Bajer z Bel-Air („Fresh Prince of Bel-Air”, 1990-96)

Bajer z Bel-Air („Fresh Prince of Bel-Air”, 1990-96)

16/08/2020 Opinie o serialach 0
fresh prince bel air bajer 1990
Will Smith

Dosyć standardowy sitcom z kilkoma wyjątkowymi odcinkami – najbardziej polubiłem finałowe minuty większości odcinków.

4/5

Sezon I (1990-91) ****

Na papierze ten sitcom nie otwiera nowych drzwi – mamy tutaj standardowy zestaw, w skład którego wchodzi salon (kanapa w centrum skierowana do telewizora), głowę rodziny rządzącą twardą ręką, jego żona go temperuje lub wspiera, jedno z dzieci jest ważniakiem, którego nikt nie szanuje, następne jest rozpuszczonym bachorem, trzecie wymaga więcej uwagi, niż otrzymuje. Lokaj, który pełni funkcję „Wild card”: eleganckiej osoby, która potrafi zaskoczyć sprośnym komentarzem. Główny bohater pochodzi z innego świata – w tym wypadku wpadł w kłopoty tam, gdzie mieszka (Filadelfia), więc przeprowadził się do dalszej rodziny: wujostwa, zamieszkującego drogą dzielnicę w Los Angeles (tytułowe Bel-Air). Jako typowe dziecko ulicy wchodzi w świat ludzi zamożnych, gdzie każdy ma określony stosunek do naszego bohatera (wujek nie chce go w domu, Carlton wywyższa się względem niego itd.). Cały serial powstał z potrzeby wykorzystania sławy Willa Smitha, wtedy popularnego rapera (tytułowy Fresh Prince to jego pseudonim), wokół jego postaci zbudowano całą resztę. Pomysł na bardziej dramatyczne momenty podchwycono od Rosanne, nawet idea serialu z wyłącznie czarnoskórą obsadą nie była wtedy przełomowa. Przez większość czasu Bajer… to sitcom, jakich wiele – standardowa formuła, standardowe żarty* i jeśli polubicie bohaterów, to włączycie od czasu do czasu i tyle, więcej nie potrzebujecie wiedzieć.

…z wyjątkiem tego, że niemal zawsze najważniejsze jest kilka ostatnich minut odcinka. Może to absurdalna pochwała, ale najczęściej po obejrzeniu ostatnich trzech-pięciu minut każdego odcinka zmieniam całkowicie zdanie o tym, co właśnie obejrzałem. W tym znaczeniu, że jakiś temat mógł być rozwijany przez większość czasu w zwyczajny dla sitcomu sposób, ale na samym końcu twórcy wyciskali z siebie kilka prawdziwych i wartych wysłuchania słów. Ostatnia scena potrafi być dojrzała i dzięki niej czułem, że nie straciłem czasu. Obejrzałem odcinek i teraz mam powód, aby o nim pamiętać. Jak wtedy, gdy Will ma dziewczynę i cały czas się migdalą – nie ma w tym nic zabawnego lub uroczego, ale na końcu zakochani znajdują się w sytuacji sam na sam, więc… Mogą poznać się lepiej. I okazuje się, że jednak nie znają się wystarczająco dobrze, jak myśleli wcześniej. Tak, główna zasługa w tym, że ona miała perukę, sztuczne rzęsy i paznokcie oraz soczewki zmieniające kolor oczu, ale była w tym miła nuta młodych ludzi odbywających lekcję życia i rozstających się jak dobrzy przyjaciele. Działa tutaj kontrast działający na korzyść seriali komediowych, dzięki któremu można się wygłupiać, by na samym końcu powiedzieć coś od serca, a widownia przyjmie to z wdzięcznością. W jakiś sposób twórcy „Bajera… opanowali tę dziwną sztuczkę. I ona działa! Te najlepsze odcinki w ostatniej chwili rzucają czymś, co nas chwyta i przemawia do nas już po tym, jak zakończył się dany odcinek.

Nie ma wielu takich w tym serialu, poza tym poziom ogólnie spada i z czasem rzadziej są takowe z petardą na koniec, ale dla mnie wystarczy garść, żeby mieć specjalne miejsce w serca dla całego serialu.

