Green Book (2018)

Green Book (2018)

31/12/2018 Opinie o filmach 0
green book
Peter Farrelly
Viggo Mortensen & Mahershala Ali & Linda Cardellini

Włoch kłoci się z murzynem o to, kto jest większym czarnuchem. Sympatyczne kino kumpelskie bez żadnej historii.

USA lat 60. W radiu leci Little Richard, a policja jeszcze zamyka w areszcie za bycie czarnoskórym. Tony jest Włochem pracującym jako ochroniarz w prestiżowym klubie. Przyjmuje napiwki i dba o to, żeby nikt nie robił awantur w klubie. Jak ktoś zrobi jedną, to zostaje wyrzucony przez Tony’ego. Może nawet nasz bohater obije ryj tej osobie. Klub zostanie jednak chwilowo zamknięty, więc Tony bierze pracę kierowcy i czegoś na kształt ochroniarza dla pewnego czarnoskórego muzyka Dona, grającego muzykę klasyczną. Przed nimi osiem tygodni, w których trakcie będą koncertować, poznawać się, pomagać sobie i zawierać przyjaźń.

Trzeba oddać tej produkcji – jest naprawdę przyjemna w oglądaniu. Czas leci szybko, tempo jest odpowiednio relaksujące, ale angażujące zarazem. Oglądanie, jak Tony z Donem zaczynają się kumplować, jest widokiem przyjemnym dla oka. Don jest osobą wykształconą, trzymającą się w ryzach i ceniącą sobie przede wszystkim zachowanie klasy, godności i spokoju w kryzysowej sytuacji. W ten sposób chce zdobywać wszystko w swoim życiu.

Święta

Najlepiej zrobicie, czekając z seansem do Wigilii, bo film kończy się w Wigilię właśnie. Tony chce wrócić na święta do rodziny, pada śnieg i możemy nawet usłyszeć Christmas Song Nate’a King Cole’a.

 Tony nie jest wyedukowany, używa prostych słów i popełnia błędy przy pisaniu listów. Problemy rozwiązuje siłą i jest w tym dobry. Akceptuje swoje życia. Dwaj różni ludzie, ale mający kilka wspólnych punktów, a ponadto wciąż znajdują się przecież po tej samej stronie. Faktycznie uczą się czegoś od siebie nawzajem, mając wiele do zaoferowania jeden drugiemu.

Problem z Green Book jest taki, że owa nauka nie jest opowiedziana poprzez historię. To tylko dwoje ludzi stojących naprzeciw siebie i mówiących sobie „Nie tak, inaczej będzie lepiej”. Podtekst jest tutaj tekstem, koniec pieśni. To jest tym gorsza wiadomość, im bliżej widzowi jest do tematu rasizmu w latach 60. w Stanach Zjednoczonych. Jest on udźwignięty w dokładnie ten sam sposób, co reszta filmu. Powierzchownie, z wierzchu, na pokaz, bezpośrednio. Intencje twórców są trudne do ocenienia, ale wydaje się – głównie za sprawą aktorów i ich występu – że wszyscy na planie autentycznie chcieli dobrze. Podczas seansu miałem pewność, że scenarzysta wiedział, co robi. Opowiada o rasizmie dla widowni, która jest zmęczona tym tematem. Co więc robi? Cóż – nie stawia przed bohaterami nic prawdziwie ciężkiego. A jeśli już to robi – to zamyka każdy problem jeszcze w tej samej scenie, co najwyżej w następnej. Policja zamyka bez podstaw w areszcie? Don wykonuje telefon i już są na wolności (bo zadzwonił do Kennedy’ego…). W barze biali chcą użyć noża na czarnym? To wychodzimy. I po sprawie.

Na poziomie emocjonalnym jest więc to kino małych momentów. Nic poważnego, ale za każdym razem oglądamy ludzi pomagających sobie i będących razem, jeden trzyma stronę drugiego, solidarnie. I tak jakoś ten film płynie. Ma gorsze momenty, kiedy chciałem ocenę obniżyć, ale mimo wszystko muszę go docenić. Wziął się za zjechany temat i podczas oglądania nie czułem, że marnuję czas. Jest w tym jakaś sztuka.

Jak nie macie dosyć tematu rasizmu w USA, to dodajcie +1 do oceny.