S. Craig Zahler

S. Craig Zahler

25/02/2018 Thriller 1

Write what you think is good, refine it, send it out, and repeat for many years. Find a day job that is satisfying, and also lets your mind wander so that the only pressure you feel is to become a better writer, not 'get rich in Hollywood’.” – S. Craig Zahler

Bone Tomahawk (2015)

5/5

Czworo kowbojów wyrusza w dzikie tereny, by uratować jeńców, porwanych przez pozbawione nazwy plemię pierwotnych Indian. Szeryf (Kurt Russell), jego starzejący się zastępca (Richard Jenkins), okoliczny rewolwerowiec (Matthew Fox!) i mąż jednej z porwanych ofiar (Patrick Wilson).

To nie jest najbrudniejszy western, jaki w życiu zobaczycie. I była to dosyć świadoma decyzja, ponieważ na twórcach były pewne ograniczenia. Nie mieli kamery najlepszej pod słońcem, scenografia wyraźnie była zbudowana pod okres historyczny – miasteczko nie sprawiało wrażenia organicznego (osady, która stała się z czasem miejscem życia). Nie ma tu prawie statystów, wszyscy to ważne postaci – a nie jest ich wielu, stąd wrażenie, że miasto jest opuszczone. I koniec końców, broń palną brzmi tu wyjątkowo tanio, to nie jest poziom Sicario gdzie szło ogłuchnąć w kinie.

… I dobrze się stało, bo aż nie chcę myśleć jak by ten film wyglądał gdyby reżyser miał większą swobodę. Przez większość seansu nie ma tu wiele bólu. Gdy Patrick Wilson cierpi przez złamaną nogę, to doświadczonemu kinomanowi trudno w to uwierzyć, drastyczne rzeczy dzieją się poza ekranem. W ten sposób budowano podskórne oczekiwanie na coś większego, z czym ta „grzeczniejsza” połowa będzie silnie kontrastować. Wtedy przychodzi co do czego i okazuje się, że Bone Tomahawk to brutalny tytuł. Wulgarny w tym. Zdradzę jedynie, że w grę wchodzi kanibalizm. Czerepy są zdzierane z żywej ofiary, głowy lecą odrąbane, co tu się działo… A śmierć jednej z postaci to jeden z najbrutalniejszych rzeczy, jakie widziałem na ekranie. W ogóle sporo tu zgonów. Jak na ironię, przeżyli tylko ci, których od początku podejrzewałem o rychłą i przedramatyzowaną śmierć.

Nie zapomnę tego filmu. Miał on swoje problemy, jednak w całości to solidny i satysfakcjonujący tytuł. Męska podróż przez piaski dzikiego zachodu, by zrobić swoje. Patrick Wilson wyrusza mimo złamane nogi – bo wiedzą, że cokolwiek mu powiedzą to on i tak za nimi wyruszy kilka chwil później. On musiał to po prostu zrobić, bierze za siebie odpowiedzialność i nikt mu nie powie inaczej. Każdy z bohaterów był gotowy na taką sytuację, w której zmuszeni są zostawić go samego, bo nie będzie mógł iść dalej, albo też amputować mu kończynę… I liczyć na łut szczęścia. I z tą wiedzą wyruszyli, aby zrobić to, co do nich należało. Bardziej po męsku się nie da. I zatrzymali się na tej nucie aż do końca. Takie westerny bardzo lubię.

Obecnie S Craig Zahler jeszcze nie znajduje się w moim rankingu reżyserów. Bo za mało nakręcił.

Top

1. Krew na betonie
2. Blok 99
3. Bone Tomahawk

Ważne daty

1973 – urodziny Zahlera

2011 – pierwszy zrealizowany scenariusz

2015 – debiut kinowy

2018 – najnowsza produkcja w kinach oraz premiera własnej książki, którą teraz chce przerobić na film

Blok 99 („Brawl in Cell Block 99”, 2017)

5/5

S. Craig Zahler znowu przekracza granice brutalności na ekranie, a Vince Vaughn bije się lepiej niż superbohaterowie w kostiumach.

Bradley Thomas to łysy chłop z wytatuowanym krzyżem z tyłu głowy. Właśnie wyrzucili go z pracy, żona Lauren go zdradza – Bradley demoluje więc swój samochód gołymi rękoma i postanawia naprawić swoje życie. Weźmie inną pracę, mniej legalną, oraz postara się zbliżyć do swojej żony. Mija 18 miesięcy, kiedy to życie naszego bohatera się zmieniło – transportuje narkotyki, ma duży dom a w nim tę samą żonę, teraz tylko jest w ciąży. Kłopoty zaczynają się, kiedy policja interweniuje podczas jednej z dostaw. Bradley Thomas idzie do więzienia.

