Filmy Marvela

Filmy Marvela

29/04/2018 Opinie o filmach 1

Kapitan Ameryka: The Winter Soldier

5/5

To nie jest takie łatwe, przestać chwalić niniejszy film.

Ponoć powinienem napisać, co sądzę o pierwszej części. Zrobię to, pomimo i tak sporej objętości tego tekstu, ponieważ nie polubiłem tamtej produkcji. Była typowym współczesnym blockbusterem – nudnym, niepotrzebnie skomplikowanym, akcji była tam niewiele i była słaba, a główna postać Kapitana była beznadziejnym superbohaterem. Dogonił samochód, przeskoczył parę metrów z kładki na kładkę i tyle. Ale potem wyszło „Avengers”, które przypomniało, że do takich filmów można dołożyć trochę spektakularnej akcji. Teraz pojawia się kontynuacja przygód Kapitana Rogersa, która do akcji dokłada fantastyczny scenariusz… i akceptowalną fabułę.

Nick Fury zostaje zamordowany z zimną krwią. Ktoś nasłał na niego zabójcę. Musiał być to ktoś potężny, skoro udało mu się nająć Zimowego Żołnierza, człowieka będącego w stanie złapać tarczę Kapitana Ameryki swoim stalowym ramieniem. A potem uciec bez śladu, dlatego palącą kwestią jest co innego: ostatnie słowa Fury’ego. „Nie ufaj nikomu”. To i tajemniczy pendrive jest wszystkim, co ma Steve Rogers, by wykonać samotną misję, czyli znaleźć zabójców przyjaciela. Szybko staje się celem numer jeden również agencji S.H.I.E.L.D. bo zataił przed nimi pewne informacje. Musi uciekać.


Zapewne przegapiliście to za pierwszym seansem. Czy takich numerów w filmie jest więcej? Ktoś wie?

Akcja jest fantastyczna. Tak intensywna, że w pewnym momencie po prostu zatrzymałem film i zacząłem robić pompki. I zrobiłem ich 168. Jestem zachwycony, szczególnie gdy opowieść nie kojarzy się z czymś innym. Zasadzka na Nicka Fury’ego przywodzi na myśl zasadzkę na Hanka z trzeciego sezonu „Breaking Bad” („One Minute) i nie jest nawet w połowie tak intensywna, scena w windzie z bijatyką jeden na 15 przeciwników kojarzy się z kinem koreańskim i w takim zestawieniu myślałem sobie „mogło być lepiej” (choć tak naprawdę same w sobie były świetne). Chlubnym wyjątkiem jest tutaj pokonanie myśliwca w pojedynkę – Legoras i jego mamut przy tym się chowa. Cała reszta to materiał, który trzeba zobaczyć. Wszystko, co najlepsze – świetne bójki na pięści, rewelacyjne pojedynki herosów, realistyczne starcia na ulicach miast (zdarzenie na moście, po którym Kapitan wylatuje kilometr do przodu i spada gdzieś pod mostem, a potem akcja obejmuje cały ten spory obszar – jak ja to lubię!). Wskakiwanie na dach samochodu i przebicie gołą ręką dachu, by wyrwać z niego kierownicę, Kapitan zeskakujący z naprawdę sporych wysokości, cały czas sprawdzający, z jak wysoka jeszcze da radę… A na końcu rewelacyjny punkt kulminacyjny. Ogromny, rozgrywający się w powietrzu nad Waszyngtonem… i powiem tylko, że jest tam Falcon. Niektóre jego sceny wariowania w powietrzu i omijania rakiet przywodzą na myśl początek ataku obcych z „Avengers”, gdy Iron Man tuż po otworzeniu portalu ruszył w jego stronę. Ale tam tego typu widoki trwają jakąś minutę, w „The Winter Soldier” zajmują połowę finału. Który jest naprawdę długi.