Największy problem z tą produkcją mam jednak taki, że twórcy nie mieli wobec niego większych ambicji. Po sukcesie nie próbowali eksperymentować lub rozwijać całości w jakąś stronę, po prostu dostarczali więcej tego samego. Bohaterowie pozostają tacy sami, ich żarty czy relacje między nimi te same, a jeśli w historii zachodzą zmiany (ktoś znajduje sobie pracę lub rodzi się nowe dziecko), to nawet ich nie poczujecie. Wszystko, co dostaniemy, to Will i Carlton czasami będą zbliżeni w dalszych sezonach… a czasem nie, zależy od dowcipu – podobnie z inteligencją postaci, czasami ktoś będzie debilem na potrzeby jakiegoś żartu. Wydaje się, jakby właśnie żarty były najważniejsze, żeby w każdym odcinku mogli żartować z tego samego. Tak jak Ross i Rachel zawsze mogli się rozejść i połączyć, tak Will i Phil zawsze będą mogli się przytulić i okazać sobie uczucie, by chwilę potem nie znosić się nawzajem. Pomiędzy tym wszystkim dostaniemy jeszcze kilka poważniejszych odcinków, często odnoszących się do doświadczeń czarnoskórych obywateli USA. Teraz nawet czytam, że ma powstać remake „Bel-Air” oparty całkowicie o te poważniejsze nuty, w które czasami uderzał pierwowzór. Mam tylko nadzieję, że jego twórcy będą pamiętać, że „smutne i poważne” odcinki w sitcomach działały przede wszystkim dlatego, że były w silnym kontraście do standardowego odcinka – bohaterowie miast żartować poważnieją. I to robi wrażenie, ale gdyby wyciąć komedię i kontekst, to te poważne odcinki są tylko pozornie poważne i dojrzałe.

Ten serial wywoływał we mnie więcej entuzjazmu, gdy zaczynałem go oglądać. Potem połykałem kolejne odcinki, obejrzałem najlepszy (legendarny z ojcem Willa) i czułem, że w sumie nic więcej mnie do niego nie ciągnie. Oczywiście nie mam nic przeciwko obejrzeniu kiedyś jeszcze kilku odcinków, ale… wiemy, jak to będzie. Na pewno nie jest to serial, który chciałbym zobaczyć w całości. Wspominać jednak będę pozytywnie – był szczery tam, gdzie to było najważniejsze, z kilkoma zaskakującymi odcinkami. Warto poświęcić mu swój czas.

Ostatni odcinek

Dosyć standardowe zakończenie – dla każdego zaczyna się nowy etap w ich życiu, gaszą światła i rozchodzą się w swoją stronę. Wyróżnikiem są występy gościnne, ale raczej mało który polski widz zrozumie te nawiązania – w końcu chyba tylko ja widziałem „All in the Family”, gdzie początkowo pojawili się Jeffersonowie. Otrzymali oni potem swój własny serial, jako jeden z pierwszych czarnoskórych produkcji w telewizji. Oczywiście, że musieli się pojawić w „Bal-Air”.

NAJLEPSZY ODCINEK: Papa’s Got a Brand New Excuse (4×24)

Najbardziej poważny odcinek w historii serialu, najmniejsza ilość żartów (a te, które są, zasługują na to – choćby: „Obiecaj mi, że go nie uderzysz pod moją nieobecność… Bo chcę przy tym być”) i najwięcej momentów na bycie prawdziwymi aktorami. Po czternastu latach do Willa wraca jego ojciec. Co teraz? Jak o tym rozmawiać? Czy w ogóle o tym rozmawiać? Co tak naprawdę znaczy ojciec będący w życiu swojego syna, a także co oznacza jego nieobecność. Bardzo dużo ważnych słów tutaj zostaje powiedzianych. Bezbłędnie uniesiono ten temat. Brawo! PS. Motyw z nieobecnością ojca przewija się przez cały serial, ale szczególnie warto obejrzeć „Home Is Where the Heart Attack Is” (4×10), w którym… cóż, Carlton martwi się o swojego wujka, a Will z nim o tym rozmawia.

Ostatni odcinek

U nas raczej mało kto jest świadomy, jaki efekt ten serial wywołał. Mówi się głównie o tym, że dzięki niemu Will Smith został gwiazdą (po nim zagrał bezpośrednio w Facetach w czerni, Dniu niepodległości i Bad Boys), ale mało kto zna „Carlton Dance” albo wie, że to Smith popularyzował rap. Dzięki niemu ta muzyka przebiła się do świadomości publicznej jako coś, co może być bezpieczne i miłe, w czasach wojen gangów i innego „Fuck the Police”.

*może z wyjątkiem przebijania czwartej ściany bez patrzenia w kamerę – w sądzie Will przedstawia się słowami piosenki z czołówki, podczas pobytu w Filadelfii jednego z łobuzów na ulicy opisuje słowami: „To ten, co mną kręci w czołówce” itd. To powiedziawszy są udane żarty warte pamiętanie – jak Geoffrey podający kolację jednocześnie słuchając w słuchawkach meczu, więc znikąd komentujący zachowanie zawodników w głośny sposób („No podaj, kurwa!”).