Fabuła Bloku 99 jest zbudowana segmentowo – od jednego fragmentu do drugiego, przechodzimy z czasem coraz dalej by za każdym razem odkryć nowy poziom tej historii, który zmienia ciężar całości i diametralnie wpływa nawet na to, o czym całość jest. Zdradzę tylko, że nie jest o handlowaniu narkotykami ani też o naprawie relacji z żoną. Na końcu nawet jest mały zwrot akcji, którego zupełnie się nie spodziewałem. Konstrukcja całości jest zimna i wykalkulowana, przemyślanie wykonana – chociaż jako widzowie skaczemy z jednej opowieści w drugą, to reżyser zadbał o to, byśmy wciąż odebrali Blok 99 jeden, konkretny film. Tempo jest dosyć powolne, bo oparte na istocie każdego momentu i ciągłym napięciu. Są tu sceny i postaci będące jedynie zmyłką, bez większego wpływu na historię, ale wciąż potraktowano je jak całą resztę – jakby miały być istotne, rozrosnąć się w coś większego, jakby ci ludzie mieli wrócić. Chciałbym też zauważyć, że pomimo obejrzenia półtora sezonu Orange is the New Black oraz wielu filmów więziennych, to dopiero tutaj poczułem, że faktycznie wchodzę do takiego miejsca. Realnego, niestworzonego fikcyjnie na czyjeś potrzeby.

Wiele napięcia w filmie wynika z postaci głównego bohatera: Bradleya Thomasa. To naprawdę znakomity bohater jest. W ciągu kilku pierwszych minut widzimy, jak zostaje wyrzucony bez szacunku z pracy, jak doświadcza złośliwości rzeczy martwych – ale nie pozwala wypuścić tych emocji. Trzyma je mocno w sobie, a Vince Vaughn okazuje się tak dobrym aktorem, że potrafił na ekran dostarczyć kamienną twarz, za którą gotuje się frustracja i złość. Bradley wraca do domu, widzi swoją żonę pobitą przez jej kochanka – i tutaj dopiero pęka, niszcząc swój samochód. Wyżywa się na nim gołymi rękoma, niszcząc szyby, wyrywając, co się da i wyrzucając to na bok. Jako widzowie wiemy już, że Thomas jest do tego zdolny. Potem jego życie wcale nie będzie lepsze, dlatego tylko czekamy, kiedy wybuchnie znowu. To może wystąpić w każdej chwili, ale to tylko wstęp, swoisty „pierwszy poziom” poznania przez widza tej postaci, a jest ona bardziej fascynująca, im dłużej o niej myślę. Nie tylko jest to bardzo inteligentna osoba z własnym kodeksem moralnym, ale też jest bardzo zdecydowanym człowiekiem. Kilka razy w trakcie filmu będzie w sytuacji wyboru, którego nie można odwlec na potem. Widać po tym nim, że wykorzystuje każdą sekundę, aby przemyśleć konsekwencje swojej decyzji. On zapewne nawet wtedy nie zastanawia się nad tym, co zrobić – on już to wie, wie, co jest właściwe, ale wciąż bierze dwie sekundy, by wizualizować sobie konsekwencje wyboru, by podjąć go w 100% świadomie. Takie mam wrażenie. To tym ciekawsze, że w Bloku 99 za podjęcie właściwej decyzji czekają bardzo surowe kary, a gdy postawi się pierwszy krok, to każdy następny będzie prowadzić w dół.

Tak naprawdę, jeśli miałbym coś filmowi zarzucić to trzy marne dialogi na krzyż oraz fakt, że postać Lauren sprowadza się do suchej „obecności” w tym filmie. Nie jest to przedmiot, bo potrafi się bronić i jest tak silna, jak tego typu historie wymagają, ale mimo wszystko jej wpływ na cokolwiek jest zerowy. To oczywiście wynika z rodzaju fabuły tu opowiedzianej, więc teoretycznie nie ma w tym nic złego, niemniej można byłoby się wysilić i namieszać coś w gotowym schemacie. Szklana pułapka 2 też by przecież zyskała, gdyby żona McLane’a coś robiła, zamiast siedzieć w samolocie i narzekać, że mąż ją za wolno uratował, zgadzacie się?