Scenariusz jest pełen motywów, które czemuś służą. Nawet drobnostki, które wydają się dodane na potrzeby jednej sceny, potem jakoś wracają. Bardzo spodobało mi się to, że pokazano, jak wygląda życie Steve’a Rogersa poza wypełnianiem misji. Może to nie jest poziom tej usuniętej sceny z „Avengers”, ale jednak jest to satysfakcjonujące. Wygląda to podobnie jak w „Farscape” – postać nosi w sobie dramat, ale nie obnosi się z nim, trzyma go w środku i próbuje normalnie żyć. Tylko czasem mu się wymsknie, że wszyscy jego koledzy nie żyją. Już wtedy, na samym początku, gdy bohater ogląda wystawę mu poświęconą, widać jak dobrze sobie twórcy poradzili z narracją obrazem (aktorzy dali radę, to też ważne). Sporo tu takich niemych scen, i to najlepsze co o filmie akcji można powiedzieć. Dzieje się, a postaci przeżywają spektrum emocji, to wystarczy. Wszystko idealnie skonstruowano.

Dialogi są bliskie doskonałości! Jest taka dziwna scena, w której Kapitan zjeżdża windą z Furym, i rozmawiają o tym, że kiedyś w takich pomieszczeniach grali muzykę. Z początku, reakcja jest negatywna, jednak gdy się skończy, uświadomiłem sobie, jak przyjemny był to moment. Jak dobrze się słuchało tego, co mówili. I to również czemuś służyło!

Finał, a raczej epilog, jest zaskakująco dobry. Wiesz, jak trudno mnie w takich chwilach zadowolić, a tu się to udało. Z początku to prosty montaż muzyczny niczym w The Wire, z czasem zostaje niebezpiecznie rozbudowywane, a jednak nie dłużyło się. Podsumowano wszystkie wątki w prosty sposób, bez problemu pamiętałem, do czego się odnosiły. Zapowiedziano kolejną część, ale bez poczucia urwania opowieści, za to z bardzo przyjemnym clifhangerem. Chcę teraz wiedzieć, jaki będzie ciąg dalszy tej historii. Całą drugą fazę Marvela olałem, ale teraz… naprawdę nie wiem, co będzie z S.H.I.E.L.D.? Czy Falcon nadal będzie zajebisty? Co z tytułowym Zimowym Żołnierzem? Czy nadal będzie mieć takie ładne włosy?

Pod kątem historii nie jest równie dobrze – sama fabuła jak na opowieść szpiegowską nie jest zbyt skomplikowana (gdzieś pojadą, wrócą i w zasadzie już jest finał), ale to nie przeszkadza. Zapewnia odpowiednie tło dramatyczne, dzięki któremu akcja jest emocjonująca. Jasne, wiadomo, że Nick Fury jedynie upozorował swoją śmierć, ale też nie ma w tej opowieści rażących i dekoncentrujących błędów. Nawet jak będą próbowali sprzedać przewidywanie przez rząd przyszłości na skalę globalną na podstawie rachunków bankowych i wyników matur, to wspomną o tym tylko raz, na szybko, i nigdy do tego nie wrócą.

Będę krytykować błędy teraz, bo chcę teraz samemu sobie wytłumaczyć, czemu nie stawiam tego filmu na równi z „Avengers”? Ta opowieść jest tylko trochę mniejsza pod względem skali, pod pozostałymi jest nawet lepsza, więc… wskazuję paluchem na coś, co nazwę „optymalizacją”. Albo „ograniczeniem”. Widać to wyraźnie, gdy opowieść mogła być poważniejsza, ale jednak tak się nie stało. Przykład: Rogers odwiedzi swoją miłość sprzed zamrożenia w 1945. Przepraszam, za takie spoiler, sam byłem w szoku, że ona w ogóle wciąż żyje. Ale ma tylko tę jedną scenę, potem się jej nawet nie wspomina. Leży staruszka w łóżku i rozmawia z naszym bohaterem. O przeszłości, o tym, że przeżyła swoje życie i jest zadowolona. Nagle zakaszlała i… odwidziało się jej. Zaczęła bredzić: „Steve, wróciłeś… w ogóle się nie zmieniłeś!”. A on odpowiada: „Oczywiście. Wisisz mi przecież obiecany taniec”. Próbuje się uśmiechnąć pogodnie, ale natychmiast pochmurnieje, bo dociera do niego, co powiedział. Ona teraz będzie próbować wstać i w brutalny sposób przypomni sobie, jak wygląda jej życie. A ja nie wierzę, że tego rodzaju moment podano mi w filmie o superbohaterze.

