje się potężniejszy, tylko Vader wydaje się słabszy. Właściwie to pozer, z mocy korzysta tylko po to, by się popisać, a gdy pojawia się istotny przeciwnik – nah. Istotny, bo niby będzie potężny kiedyś, przez tę całą moc, której do tej pory nie wyjaśniono. To po prostu bardzo fajna rzecz.
Zresztą, co nawet będzie mógł zrobić, jak już będzie potężny? Będzie przenosił dwa duże kamienie jednocześnie? Bo przywódca z niego żaden, na misję ratunkową leci totalnie sam i oddziela się od grupy, by lecieć gdzieś, gdzie mu urojenie kazało (chociaż to akurat wina biednego uniwersum, które jest w stanie pomieścić 4 bohaterów i na tym koniec, więc zwyczajnie nie miał z kim lecieć na ratunek). Nawet Han dzięki swoim dwóm scenom wydaje się bardziej szlachecki.

O fabule napiszę już w spoilerze, a teraz – Co mi się spodobało? Właściwie każda wizja graficzna konkretnej planety i lokacji, od lodowego krajobrazu Hoth, przez bagno, na którym mieszka Yoda, po to miasto w chmurach. Każda jest bardzo klimatyczna i bardzo szczegółowa. Każda lalka również jest doskonała, od tych kangurów na Hoth kończąc na samym Yodzie – po prostu perfekcja, to wszystko działałoby nawet dziś. Bitwy w kosmosie też są warte uwagi, czuć ciężar i rozmiar Niszczycieli, a rozmiar kosmosu jest odczuwalny (choć w pewnym momencie Han tak manewruje, że dwa Niszczyciele na siebie wpadają… że jak?!). Samo zakończenie, ostatnie 30 minut, wypada całkiem nieźle. Jest słynny zwrot akcji, jest całkiem niezły pojedynek (przerywany co chwila z jakiegoś powodu…), a decyzje co ma przytrafić się bohaterom, by całość była bardziej dramatyczna, są naprawdę świetne. Bardzo podobało mi się zachowanie Luke’a, który walczył do ostatniej chwili, nawet gdy wszystko było przegrane, i wczołgał się za tę przeszkodę… Kiczowate. Ale tak by to wyglądało w rzeczywistości, tak zachowują się ludzie w takiej sytuacji jeśli nie chcą się poddać. Jasne, tutaj też są błędy i minusy, choćby ucieczka jednej z postaci spowoduje u tych złych: „e, nie, teraz odpoczynek. Wrócę go gonić dopiero w kolejnej części, teraz przerwa na cokolwiek ja tu piję”. Ale to nie przeszkadza, bo co miało działać, po prostu działa. Tutaj po prostu powinna być przerwa, więc nie przeszkadzało mi byle jakie doprowadzenie do niej. I przede wszystkim, zaznaczone tu wyraźnie jest jedno: to część większej opowieści. Tu już można czegoś oczekiwać po trzeciej części. Doceniam.

[SPOILER] Ten film nawet nie ma w zasadzie fabuły przez większość czasu. Luke widzi Bena, który mu się objawia z jakiegoś powodu dopiero teraz. Potem jest atak Vadera na tych partyzantów, co wygląda jak finał drugiej części Transformersów – banda dzieci biega z karabinami pod nogami dużych robotów, mimo że wiedzą, że nic nikomu tym nie zrobią, więc tylko ładnie umierają. Po udanym ataku Leia z Hanem uciekają, a Luke przypomina sobie o tym, że Ben mu się objawił. Nie zadaje pytań, bo po co. Po prostu gdzieś leci i szuka Yody. Yoda okazuje się być panem Miyagi, gdyby ten był dupkiem. To tyle z fabuły przez następną godzinę. Han sobie lata aż stwierdzają, że muszą się ukryć… I wybiera jedyne miejsce w całej galaktyce, gdzie ich złapią (gdyby Uniwersum było bardziej rozbudowane, to może by nie wpadł…). Luke po przebrnięciu przez część wciskania mu kitu przez Yodę pt. „Będę cię robił w chuja, a gdy się zniecierpliwisz, to cię opierdolę za brak cierpliwości”. Reszta treningu to w zasadzie też wciskanie kitu, „moc” okazuje służyć do telekinezy i przewidywania przeszłości, Ben okazuje się być Wielkim Bratem (czemu więc się wcześniej nie objawił? I jak to działa?), do tego kilka porcji „Trzeba czuć i będzie fajnie”. A na końcu Luke zapyta „Ale jak odróżnię dobro od zła?”. Bo jebnę. A Yoda: „Dobry Jedi użyje mocy do obrony, nie ataku”. Chyba że atakujesz Gwiazdę śmierci. A więc nowa zasada: „dobry” Jedi bije się ze „złymi”, ok?

