Nie wkurzają mnie polskie tytuły zagranicznych produkcji

Nie wkurzają mnie polskie tytuły zagranicznych produkcji

09/04/2018 Blog 0

Jeśli miałby kiedyś powstać sitcom o kinomaniakach, to jednym z regularnych żartów byłyby ich reakcje na polskie przekłady tytułów zagranicznych produkcji.

W razie jakbyście nie pamiętali, przypomnę wam każdą jedną rozmowę nt dowolnego polskiego tytułu zagranicznego filmu. W końcu wszystkie są takie same: 

– Ja pie*dolę, kto to, ku*wa, tłumaczył. 
– Pewnie jakiś *************. 
– No, angielskiego uczył się w Akademii Pana Kleksa. Musi mieć kompleksy, małą przysadkę mózgową i teraz nadrabia swoje wady wymyślając tytuły z czeluści układu pokarmowego, bo nigdy nie dał rady zadowolić kobiety. 
– Sugerujesz, że ci ludzie w ogóle uczyli się języków obcych? *sztuczny śmiech* Niemożliwe, oni przecież za każdym razem wybierają przypadkowe słowa. 
– Ja to bym strzelał do takich ludzi na miejscu. 
– Ci ludzie to kretyni i tyle. Pamiętacie, jak przetłumaczyli „Terminatora„, hehe? 
– Co dalej? Nową część „Harry’ego Pottera” przełożą jako „Harry Debil„? 
– *sztuczny śmiech*
– *sztuczny śmiech*
– To tego… To na co teraz narzekamy?

Zaskakuje mnie, ile negatywnej energii rodzi się, kiedy przychodzi do rozmowy o polskich tytułach zagranicznych produkcji. Przecież nie jest tak, że ludzie mają jakiś szczególny stosunek emocjonalny względem takich rzeczy. Nie mamy też obowiązku używać oficjalnego polskiego nazewnictwa. Niemal wszystkie produkcje funkcjonują w świadomości kinomanów pod wieloma nazwami, czasami czterema i więcej. Oryginalnej, polskiej, fanowskiej, angielskiej albo i przedrzeźniającej. Osobiście nawet nie wiem, jak brzmi angielski tytuł takiego „Ikiru” lub „Yojimbo„. W przypadku premier często nie wiem, jak brzmi polski tytuł, w końcu w Internecie nie ma sensu zaglądać na polskie strony poświęcone filmom. Chodzi mi o to, że mamy wybór i w trakcie rozmowy o jakiejś produkcji możemy nazwać ją na pięć różnych sposobów. Nawet jeśli uznamy, że jakiś przekład jest zły lub niewłaściwy, wtedy możemy go po prostu zignorować. Nie ma potrzeby się wściekać lub kogokolwiek obrażać.

Tak naprawdę jedynym przypadkiem, który przychodzi mi do głowy, kiedy agresja mogłaby być uzasadniona, był „Zakochany bez pamięci” – i to nie dlatego, że oryginalny angielski tytuł był piękny i poetycki, czego o polskim powiedzieć nie można. Tu chodzi o to, że unikalny, wyjątkowy i oryginalny film został przez polskiego dystrybutora włożony do zakładki banalnych komedii romantycznej, żeby sprzedać całość na walentynki, jakby to była jakaś polska produkcja, przy której nikt się nie spocił, a co dopiero mówić o jakimś kreatywnym myśleniu. Takie działanie po prostu się nie godzi. Stawianie znaku równości między filmem Kaufmana i polskimi pełnometrażowymi reklamami szwedzkich mebli to obraza dla sztuki, dlatego tutaj nie ma innego wyjścia – kinomani będą to pamiętać i nigdy nie wybaczą takiego numeru ze strony polskiego dystrybutora.

Powiedzcie więc mi, czy jakiś głupi tytuł naprawdę potrzebuje denerwowania się lub wyzywania kogokolwiek? Szczególnie że tu działa głównie żerowanie na własnej niewiedzy, aby móc kogoś obrazić. Nie wiecie, jak działa marketing i czy działania dystrybutora miały sens – wam może się to w głowie nie mieścić, ale sporo widzów właśnie na podstawie tytułu podejmuje decyzję o tym, co obejrzeć. Osoby odpowiedzialne za marketing muszą o nich pamiętać, a wśród nas nie ma wielu osób, które są w stanie powiedzieć, ile takie „barwne tłumaczenia” (miast wiernych i poważnych) przyciągnęło ludzi do kin. Może to działa, może w tym szaleństwie jest metoda. Wielu z was narzeka, że 0,000000000001% premier zamiast do kin, to trafia wyłącznie na Netfliksa. Wielu z was narzeka, że kina upadają, ich repertuar jest biedny, a koszt wizyty coraz wyższy. Warto pomyśleć przez minutę, że świat nie kończy się na tobie i twoich kolegach kinomanach, a kina, by się utrzymać, wymagają wizyty masy ludzi – a ci mogą właśnie podejść do kasy dzięki marketingowej strategii dystrybutora, która obejmuje również przełożenie tytułu. Każdy rynek ma własną specyfikę i oni muszą z myślą o tym tłumaczyć tytuł, ostatecznie lądując gdzieś pośrodku między tą specyfiką oraz tytułem oryginalnym. W tym wszystkim zdajemy się zapominać, że dystrybutor nigdy nie chce źle. On zawsze chce zarobić, a to oznacza znalezienie jak najwięcej widzów dla danego tytułu.

Oczywiście – w tym miejscu można zacząć rozmawiać o tym, czy jakiś „polski” tytuł właśnie mógł zaszkodzić danej produkcji, bo nikt nie chciał podejść do kasy i powiedzieć czegoś w stylu „Poproszę dwa ulgowe na Przeboje i oldboje„. Można też rozmawiać o tym, czy dystrybucja za wszelką cenę jest gorsza od dystrybucji specjalnej, jak to było w przypadku „Drive’a„, sprzedawanego masowej widowni jako prequel do „Szybkich i wściekłych„, a dostali… cóż, „Drive„. Potem mówili swoim przyjaciołom, że słaby film i nic się nie dzieje, ludzie byli zniechęceni (bo opinia kolegi jest cenniejsza od zwiastunów i recenzji), dlatego nie kupowali biletów. Ergo – „Drive” średnio sobie w BOX-OFFICE radził. Może więcej lepiej postawić na węższą promocję, ale mającą trafić do właściwego grona odbiorców? Oczywiście, że można – w tym cały sens tego tekstu, tu w końcu zacznie się ROZMOWA w miejscu, gdzie wcześniej było tylko obrażanie się i wyzywanie, najczęściej powodowane znudzeniem i pewnością wyboru. Narzekanie na polskie tytuły jest w końcu bezpieczną drogą – zawsze znajdzie się kilka osób, które przytakną, klikną łapkę w górę i co najważniejsze: nie spowoduje to żadnych głosów negatywnych. Narzekając na to, zawsze będziecie mieć rację. Miło jest mieć rację.

Nie mówię, że sam nie śmieję się na widok niektórych przekładów (do dzisiaj bawi mnie polski tytuł „Moonrise Kindgdom„, czyli „Kochankowie z Księżyca„), ale to właśnie główna różnica – ja się tylko śmieję. Bo to są zabawne rzeczy z uwagi na ich niespodziewany charakter. Po co się denerwować z tego powodu?