I na tym się ta scena kończy: uśmiechu Rogersa. Urwana w pół słowa, resztę już sobie dopowiedziałem. Jakby producent oglądał i zdecydował, że jest zbyt ciężka, trzeba ją wyciąć. A twórcy na to: „Nie, musi zostać”. I poszli na taki kompromis. Tego typu ograniczenie czuć przez większość seansu. Fabułę nieco uproszczono, wiele razy bohaterowie robią z igły widły. Na wspólnej misji okazuje się, że Czarna Wdowa miała inne rozkazy i cele niż Kapitan, czego nikt mu nie powiedział. Więc scenę później robi on zamieszanie, że się na takie rzeczy nie pisze, bo nikt tu nie ma zaufania do pozostałych w tej drużynie. I potem na tym braku zaufania buduje się kolejny wątek, w podobny sposób zresztą. Nie było czasu, by to wszystko godnie opowiedzieć, ze szczegółami i wiarygodnie.

Zapewne wyszedłby z tego miniserial, zarzut jednak podtrzymuję. To mogła być lepsza produkcja, poważniejsza i pełniejsza. W obecnym stanie jest znakomita. To jeden z tych filmów, do których będę wracał w przyszłości, jak będę miał zły humor. Tak jak dziś wracam do „Insygniów śmierci” oraz „Avengers”. Humor, akcja, rozmach, pozytywna energia oraz tyle technicznych elementów, nad którymi mogę się rozpływać oraz podziwiać… to właśnie lubię.

4/4
Chcę to mieć na półce!


Plusy:
– Abed Nadir
– humor!
– akcja! pościgi! bijatyki! punkt kulminacyjny!
– Falcon!
– dialogi!
– zakończenie!
– efekty specjalne!
– Sam poleca Steve’owi płytę Marvina Gaye’a zamiast Radiohead.
– w całym filmie nie ma nikogo, kto by polecił mu dodać na listę obejrzenie „Breaking Bad” oraz „The Wire”

Minusy:
– przewidywanie przyszłości na podstawie wyciągów z kart kredytowych oraz wynikach matury
– człowiek przerobiony na C64 z wynikiem pozytywnym
– Scarlett Johannson na plakacie wygląda niedorzecznie.
– bohaterowie pierwszej sceny po napisach mówią językiem trailerów
– Sam poleca Steve’owi płytę Marvina Gaye’a zamiast Johna Frusciante
– w całym filmie nie ma nikogo, kto by polecił mu dodać na listę obejrzenie „Breaking Bad” oraz „The Wire”

Thor: Ragnarok (2017)

Thor Ragnarok

Prztyczek w wygenerowany komputerowo nos. Film skupiony na postaciach i energetyzujących kolorach.

3/5

Thor spotyka siostrę, która spuszcza mu lanie i wyrzuca z domu. Teraz Bóg Piorunów musi wrócić do domu i pobić siostrę.

Zaskoczony jestem poziomem humoru w tym filmie. Niemal każdy żart należy do grupy Uwaga, jedzie pociąg. I tak jak na przejeździe sygnalizują przejazd lokomotywy grubo przed jej pojawieniem się, tak w Thorze 3 widz jest gotowy na żart, zanim ten nastąpi. Czuć go na kilometr i za każdym razem wiadomo, że on będzie mieć miejsce. To zresztą jeden i ten sam dowcip za każdym razem – budują poważny moment, na którego końcu bohater dostaje prztyczka w nos, by następnie kontynuować swoje działania jakby nigdy nic, jakby prztyczka nigdy nie było.

I jakby tego było mało, to jeszcze puentę każdego żart wsadzili do zwiastunu. Muzyka Led Zeppelin to samo, pod względem ilości użyto jej w takim samym stopniu, co w trailerze. Nic z tego nie rozumiem. Zwiastun powinien być przedsmakiem doświadczenia – myślałem, że takich dowcipów będzie więcej, że muzyki będzie więcej, a zamiast tego dostałem typowy film Marvela plus rzeczy, które zmieściły się w trzech minutach zwiastunu. Tak to powinno się robić?…

