Avengers: Koniec gry („Endgame”, 2019)

Avengers: Koniec gry („Endgame”, 2019)

28/04/2019 Opinie o filmach 0
endgame
Joe Russo & Anthony Russo
Brie Larson

Nie spieszcie się z tym filmem. Obejrzyjcie wcześniejsze, pokochajcie tych bohaterów, wtedy Endgame będzie najlepszy.

4/5

Czwarta część opowieści o Avengersach to kino godzenia się oraz wyboru. To historia ludzi, którzy uczą się akceptować los, których ich spotkał, ale też (w prawdziwie superbohaterski i komiksowy sposób) muszą zdecydować, czy gdyby inne rozwiązanie mogłoby istnieć, to czy w ogóle warto byłoby próbować. To opowieść o ludziach muszących dokonywać wyborów, by następnie się ich trzymać – bo wiedzą, że słuszne decyzje nie muszą być łatwe. To w końcu przypowieść o tym, że nie można ciastka zjeść i wciąż go mieć równocześnie – zysk i strata istnieją tu obok siebie, są nierozłączne. Bohaterowie to wiedzą i rozumieją: aby coś zyskać, będą musieli coś utracić.

A przynajmniej można mieć wrażenie, że któraś wcześniejsza wersja scenariusza musiała być na tym wszystkim skupiona – ponieważ w gotowym filmie te motywy są, ale twórcy nie dotykają ich tak mocno, aby widz mógł coś poczuć w związku z tym. Poza kilkoma scenami dramat w Endgame jest mocno stonowany na rzecz tzw. „fun-service’u”… A czy jest to wada lub zaleta – to już każdy musi sam sobie odpowiedzieć.

Widzicie, „fun-service” nie jest czymś złym. To dostarczanie fanom tego, czego chcieli. Niekoniecznie tego, co się spodziewali. Endgame wypełniony jest rzeczami, które ucieszą fanów – odniesienia do wcześniejszych filmów, mrugnięcia okiem, ale też o wiele więcej, bo ta produkcja musiała być czymś „o wiele więcej”. Oznacza to, że nie jest to samodzielny tytuł, do którego można podejść z ulicy. Nie, do niego trzeba się przygotować. Z drugiej strony – jeśli nie jesteście absolutnymi fanami tego uniwersum, seans Endgame będzie dla was oznaczać raczej serię rzeczy, które polubicie, zamiast kompletnego seansu z uwagi na motywy, które ten tytuł podejmuje (jak to było z Infinity War). To nie będzie film kochany za to, czym jest sam w sobie, ale za to, czym jest w pewnym szerszym kontekście. Za to, że jest wydarzeniem (dla konkretnej grupy widzów).

Nie spieszcie się z seansem. Ja wiem, że to tylko łatwo jest napisać, że ten tytuł trzeba zobaczyć jak najszybciej przed falą spoilerów, bo teraz o nim się mówi i teraz trwa święto fanów szturmujących kina i razem przeżywających każdy seans – ale ja wciąż radzę wam nie śpieszyć się z oglądaniem. Nadróbcie te filmy, których nie widzieliście, jak Thor 2 czy Ant-meny. Nie dlatego, że są dobre czy coś – ale dlatego, że są częścią czegoś, co kochacie (jeśli to oczywiście kochacie, tzn. MCU). W przypadku Endgame gadanie o „końcu ery” czy „wielkim finale ewenementu rozpoczętego w 2008 roku” nie są już tylko marketingowym pierdoleniem – to po prostu prawda. Endgame jest tym wszystkim – zamyka losy postaci, podsumowuje, wspomina i nawiązuje do miliona rzeczy, które miały miejsce w innych filmach. Nie zaprząta sobie głowy wprowadzaniem nowych widzów (co najwyżej przypomni, co się stało). Jest dla fanów, którzy kochają tych bohaterów – i to do nich się zwraca. To ich kocha na pierwszym miejscu, to oni będą się czuć kochani na sali kinowej, to oni wyniosą najwięcej z seansu. Spróbujcie więc, chociaż spróbujcie. Obejrzyjcie wcześniejsze filmy, poznajcie tych bohaterów, wtedy Endgame będzie najlepszy.

Można zarzucić filmowi wady (i to nie tylko czepianie się drobiazgów, ale też poważne rzeczy, typu historia naprawdę nie była warta opowiedzenia), ale idąc myślą filmu – nie jest ważne, ile słabych rzeczy dzieje się na ekranie. Ważne, ile dzieje się dobrych. A jest ich naprawdę sporo. I bawiły mnie one naprawdę dobrze.

Wady, albo dlaczego 1/3 filmu (i więcej) jest słaba? [SPOILERY]

Bo twórcy postawili (a raczej byli zmuszeni postawić) na dwa okropne schematy, które jedynie męczą i zatrzymują film. Jednym jest zbieranie drużyny: dana postać nie chce dołączyć i mówi 10 minut o tym, jak to nie chce dołączyć, ale góra dwie sceny później dołącza. I z tym nie można ot, tak czegoś zrobić – a przynajmniej w rozsądnych granicach czasowych. Lepiej więc było postawić na umiarkowane zniecierpliwienie widzów niż wypuszczania do kin miniserialu.

Drugim było typowe pierdolamento towarzyszące usprawiedliwieniu podróży w czasie jako czegoś możliwego. Musieli też wprowadzić ją jako możliwą dopiero teraz, a nie wcześniej, żeby nikogo dupa nie bolała. Musieli odhaczyć typowe gadanie o to, czym taka podróż jest, co jest możliwe a co nie, jak groźne to może być, że mają „tylko jedno szansę”… Podróżowanie w czasie doprowadziło do masy rewelacyjnych scen, ale najpierw trzeba było wprowadzić ten element do świata filmu.

Krótko mówiąc, doszło tutaj do dosyć częstego problemu w przypadku pisania scenariuszy: kiedy plan do osiągnięcia wielkiego momentu powoduje też problemy. Musiało to wyglądać zapewne jakoś tak zaczęli od pomysłu – wybitnego pod chyba każdym możliwym względem. Pozwala na powrót bohaterów, na świeże podejście do znanych rzeczy, na genialną klamrę, na podsumowanie, na fan-service, na nowe emocje, na pogłębienie postaci, na marketing… Jednak zaraz pojawił się problem: żeby to wszystko osiągnąć, trzeba iść w złe schematy. Ich realizację jednak wykonano już na poziomie! Więc, krótko mówiąc, pomieszanie z poplątaniem, ale scenariusz trudno mi określić inaczej niż „sukces”. W końcu mogę pisać i pisać nagany, ale nie tylko udało się mnóstwo rzeczy zmieścić w tej jednej opowieści, ale jeszcze przez te 170 minut patrzyłem na ekran bez nudy, bez jednego ziewnięcia, bez spojrzenia na telefon. Tylko garść tytułów kinowych potrafiła tego dokonać w przeszłości, a mówimy o światowej czołówce – trylogii LOTR, Sądzie w Norymbergi Kramera i Na skróty Altmana.