Filmweb Offline 2018: scenariusz, ludzie i reakcje na Kler

Filmweb Offline 2018: scenariusz, ludzie i reakcje na Kler

02/10/2018 Blog 0
filmweb offline 18

Warszawa, Kinoteka z darmowym poczęstunkiem, ostatni weekend września - formuła niezmienna od lat. W tym roku doszły jeszcze filmy, które chciałem oglądać nawet wtedy, jakbym musiał dla nich iść do kina. Wciąż bawię się naprawdę dobrze. Oto moja relacja z Filmweb Offline 2018.

PIĄTEK

Wsiadam w busa i jadę do Olsztyna. Jest szary dzień. Pochmurnie, bez opadów i wiatru. Idealny, aby oglądać czarno-biały film z Mubi na tablecie. Naked Kiss z 1964 roku. Dla samej czołówki warto rzucić okiem.

Do Warszawy jadę pociągiem. Na dworcu trzeba pomagać dwóm kobietom z bagażem. Jedna nie wejdzie po schodach, druga ma problem z podniesieniem go na pokład wagonu. Na bilecie mam napisane bezprzedziałowy, ale wagon jak najbardziej składa się z klasycznych przedziałów. Problem ma więc jeszcze sama kolej – właściwego wagonu nie mieli, dopiero w Warszawie Wschodniej będzie przesiadka do prawidłowego taboru.

Mam szczęście, bo siedzę sam przez jakieś 2/3 podróży. Gdy Naked Kiss się skończyło, to zacząłem oglądać Alfred Hitchcock Przedstawia. Siedziałem w szaliku i czapce – traf chciał, że dostałem jedyny nieogrzewany przedział w wagonie. Konduktor sugerował, żebym się przesiadł, ale nie było mi źle.

Wysiadam w Warszawie Centralnej. W końcu serwer, który jest w stanie udźwignąć odpowiednią dla mnie ilość graczy. Tuż za dworcem na rogu kobieta o głosie Agnieszki Chylińskiej nawołuje, żeby oddać życie Jezusowi. Róg ten jest bardzo oblegany, co godzinę wchodził tam ktoś inny i robił coś nowego. Czasem ktoś tańczył, czasami ktoś opowiadał, że w wieku 15 lat podjął próbę samobójczą. Na szczęście Jezus go odnalazł i teraz ta osoba poświęciła mu swoje życie. Jeśli chcecie spotkać Jezusa już dzisiaj, to się zapisujcie. Mamy spotkania co niedziela – ale mieliśmy piątek. No cóż.

Pierwsze kroki w stolicy skierowałem do Multikina, by zakupić bilet na Noc Polskiego Kina, o której więcej za moment. Następnie posiłek (chciałem zjeść coś normalnego, ale wszędzie kolejka, więc padło na fast-fooda), marsz do Kinoteki na Searching. Od wielu lat było tak, że ostatni weekend września (kiedy to odbywa się Filmweb Offline) nie miał interesującego repertuaru i w zasadzie nie miałem wtedy na co iść. Tym razem było inaczej – grali Tajemnice Silver Lake, nowy film Spike’a Lee czy Searching właśnie. Ponadto jeszcze polski maraton i Kler, który jednak miałem zobaczyć zarówno w ramach wspomnianego maratonu, jak i Filmweb Offline, więc go nie liczyłem. A do tego warszawski Iluzjon, gdzie pokazywali filmy Skolimowskiego i Grety Garbo…

Znajomi zaczęli się pojawiać około 17 w ilości nieznacznej i tak już miało zostać aż do końca. Rok, dwa lata temu na after-party było przy stole z 12 osób. Teraz jakoś tak wypadło, że część zachorowała, część musiała pójść nakarmić dziecko – i na ogół była atmosfera nie-ekscytacji. Filmweb Offline był zawsze dla nas okazją, aby się spotkać, dlatego też, kiedy doszły kolejne sposobności ku temu (festiwale itd), Filmweb Offline stracił swój prestiż w tej kwestii. Niemniej, kilka osób przyszło. Po prostu było ich mniej. Pierwsze spotkanie odbyło się w trzy osoby i od razu zaczęły lecieć wewnętrzne żarty kinofili. Śmialiśmy się z tego, że Kler to kontynuacja Życia Adeli (wiecie, z francuska Claire). Tego nie sposób wytłumaczyć, to po prostu efekt znajomości trwającej już parę lat.

