Okazuje się, że kino z superbohaterami ma potencjał

Okazuje się, że kino z superbohaterami ma potencjał

07/05/2018 Blog 0
avengers

Podczas oglądania "Avengers: Wojna bez granic" pomyślałem coś, co nigdy mi przez głowę nie przeszło - mianowicie, że kino superbohaterskie ma potencjał. Chciałbym coś w tym rejonie spróbować zrobić i napisać scenariusz, choćby dla siebie. Mam już parę pomysłów, ale na obecną chwilę podejdę do tego od innej strony.

Nie mam wiele doświadczenia z gatunkiem superbohaterskim. Ilość przeczytanych komiksów mogę policzyć na palcach jednej ręki (nawet „Watchmen” nie czytałem do końca), filmy to raczej mainstream – tutaj moje ulubione pozycje to pewnie „Strażnicy” (2008), „Avengers” (2012) oraz jeden starszy film Shyamalana, który nie był reklamowany jako kino superbohaterskie (jest to swego rodzaju zwrot akcji, że bohater jest niezwykły), dlatego nie będę wymieniać tytułu. Lubię jeszcze „Blade’a” (1998), ale nie jestem pewien, w jakim stopniu fakt ten pasuje do niniejszego tekstu, a w dalszej kolejności mógłbym wymienić trylogię Nolana, „Spider-Mana 2„, „Winter Soldier„, „Civil War” oraz „Avengers 3„. Szału więc nie ma, ale po pierwsze: mam zamiar nadrobić papierową klasykę, a po drugie: może uda mi się ten fakt zamienić na zaletę. Podejdę w końcu do wszystkiego ze świeżym spojrzeniem.

Na obecną chwilę można już wyciągać wstępne wnioski – jestem otwarty na pełne spectrum kina superbohaterskiego. Mroczne i pełne zastanowienia nad kondycją ludzkości albo też pozytywne i skierowane wyłącznie na akcję – doceniam wszystko, każdy z wymienionych tytułów lubię za coś innego. Pogadajmy więc o tym najpierw – za co lubimy takie tytuły?

Jeśli o mnie chodzi, mam swoje ulubione momenty w tym gatunku – Kapitan Ameryka łapiący Thanosa za rękę w „Avengers 3” albo powstrzymujący gołymi rękoma helikopter przed odlotem w „Civil War„. Jednak mój absolutnie ulubiony moment znajduje się w „Age of Ultron„. Mógł wam umknąć – chodzi o scenę przyjęcia zaraz na samym początku. Bohaterowie spędzają wspólnie wolny czas, ale przychodzi przeciwnik i z nim walczą. Są zaskoczeni, nieprzygotowani, ale stają do walki – a Tony Stark bez zbroi i niczego innego, po prostu Tony Stark jako on, skacze z piętra na jednego z wrogów. Ten skok właśnie jest dla mnie esencją tego, co tak naprawdę sobie cenię w tym gatunku. Nie peleryna czy technologia, ale charakter bohaterów i podejście do problemów. Zamiast stać z boku to udzielić się i żyć tak, aby być przygotowanym na poradzenie sobie z nim. Zapewne o wiele głębiej w to wnikam, niż twórcy przewidzieli, ale nie zmienia to faktu, że w stronę czegoś takiego chcę kierować swoich bohaterów i swój scenariusz. Akcja i przygoda jest mile widziana, ale koniec końców lubię ten aspekt ludzki, bo kino superbohaterskie to w końcu kino o ludziach, tylko spotęgowane przez skalę ich problemów oraz możliwości, a ich wybory są podstawą pod epopeje.

Jest jeszcze jeden poziom tych historii – nadzieja. Ostatnie produkcje z Supermanem są krytykowane właśnie za to, że nie rozumieją tej postaci, która nie powinna być ponura i wycofana, a zamiast tego winna nieść wiarę w lepsze jutro. Tak było w komiksach i ponoć można to znaleźć w oryginalnej produkcji Donnera. Osobiście jest mi to obce, ale jak to jest u was? Jest to dla was istotne, aby Batman sprawiał wrażenie, jakby pod maską mógł być ktokolwiek?