Bo przecież nie powiedzą wprost: „bycie dobrym polega na ślepym wykonywaniu rozkazów bez zastanowienia”, bo potem ktoś w Internecie połączy w photoshopie Yodę z komunistyczną flagą i się wyda. I „moc” przestanie brzmieć fajnie…

Pod koniec treningu Luke zobaczy przyszłość z uwięzionymi Leią i Hanem, więc po prostu zdecyduje, że ich uratuje (to na pewno stuprocentowo pewne wizje, też bym nie sprawdzał – nie pytać też, czemu właśnie to Luke zobaczył!). Ale Yoda go ostrzeże, że jeśli poleci to zniszczy, o co oni walczą. I wyniknie z tego dylemat, tak poważny i istotny, że Luke będzie potrzebował 2 sekund, zanim powie „Aha” i scena się zmieni. Serio. „Dla dobra sprawy, o którą walczą, musisz pozwolić im umrzeć” – i jaka to sprawa? Pokonanie Vadera? W jaki sposób ich śmierć pomoże komukolwiek w jakikolwiek sposób? Zero wyjaśnienia. Zresztą – pojmanie Hana jest bez sensu, skąd ci źli wiedzieli, by ich śledzić? I kiedy dowiedzieli się gdzie lecą, zanim oni się tam zjawili? I tak dalej, aż do końca, kiedy uzmysławiasz sobie, że ta epicka opowieść mogła spokojnie zostać opowiedziana w 20-30 minut, albo i streszczona w kilku słowach na początku kolejnego filmu. Spróbujmy: „Gdy Luke trenował u mistrza Jedi, Yody, jego przyjaciele wpadli w pułapkę. Luke ruszył im na ratunek, i odniósł sukces mimo kilku nieprzyjemności. Stracił rękę, a Han wciąż jest w kłopotach.” Coś pominąłem? Aha – baty za robienie widza w konia gadaniem o tym, że „jak polecisz, to zniszczysz wszystko, o co walczyli”. Poleciał, nic nie zniszczył, gópi film [/SPOILER]

Luke Skywalker po poznaniu tożsamości swego ojca postanawia się z nim skonfrontować i pojednać, nawet ryzykując życie. A przez pozostałe 2 godziny filmu dzieją się jakieś inne rzeczy, które nie są istotne i do niczego nie prowadzą. Najpierw trzeba było uratować Hana Solo po wydarzeniach z Imperium… co miało jeszcze mniej sensu niż branie Jennifer do roku 2015 w finale Powrotu do przyszłości. Potem była już 50 minuta i nie mieli pomysłu co robić, więc… zrobili Nową nadzieję. Znowu jest Gwiazda Śmierci, znowu ją niszczą, i znowu świętują wygraną… która przecież wcześniej też nie oznaczała wygranej… dlaczego więc zatrzymali się na trzech filmach? Czemu nie na jednym? Jak to jest, że w każdym filmie Rebelianci wygrywają, a mimo to wciąż przegrywają? Ale jest ten główny wątek, i on jest dobry. Przynajmniej taki miał być – dostrzegam, gdzie zmierzali z tym wszystkim, i to miało swój potencjał. Cała wizualizacja wszystkiego, atmosfera, to było przyjemne w oglądaniu. Sam efekt to już inna sprawa, bo znowu jest ten niejasny konflikt z Ciemną i Jasną stroną mocy. Zło w tych filmach jest złe, bo jest złe, nie zadawaj pytań, tylko ciesz się, jak zabijamy czarnych ludzi. Którzy dla odmiany w tym filmie w ogóle nie stanowili zagrożenia, a jedynie się bronili. I ostatecznie to Imperium wychodzi na tych dobrych, podczas gdy Luke i reszta mogli równie dobrze siać propagandę i na tej podstawie dokonać masowego mordu… Ups. Więc gdy przekonuje ojca, by ten przeszedł na dobrą stronę, to słowa, które wtedy padają, nie mają żadnej wartości. Mogliby używać dowolnych słów, w dowolnej kolejności, tyle samo miałoby to sensu. Inna sprawa, że od momentu gdy Vader nazywany jest ojcem, to jego jako postaci już nie można traktować poważnie. Spaceruje sobie z synem, Luke obraca się do niego plecami i wygląda na krajobraz, jakby to było ujęcie z „Przeminęło z wiatrem”, a Vader był Butlerem… Nie wiem, jak można to oglądać bez rechotania. Generalnie to jest śmiechowy film. Mój „ulubiony” moment to pokonanie Imperatora. Drewniane ruchy Vadera, powtarzanie „No. No. No.” gdy tamten stoi dwa centymetry obok, i rzucanie staruszkiem do szybu… Są co najmniej dwa momenty w Rekinado, które są poważniejsze niż ten kulminacyjny moment dramaturgiczny całego filmu, zamykający na dodatek trylogię. Mógłbym narzekać i śmiać się z tego filmu jeszcze długo, ale chcę zaznaczyć tylko jedno: te filmy są mi obojętne. Oglądałem, bo oglądałem, pośmiałem się, wyłączyłem. Nie jest tak, że go nienawidzę. Dostrzegam słabości. Akceptuję, że innym one nie przestrzegają. I tyle w temacie. Chodźmy na herbatę.