Przed 20:00 można było odebrać plakietki na Offline (wciąż trzeba było podpisać, że jak nas nagrają na potrzeby wideo-relacji, to my nie mamy z tym problemu + doszło RODO). Znajomi poszli na Claire (hehe), a ja przy Czarodziejskiej górze miałem czekać do 22:00 do maratonu.

Noc Polskiego Kina miała się składać z czterech tytułów: Kler, Zimna wojna, Najlepszy i Cicha noc. Jako że żyję pod kamieniem, nie widziałem jeszcze żadnego z nich. Bilet kosztował 40 złotych (nie kupowałem przez internet, ponieważ wtedy jest jeszcze dodatkowa opłata za płatność czy coś w tym stylu) i przy wejściu dostawało się darmowy kupon na dolewkę. Sztuczka polega na tym, że żeby dolać, trzeba najpierw kupić kubek. Najmniejszy napój 0,5l kosztował 11 złotych. Gdy już prowiant się miało gotowy, można było wejść na salę, przed którą jeszcze sprawdzali plecaki. Jeśli ktoś nie wierzy, to zapewniam: serio. A dla reszty przypominam, że kiedyś szło się na maraton i nikt nigdy nawet nie myślał, żeby naruszać twoją prywatność albo zakładać, że jesteś alkoholikiem czy mordercą. Teraz mieli obowiązek, żeby zaświecić mi latarką do plecaka i oglądać moją piżamę. Przynajmniej nie próbowali zawartości plastikowej butelki. Szukali jeszcze niebezpiecznych narzędzi, materiałów wybuchowych i alkoholu, ale równie dobrze mogli szukać gumijagód. Z kolei podczas przerwy pomiędzy seansami zaskoczyła mnie sytuacja z łazienkami. Kobiety ustawiły się do swojej i do tej dla niepełnosprawnych, ale męska stała pustawa i niewiele niewiast próbowało tam wejść. Wciąż przecież pamiętam, jak w Zwierzyńcu czasami do męskiej stało więcej kobiet niż do damskiej – i teraz sam nie wiem, co z tej obserwacji wyciągnąć. Kobiety są mniej zaradne w stolicy niż pod Lublinem? Bo mężczyźni nie mieli nic przeciwko, kiedy nieliczne dziewczęta korzystały z kabin w ich łazience. Sam ich zachęcałem. Lepsze to niż stanie na korytarzu. Miło też potem słyszeć, że męska jest czystsza.

Co do samych seansów nie będę dużo pisać – o każdym popełniłem oddzielny tekst. Teraz chcę tylko poruszyć dwie sprawy. Po pierwsze, nie rozumiem zachwytu tym, że Zimna wojna jest nominowana do Oscara, jak zagraniczny widz nic z tego nie rozumie. Równie dobrze od Polaka można by wymagać zrozumienia Stu lat samotności.

Po drugie – odbiór Kleru. Jeśli czytacie to w przyszłości, to nie pamiętacie już, jak rozległy hałas był w internecie w związku z premierą tego filmu. Miał on być bojkotowany, premiera miała być odwołana w niektórych miastach, były petycje i listy oburzenia, że taki film był dofinansowany przez państwo. Ale to w Internecie. Jak to wygląda na żywo wśród widzów? Cóż, w takim przypadku mówimy o konkretnym braku reakcji jakiejkolwiek. Film jak film, zresztą każdy z czterech polskich wywołał takie samo zachowanie: No ok. A teraz do łazienki. Nawet wcześniej w południe, kiedy stałem w kolejce po Searching – stała za mną wtedy starsza para, która chciała się dostać na seans, który miał być za parę minut. Niestety, sala była zajęta poza kilkoma miejscami w pierwszym rzędzie. Akurat przechodziła obok ich koleżanka, zdecydowanie zbliżona wiekiem, a może nawet starsza. Wracała właśnie z porannego pokazu filmu. Ci państwo nie wymienili między sobą żadnych uwag odnośnie do filmu: żadnej opinii, emocji, reakcji. Tamta po prostu zobaczyła film i tyle. Film jak film.

Maraton oceniam więc na minus i nigdy więcej już nie będę w czymś takim uczestniczyć, ale na ocenie przeważa głównie naruszanie prywatności. Poza tym organizacja, pracownicy, warunki oglądania – to wszystko jest na medal. Przydałoby się jeszcze tylko ogłaszać koniec przerwy. Ludzie kręcą się po korytarzu, a film w tym czasie leci.