Poza tym Blok 99 jest znakomitym kinem. Nie dla wszystkich, bo dosyć stylistycznym momentami, ale znakomitym. Zahler udowodnił, że warto czekać na jego produkcje, że potrafi dostarczyć niesamowicie satysfakcjonujący finał. Jak amerykański remake Raid będzie mieć słabe walki, to wróćcie do Bloku 99. Starcia tutaj nie są finezyjne, to niemal obijanie ryja pod blokiem – ale też oni faktycznie obili sobie twarz w tym filmie. A sceny nakręcono z udziałem profesjonalnego choreografa. Obok Fightera (2011) kino amerykańskie nie miało ostatnio wielu takich scen. Brutalnych przy tym tak bardzo, że nawet Wołyń ustępuje miejsca.

Krew na betonie ("Dragged Across Concrete", 2018)

5/5

Bezlitosny tytuł.

Młody chłopak wychodzi z więzienia. Młoda kobieta wraca do pracy biurowej po pewnych przeżyciach. Stary policjant zostaje zawieszony za brutalność wobec aresztowanego. Nastolatka jest obrzucana sokiem na ulicy dla zgrywy. Dużo postaci, jednak nie mogę napisać wam, czyja to jest historia – nowe postaci mogą być wprowadzone nawet w połowie, wszyscy biorą udział w pewnych wydarzeniach i aż do końca nie można powiedzieć, co się zaraz stanie. Mogę tylko powiedzieć, że towarzyszy nam napięcie. W każdej scenie wisi w powietrzu coś okropnego – np. pierwsza scena i sprawdzanie zawartości pokoju obok z kijem w ręku – ale to jest rozwiązane w wyraźnie drażniący sposób. To znaczy czujemy, że to jeszcze nie koniec. Reżyser powoli ściska za gardło, puszczając dopiero na napisach końcowych. Seans trwa dwie i pół godziny, zasługując na każdą minutę. Oczu nie mogłem oderwać, w drugiej połowie momentami wstrzymując oddech.

Reżyseria jest mistrzowska i najważniejsza, unosząc tę dosyć standardową historię na nowy poziom życiowości (tyle mogę powiedzieć), a poza tym: dialogi są męskie, aktorzy charyzmatyczni, zdjęcia znajdują poetykę w tym, co się znajduje na ekranie. A znajduje się… tłum ludzi, którym czasami się udaje, czasami nie. Zawsze jednak muszą ponieść konsekwencje swoich działań, w mniej lub bardziej świadomy sposób. Nawet w finałowej scenie, gdy oglądamy tego, któremu najbardziej się udało – nawet on będzie teraz niósł ciężar tego, że zabił człowieka. Po raz pierwszy. W takiej sytuacji drugie morderstwo jest… dużo łatwiejsze.

Chciałbym zobaczyć kontynuację, jeśli włożyliby w nią tyle pracy, ile powinni.

Najbardziej jednak ujmuje mnie sposób, w jaki bohaterowie stawiają czoła swoim konsekwencjom: z uniesioną głową. Całe życie wiedzieli, że tak to się skończy, teraz po prostu do tego doszło. Ostatnie słowo, ostatnia obietnica, brak gniewu. Winić mogą tylko siebie. I każdy taki moment jest jeszcze lepszy. To boli, gdy Ridgeman słyszy o tym, że nigdy nie wierzył w żadne wartości – chociaż wierzył w nie całe życie, ale co innego teraz można o nim powiedzieć? Boli scena, gdy przyszła żona znajduje pierścionek dla niej przeznaczony. To moment absolultnego geniuszu – gdy później zrozumiecie znaczenie tej sceny. Bezlitosny to film, bezpardonowy i gniewny, ale też elegancki. Mógłbym napisać, że reżyser chwyta widza za ryj i na niego krzyczy, ale on go gości w swoich progach. Bez słowa, tylko zapraszając do seansu z filmem. Nie jesteś z nim zamknięty. To on jest zamknięty razem z tobą.

PS. Jeszcze jedno: oglądałem film na telewizorze, teraz rzuciłem okiem na komputerze i tam nic nie widać prawie, obraz jest zbyt ciemny. Mój telewizor nie jest może jakiś nie wiadomo jak dobry, ale na szczęście wystarczył.