Cofamy się do czasów sprzed „Nowej Nadziei”, gdy Obi Wan jeszcze wyglądał jak Ewan McGegor. Jakiś jeden kraj chciał dokonać pokojowego przewrotu stanu w innym kraju, ale tamten inny kraj nie chce na to pozwolić, a Jedi mu w tym pomagają – tak mniej więcej wygląda fabuła, która jest tu najmniej istotna, ale o tym zaraz. Czasami mam tak, że piszę mało pozytywnych rzeczy, a film na ogół cenię sobie wysoko. Tutaj jest odwrotnie. „Mroczne widmo” oglądało mi się tak sobie, ale największym minusem dla mnie jest… Krótkość niektórych scen. Mianowicie – jest tu sporo momentów, gdy scena trwa od 5 do 20 sekund. Bohaterowie powiedzą sobie trzy zdania, treść natychmiast się wyczerpuje, nie ma nic więcej do powiedzenia… I przechodzimy do kolejnej sceny. Która też może trwać absurdalnie krótko. Mało przyjemne to jest w oglądaniu. Brakuje tu przestrzeni – zawiniło planowanie, by w ciągu tej jednej sceny działo się nieco więcej niż np. Natalie Portman pytająca Jar Jara jak z nimi wylądował. Ten udziela odpowiedzi… I cięcie. Ech. Fakt, że jest to film dla dzieci, nie przeszkadzał mi zbytnio. Tak, chciałbym by był lepiej zrobiony, ale cóż, „Ritchie Rich” to nie jest i muszę z tym żyć – ale schemat jest podobny – osoby młode wiekiem ratują sytuację. Sześciolatek wygrywa śmiertelnie niebezpieczny wyścig, by zebrać pieniądze na naprawę statku itd. W innych filmach z tamtej dekady lepiej wychodziło nakreślenie sytuacji, w której tylko dzieci mogły uratować sytuację. Tutaj nawet tego nie próbują i wielokrotnie czułem delikatne zażenowanie, gdy z powagą brali małego Anakina na ważne misje. Ech. Istotne jest też pewnie to, że „Star Wars” zawsze miały w sobie coś dla dzieci. Lukrowane zakończenie „Nowej Nadziei”, śmieszkowaty Yoda w „Imperium…”, Ewoki w „Powrocie Jedi”. A C3PO wciąż jest najmniej lubianą przeze mnie postacią w Star Wars, Jar Jar nie ma do niego żadnego startu. Najnowsza część była jedynie bardziej fundamentalnie skierowana do dzieci i tyle. Dobra, ale co mi się podobało? Poczucie przygody mi się udzieliło, to na pewno. Gdy wpływali do podwodnego miasta, a potem je opuszczali i unikali niebezpieczeństw w postaci ogromnych ryb – tu udzieliła mi się ekscytacja z poznawania nowych krain i oglądania nieznanych widoków. Więcej też w ogóle widać z tego uniwersum, jest ono bogatsze, ładniejsze, bardziej zróżnicowane. A także podjęto starania, by wypchać te trochę mięchem, zamiast cały czas „my dobre, wy złe, dlatego się bijemy”. Muzyka w finałowym pojedynku była godna uwagi, sam pojedynek też (zaskakująca pauza w trakcie, McGregor). Cholernie szanuję też sam szalony pomysł na film, by zrobić całą trylogię o Anakinie, z czego pierwsza część toczy się, gdy jest dzieckiem i widzi miłość swego życia, na co reaguje słowami „Are you an Angel?”. Tak naprawdę to reszta produkcji jest obudowana wokół tego pojedynczego momentu. Ponieważ czemu nie?