Felieton: Filmowe pisanie listów

Felieton: Filmowe pisanie listów

20/11/2018 Blog 0
forrest gump mailbox listy

Listy to piękna tradycja przeszłości. Na ekranie często można ją zobaczyć w różnych formach. Są jednak dwa filmy, które używają ich w niemal identyczny sposób. Co wynika z tego porównania?

Obejrzałem ostatnio „Miłość” Karoly Makka z 1971 roku. Jest to węgierskie kino o losie obywateli w czasach złych rządów. Ot, kobieta leży w łóżku i czeka na powrót syna – nie wiedząc, że ten jest w więzieniu za polityczne występki i prędko nie wyjdzie. To nie jest zdradzanie niczego, to sam początek i jedyny opis filmu, jaki istnieje. Bohaterka otrzymuje listy, niby od swego syna, które podtrzymują iluzję kłamstwa, w które przyszło jej wierzyć. I tak to leci w całkowitej stagnacji, bohaterowie czekają na koniec filmu. Definicja europejskiego kina artystycznego według prześmiewców oraz drugie miejsce w rankingu najlepszych filmów węgierskich w historii według krytyków.

Jest jednak drugi film, który wykorzystuje motyw listów w identyczny sposób. „Bulwar zachodzącego słońca” (1950). Opowieść o człowieku, który chce osiągnąć sukces jako artysta, ale prawdopodobnie nie jest na to wystarczająco dobry. Po drodze staje się męską dziwką i zaczyna sobą gardzić, jednocześnie zadając sobie pytanie, czy może osiągnąć lepsze życie? Musi wybierać i walczyć o swoją godność, kiedy w tle toczy się opowieść o upadku kina, ludziach poprzedniej ery odchodzący w niepamięć. Poznajemy De Milla nawet!

W tym wszystkim jedna z postaci drugoplanowych „Bulwaru…„, dawna gwiazda kina niemego, otrzymuje listy od fanów. Dzięki nim wierzy, że wciąż ktoś o niej pamięta i chce jej powrotu. Pod koniec jednak następuje zwrot akcji, jeden z tych bardziej smutnych niż szokujących, kiedy to dowiadujemy się, że listy tak naprawdę pisane są przez jedną osobę. Jakby tego było mało, tą osobą jest jej kamerdyner. Przez niego żyje w kłamstwie i nadziei, a poznanie prawdy po tylu latach bycia okłamywanym stacza ją w otchłań szaleństwa. A to tylko preludium do gorzkiego finału całej opowieści.

Różnice między „Miłością” Makka i „Bulwarem zachodzącego słońca” Wildera są widoczne na pierwszy rzut oka. Makk buduje cały film wokół wątku, który Wilder spycha na trzeci plan i nawet nie bardzo pokazuje. Nie ma żadnego powodu, aby „Bulwar…” również nie mógł tak wyglądać – stara aktorka leży w łóżku i gada sama do siebie, że kino stało się dla niej za małe, że fani wciąż o niej pamiętają i dzięki temu kiedyś jeszcze jej czas wróci. I tak przez dwie godziny. Wszystko jest na swoim miejscu, wymowa jest taka sama co w „Bulwarze…” Wildera, wartość taka sama… A jednak to nie jest to samo, prawda?

Nie jest to kwestia budżetu lub cenzury, może nawet umiejętności nie grają większej roli, a przynajmniej nie na samym początku. W końcu trudno powiedzieć, jak Makk dałby sobie radę z realizacją rozbudowanej i wielowątkowej produkcji. Ważniejsze jest tu podejście do tworzenia.

Bulwar zachodzącego słońca” jest opowiedziany na zasadzie przedstawienia problemu oraz stworzenia bohaterów, którzy zaczną walkę z tym problemem. A osiągnięto to poprzez nagromadzenie wątków, które będą wspierać tematycznie główną historię. Dzięki temu widz poznaje temat, czyli oferuje mu się liczne spojrzenia na niego z wielu stron. Efekt? Widz go rozumie. Bez względu na ilość czasu, jaki minął od premiery. Jest on ponadczasowy i zawsze będzie aktualny – bo zawsze będziemy walczyć, chociaż nasz los jest przekreślony. Czy to walka o marzenia, miłość albo sukces zawodowy. Podstawy są te same.

Miłość” jest opowiedziany na zasadzie niejasnego przedstawienia problemu i nierobienia z nim niczego. To kino statyczne o ludziach, którzy narzekają. Mają oczywiście całkiem dobry powód ku temu, jakiś system totalitarny czy coś – ale no właśnie: „jakiś”, „czy coś”. Takie rzeczy widzieliśmy już w kinie wielokrotnie i za każdym razem był to świat jednakowo płaski lub nijaki. Nie obawiamy się go, nie pamiętamy go, a to przecież powinna być historia o zgwałceniu podstawowego prawa człowieka – prawa do wolności – i przypomnienia, dlaczego to prawo jest podstawowe. Wizja utraty tego powinna nas przerażać, jak więc można zrobić film o tym, który usypia?

Przy czym jest to pytanie podwójne – „jak” nie tylko jako „jak udało się to osiągnąć technicznie?”, ale też „jak śmiesz?”. I to drugie jest raczej ukryte, ponieważ wątpię, aby Makk patrzył na to tak, jak ja. Jego film opiera się na prostocie oraz awangardowym montażu. Tu właśnie zaczyna się główna różnica. To jeszcze nie jest rozmowa o umiejętnościach lub ideologiach. To inne podejścia do tworzenia. Jedni kreują złożoną konstrukcję, drudzy stawiają na prostotę. Oba te filmy zyskały swoich fanów i przeszły do historii.

Nie ma oczywiście większego sensu ganić lub krytykować dowolny film za coś, czego ten NIE robi lub NIE zawiera. Można za to cenić konkretne wartości i nie lubić filmów, które uosabiają przeciwieństwo tychże. Jeśli lubisz aktywnych bohaterów, to statyczność „Miłości” będzie Ci odległą. W tym całym porównaniu nie chodzi jednak o chwalenie i karanie. Najbardziej mnie kręci tu odkrycie, że tam, gdzie jeden człowiek tworzy film wokół krótkiego wątku, tam drugi obudowuje go szczelnie aranżacją dodatkowych historii i postaci. Tak sobie teraz myślę: może więc twój film mnie nudzi, ponieważ jest jedynie pomniejszą częścią czegoś o wiele większego? Pomyślałeś kiedyś w ten sposób o tym, co tworzysz?

Jeśli przeraża was biała kartka, to teraz pewnie boicie się jej jeszcze bardziej. A ja patrzę na nią jak na miejsce, gdzie wszystko może się zdarzyć. Z nadzieją.