Ostatnio przypomniałem sobie prelekcję o cenzurze komiksów w Ameryce w połowie XX wieku, kiedy to już nie można było (w dużym skrócie) pokazywać nagości, przemocy, kryminalistyki oraz przekleństw. Wtedy właśnie horrory i kryminały były dominujące wśród komiksów, a skoro nie można było pokazywać bicia ludzi albo tworzyć fabuł wokół tego, jak zbrodnie są popełniane – autorzy i wydawnictwa poszły w kierunku gatunku superbohaterskiego, gdzie bohaterowie walczyli z odrealnionymi problemami, jak inwazje obcych istot na naszą planetę. Wszystko przez cenzurę. A peleryny? Dlaczego są noszone przez postaci? Aby bohaterowie na kartach komiksów wydawali się bardziej ruchomi. Bez niej momenty latania wydawały się statyczne jak samolot lecący na tle bezchmurnego nieba w „Aviatorze„. U Scorsesego potrzebowali chmur, na ich tle można było oddać prędkość lecących samolotów, z kolei dzięki pelerynom rysownicy komiksów byli w stanie oddać ruch postaci.

Piszę o tych rzeczach jako przypomnienie, że wiele elementów, które utożsamiamy z komiksami, wcale nie muszą być potrzebne do osiągnięcia tego, co w komiksach jest najważniejsze. Wszystko ma jakieś źródło i droga do niego czasami może być inna, o wiele prostsza. Tak w razie czego, jakby ktoś planował na nowo wynaleźć koło. Gdyby Lars von Trier miałby reżyserować jakiś tytuł, to u niego bohater na pewno nie miałby peleryny.

A czego w takim razie nie lubimy w kinie superbohaterskim? Często pojawia się na pewno niechęć wśród widzów, gdy dany tytuł bierze się zbyt poważnie – osobiście nigdy nie czułem, aby takie pseudonimy jak Batman lub Superman były śmieszne, tym bardziej ich kostiumy, ale przy czytaniu „Wojowników nocy„, gdzie bohaterowie zwracają się do siebie bardzo poważnie per „Tebulocie” albo „Sameno„, coś we mnie pęka ze śmiechu, więc rozumiem. Trzeba akceptować, że nie każdy kupi konwencję, i dla jednego DareDevil będzie Diabłem, dla innych kolesiem w czapce na oczach – nie warto zmuszać odbiorcy, by ten traktował waszą opowieść super poważnie.

A teraz skok w tył i czasów, w których oglądaliśmy „Dragon Balla„. Wszyscy śmieją się, że każda walka trwała w tym serialu po pięć odcinków, ale dlaczego tak się działo? Lanie wody? Nie. Takie jest po prostu podejście twórców oraz postaci w serialu do walczenia. Nie ma tam zaskakiwania przeciwnika, skradania się lub bicia się z nim, gdy jest nieprzygotowany lub osłabiony. Nie ma dobijania go albo korzystania na zranieniu go, gdy ten odmawia walki. Tu nie chodzi tyle o wygranie samo w sobie, ale pokonanie przeciwnika – a to możliwe jest, gdy ten jest przygotowany, poinformowany i w pełni swoich możliwości. Inaczej nie ma to najwyraźniej sensu w tym serialu. Zamiast zakradać się i strzelać w skroń, kiedy wróg śpi, wszyscy stawiają sobie czoła twarzą w twarz, szanują siebie nawzajem, bo dopiero wtedy faktycznie mogą kogoś pokonać – nie cień tej osoby, kiedy miał gorszy dzień, ale faktycznie jego całego – i tym samym wygrać. Tego brakuje mi w zasadzie każdym filmie. Mają one też problem z przedstawieniem siły oraz umiejętności bohaterów.

Z kinem Marvela mam mnóstwo problemów, będę więc wymieniać po kolei – antagoniści więksi niż życie, chcący zniszczyć świat we wszystkich wymiarach, jakie tylko istnieją, i są w stanie to zrobić, ale pojawi się jeden typ, który mu przyłoży dwa razy, albo zacznie tańczyć i po sprawie. Prawie zawsze te filmy są za małe na historię, którą opowiadają i tak naprawdę dopiero „Avengers 3” miało wystarczająco dużo przestrzeni i bohaterów, by móc opowiedzieć o zagrożeniu dla całego świata, co faktycznie było czuć podczas seansu. Reszta filmów nie ma ciężaru i konsekwencji – nie interesowałem się absolutnie niczym przez wszystkie te filmy ani bohaterami, ani antagonistami, ani kamieniami. Jeśli o mnie chodzi, wszyscy źli mogli wygrać, a w następnym filmie można było udawać, że nic się nie stało i żadna apokalipsa nie miała miejsca – śmieszyłoby mnie to, ale nic więcej. Znowu – dopiero „Avengers 3” ma ten ciężar, przez który oczekuję, aby ten film miał konsekwencje w kolejnym tytule z serii. Jeśli nie będzie mieć – będę zły. A to już jest osiągnięcie, w tę czy inną stronę. „Civil War” jeszcze się zbliżył do tego, ale jedynie udawał, tam żaden wątek nie miał wpływu na cokolwiek w szerszym aspekcie. Nawet w „Avengers 3” Kapitan wraca z bycia w ukryciu po dwóch latach, mówi szefom, by zeszli mu z drogi – i na tym kończymy. I dobrze, jest kozakiem, ale jednocześnie jest to minus, patrząc na wszystkie te filmy jak na całość.