Wracając do tematu – żarty z prztyczkiem w nos w ogóle nie pasują do Marvela, ponieważ zarówno nos, jak i prztyczek są w CGI. Żeby wszelki kontakt fizyczny bawił, musi być konsekwencją czegoś i mieć faktycznie miejsce. Wymierzenie policzka gościowi, który nie umie się zamknąć, jest zabawne w kulturze slapsticku – postać musi tylko faktycznie gadać za dużo i faktycznie ktoś musi ją klepnąć. Thor 3 idzie z tym na skróty jak ze wszystkim innym – jeśli ktoś upada, to poza kadrem albo w stertę wygenerowanych komputerowo rupieci, które ukrywają materace, na które aktor leci. Albo w ogóle wygenerujmy całego aktora w CGI i niech w takiej formie sobie głupi ryj rozwali. Marvel nie umie w humor fizyczny, jego działka to żart słowny, to wszystko. Jedyną pozytywną stroną gagów w tym obrazie jest fakt, że ekipa aktorska przyswoiła zmiany i wypadła naprawdę dobrze. Potrafili wygłosić patetyczny mini-dialog, wywalić się, wstać, uśmiechnąć się i kontynuować – wszystko w spójny sposób.

Walki nie mają żadnego ciężaru, antagonista chodzi wolno, idzie go pokonać w jednej walce, a bycie herosem oznacza spie… To znaczy wycofanie się na z góry upatrzone pozycje i rozwalenie wszystkiego za sobą. Grunt, że nikt nie umarł. Na resztę jak widać, widz uwagi już nie zwróci. Przynajmniej według twórców.

Thor 3 posiada też w sobie dobre cechy Marvela – czyli jest to historia o postaciach, relacjach między nimi, to tam faktycznie jest fabuła. Nie w ratowaniu świata czy innych głupotach, ale w Hulku, który nie chce być nienawidzony; w Thorze, który godzi się z bratem; Lokim, który znajduje swoje miejsce na świecie. Jest jeszcze alkoholiczka, u której nic się nie dzieje, oraz Hela, u której też nic się nie dzieje. Standardy Marvela wypełnione. Idealny film dla fanów oraz tych widzów, którzy chcą po prostu obejrzeć film.

I po co był dr Strange?

Czarna Pantera („Black Panther”, 2018)

Przez godzinę nic się nie dzieje, potem przychodzi Martin Freeman i Michael B. Jordan na 10 minut, a potem film się kończy. Poważnie, to wszystko.

2/5

Mediakrytyk wybrnął z tego, opisując „Czarną Panterę” następującymi słowami: „Książę T’Challa przywdziewa kostium Czarnej Pantery po tym, jak jego ojciec – król Wakandy – zostaje podstępnie zamordowany” – i faktycznie, tak się dzieje. Główny bohater przywdziewa kostium. Czy coś więcej ma miejsce? Cóż…

Całkiem sporo w tym filmie dramaturgicznych dziur. Nie mam nic przeciwko supermocom z kosmosu, ale niech twórcy korzystają z nich konsekwentnie, a tego nie ma. Zamiast więc wygrywać bez przerwy i kończyć cały film w pięć minut to bohaterowie raz wygrywają z palcem w nosie, innym razem służą za worek treningowy. Raz gonią przeciwnika, innym razem wydają się nieświadomi, że taka opcja jest wciąż na stole. Jedne postaci giną od spojrzenia się w ich kierunku, inne mogą przeżyć wszystko. W zasadzie niemożliwym jest traktować tej historii poważnie, a innej opcji nie ma. Jeśli nie będzie możliwe zaangażowanie się, to zostaje obojętność. Nie był to przykry czas, po prostu w tym czasie lepiej było zobaczyć coś innego. Cokolwiek. Freeman i Jordan są jedynymi członami tej produkcji, których warto oglądać. Są w „Czarnej Panterze” bohaterowie, który wykazali mniej entuzjazmu wobec własnego zmartwychwstania niż Freeman, który autentycznie ucieszył się ze zestrzelania śmigłowca i tego swojego małego wkładu w wygraną. A Jordan to wciąż nieodżałowany Wallace z „The Wire„. Szkoda chłopa było wtedy i wciąż jest go szkoda. Dajcie tym aktorom jakąś przestrzeń i zawsze będzie warto ich oglądać na ekranie. Teraz mam ochotę obejrzeć „Hobbita 3” i „Fruitvale Station„.

