Wodogrzmoty Małe (Gravity Falls, 2012-16)

Wodogrzmoty Małe (Gravity Falls, 2012-16)

07/07/2019 Opinie o serialach 0
Wodogrzmoty Male Gravity Falls
Alex Hirsch

Lost i „Z archiwum X” połączone w jedno pod płaszczem kreskówki dla młodego widza. Jedna z najlepszych przygód, jakie mogliśmy przeżyć przed ekranem telewizora.

5/5

Parę lat temu, kiedy poznałem ten serial, nie obejrzałem wszystkich odcinków. Pisząc dokładniej – obejrzałem tylko te najważniejsze, pomijając wszelkie fillery, w zasadzie od razu przechodząc do dania głównego. Dzisiaj wróciłem, nadrobiłem wszystkie odcinki i mogę napisać, że dobrze wtedy zrobiłem – bo oglądając po kolei, mógłbym się zniechęcić, zarzucić oglądanie albo odłożyć kontynuowanie seansu na święte nigdy. Widzicie: początkowe odcinki są naprawdę zwyczajne, a przynajmniej jawią się jako takowe. Dopiero później, kiedy widzimy, do czego to wszystko prowadziło, widzimy geniusz Gravity Falls – ale po kolei!

Bohaterami Gravity Falls są Dipper i Mabel, bliźniaki w wieku 12 lat, którzy przyjeżdżają do tytułowej mieściny na wakacje, gdzie razem z wujkiem będą się nudzić. A przynajmniej to by robili, gdyby nie okazało się, że w ten sposób trafią w centrum intrygi, o której wiedzą tylko oni. W lesie jest masa magicznych stworzeń, jakiś konus-telepata chce przejąć dom ich wspomnianego wujka w tajemniczy celu, niezwykłe przygody będą na nas czekać co krok: klonowanie, podróże w czasie, przenoszenie świadomości z jednego ciała do drugiego, w miejskim basenie nawet trafimy na syrenkę! Naszym bohaterom towarzyszyć będzie tajemnicza księga opisująca wszelkie tajemnice, ale sama w sobie będzie zagadką: kto ją napisał? I gdzie są jej poprzednie części?

Jak wspomniałem: wszystko to do czegoś prowadzi: poznamy historię miasteczka i wszystkich postaci, oglądając wielki finał, będziemy zbierać szczękę z podłogi itd., wszystko, co najlepsze. To jednak następuje tak naprawdę w połowie drugiego sezonu. Od odcinka Not What He Seems zaczyna się nieprawdopodobna przygoda, której nigdy byśmy się nie spodziewali. Wtedy oglądamy wielkie kino zrodzone z pasji… Jednak znowu się zapędzam. Najpierw mamy przed sobą półtora sezonu, w większości złożonego z dosyć „typowych” przygód.

Zaznaczę jednak: bohaterowie są naprawdę cudowni (doskonały i przezabawny dubbing oryginalny!), ich przygody kreatywne i niezwykłe, ale też znajome z odległości kilometra. Możemy na przykład oglądać opowieść o tym, że Dipper jest zły na wujka, że ten zawsze daje mu najcięższe prace do wykonania w domu. Według Dippera jest to oznaka tego, że wujek go nienawidzi. Wskutek wydarzeń z późniejszej części odcinka jesteśmy jednak świadkami, jak wujek wyznaje w sekrecie, że tak naprawdę kocha swojego siostrzeńca, a daje mu do wiwatu, ponieważ chce, żeby młody się zahartował. Wszyscy przed ekranem się tego spodziewaliśmy, więc oglądamy to trochę na skróty, nie traktujemy tytułu na poważnie, wzruszamy ramionami i myślimy: „No cóż, to tytuł dla dzieci. Fajny, fajny, ale… nic więcej”.

Przynajmniej tyle dobrego, że twórcy akceptują adresowanie tych odcinków do młodego widza i mają z tym niezłą zabawę. Wyznaczają nowe granice akceptowalnego absurdu i bawią się naszymi przyzwyczajeniami. Niemal każdy odcinek na początku zaczyna się od tego, że bohaterowie nie chcą czegoś zrobić – i wraz z rozwojem wydarzeń dzieje się tak, że jesteśmy o krok od tragedii i możemy zrobić tylko jedno, żeby uratować sytuację: tę jedną rzecz, której na początku nie chcieliśmy. Ot, na przykład: inwazja zombie. Co zrobić, żeby ich pokonać? Wziąć udział w karaoke! Okazuje się, że nieumarli giną od harmonii, więc trzy osoby śpiewające jednocześnie oznaczają dla nich koniec. Zabawne, pomysłowe… i głupie, ale jakoś to akceptujemy, prawda?

Wszystko to jednak buduje coś więcej, prowadząc do wielkiego finału. Wtedy serial odsłania wszystkie karty i prezentuje w pełni cały swój geniusz. Niczego nie zdradzę – napiszę tylko, że nie dziwi mnie informacja o tym, że twórca serialu (Alex Hirsch) sam spędził kiedyś wakacje ze swoją siostrą u wujka w zabitej dechami dziurze. Nie miał jednak tyle szczęścia co Dipper i Mabel, nie przeżył żadnej przygody. Musiał je wymyślić. Teraz, milion lat później, opowiada je nam. A jako prezent zaprasza nas do kolejnych. Wiedzcie, że Gravity Falls było planowane od początku jako zamknięta całość. Zakończyło się wtedy, kiedy autor tego chciał. Wszystko było istotne, a każdy odcinek ma ślady i znaki. Kiedy już się wie, czego szukać, wtedy dopiero je widać. Kiedy już się wie, że należy traktować tytuł na poważnie, on się odwdzięcza. Każdy odcinek ma ukryty przekaz (jedno wziąłem i rozszyfrowałem dla samego siebie, wyszło mi hasło po hiszpańsku, ale wiedziałem, co ono oznacza), w czołówce są wręcz Taylerki z Fight Clubu* i hasła mówione od tyłu, niczym z płyty Pink Floyd. Po zakończeniu emisji Alex Hirsch zorganizował jeszcze poszukiwanie skarbu, nad którym internauci siedzi przez parę miesięcy. Gravity Falls to coś więcej niż przygoda czy serial. To przeżycie.

Cieszę się, że najpierw poznałem geniusz tego serialu, a dopiero później obejrzałem go w całości. Inaczej mogłoby być jak ze Steven Universe, gdzie na pierwsze 50 odcinków tylko kilka pokazuje, z czym mamy tak naprawdę kontakt. Reszta to dziecinada. Przede mną kolejne pięć sezonów tamtego serialu, potencjalnie nawet lepszego od Gravity Falls i… Nie wiem, kiedy je nadrobię. Pomijam już nawet to, że żadne polskie VoD nie ma następnych sezonów. Wzdrygam się na samą myśl, że w podobny sposób mógłbym potraktować przygody Dippera i Mabel.

*nie że penisy, ale migawki, przez które trzeba oglądać serial na zwolnieniu, żeby je dostrzec.

Najlepsze odcinki: „Double Dipper”, „Carpet Diem”, „Dreamscaperers” i „Gideon Rises”.

Najlepsze odcinki: „Into the Bunker” i od „Northwest Mansion Mystery” do samego końca, a cały „Weirdmageddon” to mistrzostwo świata.