Wiele z tych tytułów nie ma też racji bytu, są identyczne z resztą albo obie te rzeczy naraz – są filmy, które przedstawiają bohaterów, więc trzeba zmieścić tam introdukcję i dopisać do tego jakąś schematyczną fabułę, najlepiej, aby od razu uratowano świat. Następnie, skoro już mamy taką postać, to dajmy jej kolejny film, byle tylko coś z nią zrobić. Zapchajdziura na zapchajdziurze, wszystko wokół tego samego motywu – jakiś palant chce wszystkich zabić, trzeba go powstrzymać metodą starych gier przygodówkowych – z butelki i słomy zrobić siekierę, którą odkleimy gumę z podłogi, nią zakleimy silnik w samochodzie, auto uruchamiamy i przesuwamy, pod oponą był Kamień Przeznaczenia, który wkładamy w… E-tam, a kogo to obchodzi? Tyle się mówi, że dekadę budowano wstęp do „Avengers 3„, a tak naprawdę wystarczy obejrzeć „Thor Ragnarok” i „Civil War„, a to wystarczy. Ja nie widziałem nawet tyle a i tak rozumiałem, co było potrzeba.

A pod względem filmowym – te tytuły są kręcone w podobny sposób. Sceny walk, rozmów, wszędzie można znaleźć mnóstwo znajomych zabiegów, dzięki którym widzowie będą od razu wiedzieć, co oglądają, bo widzieli to w innych filmach. A to po prostu mało kreatywne albo odważne. Tego też brakuje w tych tytułach – ryzyka. Wszystkie są bezpieczne. Czasami to pasuje do danej produkcji, często tak jednak nie jest – a po tylu produkcjach to już staje się męczące. Znowu wrócę do „Avengers 3” wszędzie w Internecie widzowie obawiają się, że następny film zepsuje ten, który właśnie otrzymaliśmy. Widownia chce, aby doszło do tragedii, ale w ten odwrotny sposób – przeżyliśmy ją, ale teraz nie chcemy, by ją nam odebrano, bo wtedy będziemy się czuli oszukani, jakby to wszystko było po nic. „Harry Potter” to seria książek o nastolatku, który był poddawany próbom, ale zawsze był ktoś, kto nad nim czuwał. Te osoby jednak ginęły w trakcie, aby w finale główny bohater już nie mógł polegać na innych. Był sam – i to było prawdziwe, realne. Podobnie było w „Awatarze„, gdzie przez trzy sezony bohater wiedział, że trenuje, aby pokonać antagonistę, ale jak to zrobić będąc pacyfistą, czyli bez zabijania? Trzy sezony i przystępując do ostatniej walki wciąż zarówno my, jak i Aang zadawaliśmy sobie to samo pytanie. To nie była tylko zmyłka, to faktyczny problem, który trzeba było rozwiązać.

Wniosek z tego zapewne jest taki, że kino z superbohaterami to kino jak każde inne – musi być po prostu dobre i przestrzegać tych samych reguł, co wszystkie inne tytuły.

Wszystkie te przemyślenia nie będą na razie prowadzić do niczego konkretnego. Mam obecnie istotniejsze projekty na głowie, które chcę skończyć. Na razie chcę tylko przeczytać o tym, co dla was liczy się najbardziej w przypadku kina z superbohaterami. Ten temat to jedynie fundament pod coś na kształt szufladki w mózgu, do której będę z czasem wkładać kolejne pomysły. One i tak się pojawiają, trzeba je wszystkie spisywać, problemem jest jakoś je uporządkować. Idea kina superbohaterskiego oznacza od razu całą serię tytułów, a to będzie wymagać mnóstwa pomysłów. Teraz chciałem tylko podzielić się z wami swoimi uwagami i wysłuchać waszych. TBA…