Bohaterowie „Czarnej Pantery” zachowują się niedojrzale. Główny bohater jest Królem, który jest porywczy i bez kostiumu jest taki sobie, jakiś zdolny uczeń sztuk walki na poziomie liceum dałby mu radę. Co się w sumie dzieje i wtedy ujawnia się dziecinność reszty postaci, którzy to zaczynają jęczeć, bo coś nie idzie po ich myśli. Takie typowe gadanie ludzi, którzy głoszą słuszność czegoś (tradycji, zasad, praw), dopóki te zasady im służą, a gdy tak się już nie dzieje, to zaczyna się słowotok na poziomie „Do diabła z tradycjami, ma być tak, jak mówię„. A potem rozwiązują swoje interesy siłowo, krzycząc tylko o jakichś ideałach w stylu „Dla kraju” lub „Dla króla„, ale wobec powyższego wiadomo, że to tylko mydlenie oczu. A zresztą, dziecinność jest już od pierwszych scen w związku z jedynym żartem filmu. Przez pierwszą godzinę śmieją się, że Czarna Pantera się zakochał. Jesteśmy oficjalnie w podstawówce – albo arystokracji Wakandy, najwyraźniej.

Podczas seansu poczułem się jak czarny oglądający białych ludzi – tylko na odwrót. Widziałem to na stand up’ach i myślę, że spora część białej widowni miała podobne atrakcje podczas seansu. Patrzyli na tych czarnych i tylko mówili między sobą: „Dlaczego widownia macha biustem podczas walki? Co ta kobieta mówi? Dlaczego ten typ ma półmisek w swojej dolnej wardze?” by po wszystkim tylko rzec: „Wiesz, to są czarni. Lepiej im nie przeszkadzać„. Różnice kulturowe są zabawne.

Czy dałoby radę to uratować?

W sumie wystarczyłoby, jakby usunąć pierwszą godzinę filmu, niech Michael B. Jordan pojawi się od razu podczas koronacji, zamiast zabijania niech będzie hańba czy inna forma degradacji społecznej, co wywoła dyskusję zamiast powstania, które z kolei sprowadza się do zabicia tych, którzy się z nami nie zgadzają, bo ci drudzy chcieli zabijać tych, którzy się z nimi nie zgadzali, co w jakiś sposób poskutkowało nobilitacją głównego bohatera i ogłoszeniu się, że technologia z Wakandy istnieje poprzez lądowanie na środku ulicy i mówieniu ludziom, że nie jest się z kosmosu, tylko z Afryki, a ludzie podbiegają wtedy i się cieszą, chociaż jak ostatni raz widzieli takie cuda, to one zabijały ludzi… Czyli w zasadzie to trzeba by przepisać od nowa cały film i zostawić tylko tytuł. Albo i tytuł zmienić, bo człon „Czarna” nic nie wnosi. Gdyby działania bohatera były skryte w mroku nocy czy coś w tym stylu to tak, ale on się nawala w dzień i rzuca samochodami, jakby chciał jak najszybciej zarobić sześć gwiazdek w GTA. Do tego nazwa „Pantera” w zupełności wystarczy.

Avengers: Wojna bez granic ("Avengers: Infinity War", 2018)

avengers invinity war
Bracia Russo & Alan Silvestri
Chris Hemsworth & Chris Evans & Josh Brolin
Siła, pot, łzy i kropelka krwi

Duży, satysfakcjonujący seans. Pierwszy raz poczułem się zainspirowany tytułem od Marvela.

 

W kosmosie jest zły typ, który chce rozwalić połowę wszystkiego, co żyje. Avengers zbiera szyki, aby go powstrzymać.

Mam z tym tytułem różne problemy – część jest typowa dla filmów Marvela, więc trudno zwracać znowu na nie uwagę i mieć twórcom za złe, że trzymają się zasad (nadal trudno balansować siłę bohaterów, w jednej scenie dostają po tyłku, w drugiej wygrywają samodzielnie), inne są cokolwiek zaskakujące (brak choćby jednej dużej sceny akcji w całym filmie!) – ale faktem jest, że przez dwie i pół godziny nie odrywałem wzroku od ekranu i dobrze się bawiłem. Świadomie zaprzestałem patrzeć na całość od drugiej strony i podziwiać zdolność twórców do wykorzystania lokacji, rozpisywania scen na wielu bohaterów czy pisania minidialogów pokazujących, że bohaterowie mogliby gadać ze sobą godzinami, ale nie robią tego, bo teraz stawka jest zbyt duża, więc wszyscy zamykają pyszczek, aby skupić się na pokonaniu antagonisty. Przestałem patrzeć na ten tytuł jak na osiągnięcie twórców w starciu z listą rzeczy, które mogły pójść nie tak. Zamiast doceniać JAK zostało coś osiągnięte, zacząłem doceniać, że to się udało.