Była więc krótko po szóstej rano, kiedy ostatni raz tej nocy zobaczyłem Arkadiusza Jakubika walącego wódę na dużym ekranie. Nie robił tego tylko w Zimnej wojnie, tam jego miejsce zajął Tomasz Kot. Krótki spacer przez Warszawę i położyłem się spać tuż przed siódmą rano.

SOBOTA

Wstałem po 11. Szybkie śniadanie i wracam na piechotę do kina, żeby zdążyć na seans Domu, który zbudował Jack. Spotykam znajomych i okazuje się, że seans jest przesunięty na 13:15. Idziemy patrzeć, jak znajomy je śniadanie i próbujemy ustalić, czym jest niedojrzałość (po tym, jak usłyszeli moją opinię o Zimnej wojnie).

Po seansie filmu von Triera była przerwa oraz nowość na Filmweb Offline, czyli panel producencki. Czterech różnych producentów odpowiadało o swojej pracy, mogliśmy też zadawać im pytania. Efekt był naprawdę przyzwoity. Nie żałuję siedzenia tam – goście mówili konkretnie o swojej stronie tworzenia filmu, było parę anegdot i dowiedziałem się czegoś nowego. Najlepsze było to, że zadałem im pytanie, w którym przedstawiłem się jako scenarzysta, więc aż do końca Offline zdarzali się uczestnicy zlotu, którzy nazywali mnie w ten sposób.

Następnie obiad i Czarodziejska góra. Gdy wybiła 20:00, mogliśmy już iść na ostatni film: Climax. Seans odbył się bez większej niespodzianki, wszyscy z niego wyszli (jak już się skończył). Przyszedł czas na after-party, czyli stanie/siedzenie z kubkiem w ręku i gadanie do innych ludzi w cztery oczy. Między innymi.

Względem poprzednich lat było kilka różnic: głośnik nie sięgał do pokoju, więc musieli organizować konkursy na środku wszystkiego. Efekt był taki, że dźwięk był gorzej niż zły, a osobę zadającą pytania dało radę słychać, będąc obok niej. Nie było też konkursu muzycznego, zresztą samej muzyki nie było wiele. Mam wrażenie, że tylko na początku leciał Jamiroquai, a potem już były tylko ludzie i ich wibracje własne. W drugą stronę – ku zaskoczeniu wszystkich rozdawali pizzę. Z pepperoni!

Z nowości to tyle. Reszta po staremu: nadal napojów i przekąsek było pod dostatkiem. Jak ktoś chciał, to wygrał i 10 filmów w konkursach czy kalamburach. Wciąż pozwolili nam być tam tylko do trzeciej nad ranem.

Wcześniej pisałem, że ilość znajomych nie dopisała. Było wyraźniej luźniej przy moim stoliku. A to po prostu oznacza, że trzeba podchodzić do ludzi – i wtedy ten wieczór dopiero zaczął nabierać barw. W sumie przez cały ten Offline poznałem sporo ciekawych osób – znalazłem nawet dziewczynę, która wie, jak nazywa się drzewo rosnące w Rosji (i jeszcze się z tego śmiała). Inne poznane osoby okazały się reżyserkami krótkometrażówek dokumentalnych czy mieć zainteresowania filozoficzne (akurat szukałem kogoś, na kim będę mógł przetestować analizę filozoficzną współczesnego kina, którą niedawno napisałem). Podeszły do mnie nawet osoby, które znają mnie z Internetu. Jestem do tego tak bardzo nieprzyzwyczajony, że gdy atrakcyjna dziewczyna próbuje do mnie zagadać, to myślę, że mówi do kogoś za mną – ale autentycznie miało to miejsce. W końcu nawet usłyszałem pochwały za mój żart o tym, jak przespać się z kobietą na Nowych Horyzontach, który opowiedziałem na podcaście z półtora roku temu. Mógłbym z tymi ludźmi gadać całą noc i w zasadzie to robiłem. Jeśli o czwartej w nocy próbuję jeszcze kogoś przekonywać, że Siedmiu samurajów należało do japońskiej nowej fali, to wystarczająca oznaka, że wieczór był udany. A za rok będzie tylko lepiej.

Po Offlinie i odprowadzeniu znajomych sam udałem się na ciuchcię do Olsztyna. Na peronie bezdomny śpiewał Przeżyj to sam, kiedy kupowałem bilet. Zjadłem śniadanie (otwierają o piątej), wszedłem do pociągu i poszedłem spać. Obudziłem się przed ósmą i byłem wyspany. To był dobry weekend.