Najbardziej w tym wszystkim udało się oddać ducha współpracy oraz dawania z siebie wszystko, bo tylko to się liczy, bez tego już nic nie będzie i mamy tylko jedną szansę. Faktycznie czułem podczas seansu, że to sprawa ostateczna, wymagająca wysiłku wszystkich, współpracy i tu nie ma żadnych wymówek ani chętnych, by zostać z tyłu. Każdy zaciska pięści i walczy, póki ma siłę w łapie – chociaż powiem tylko, że nie o wygraną tak naprawdę tu chodzi. To nie jest jedna z tych walk, które można wygrać, waląc oponenta w łeb wystarczająco mocno.

Przeciwnik gada od rzeczy i nie wiem, o co mu chodzi, ale przynajmniej jest skuteczny i faktycznie jest wyzwaniem. Sceny akcji są z grubsza biedne i słabo zorganizowane, niewiele z nich widać – wszystkie zresztą są bardzo skromne. Brak tu choćby jednej konkretnej, na której można się skupić – wszystkie z wyjątkiem jednej wydają się tylko przystankami, więc nawet jak jakaś scena okazuje się poważniejsza, to ja za późno się o tym orientowałem – bo jak to tak, z Thanosem we czterech tylko, kiedy duża bitwa trwa gdzie indziej? Nie no, ta bitwa musi być przecież głównym daniem, prawda? – ale tak nie jest. Zamiast mieć strukturę jak Bitwa Bękartów, to bitwa w „Infinity War” zaczyna się nagle, niespodziewanie, a potem jest przejście do innych scen i owej bitwy nie widzimy przez następne 10 minut albo i więcej. Na finale „Avengers” spędziliśmy 25 minut, bitwa na lotnisku w „Civil War” trwała jakiś kwadrans, „Infinity War” czegoś takiego nie ma.

Tak naprawdę głównym daniem jest tu zakończenie, które oferuje zupełnie nowe emocje w ramach MCU. Samo w sobie jest naprawdę znakomite i miałem ochotę na więcej, chcę teraz zobaczyć następną część oraz nadrobić „Ragnaroka” (a może i inne filmy Marvela przy okazji?). A wcześniej, zanim zakończenie mnie olśniło, również były dobre momenty. Uwielbiam wszystko, co jest związane z Thorem w tym filmie, podobała mi się też pierwsze starcie w Nowym Jorku, a ulubiony moment całości to bez wątpienia pojawienie się Kapitana Ameryki z własnym motywem muzycznym w tle. Co dziwne, bardzo dobrze będę jeszcze wspominał spotkanie Starka ze Star Lordem – owszem, wspomniane sekwencje są teoretycznie scenami akcji, ale nie mam o nich pozytywnego zdania dlatego, że miały ciekawą walkę, ale dlatego, co działo się równocześnie z wymianą ciosów (posuwanie akcji do przodu), oraz z powodu postaci w nich występujących. Mogą być prości i mieć proste relacje między sobą, ale i tak ogląda się ich z przyjemnością.

Wokół filmu jest tyle pustego gadania, że to głowa mała. Spokojnie można napisać cztery recenzje oceniające tylko to gadanie, życzenia i oczekiwania na tle filmu, który dostaliśmy, bez pisania o samym filmie nawet słowa. Co zresztą większość recenzji właśnie robi. Dla przykładu – bohaterów wcale nie jest za dużo. Kino zna już przypadki produkcji z dużą obsadą, które sobie radziły, ale nie, ludzie muszą pisać wokół filmu, jakby nie było wystarczająco dużo rzeczy, które można o nim samym napisać. Tak właściwie to dopiero w tej części czułem jakiś rozmach, bo twórcy mieli możliwość użycia tylu postaci. Zamiast jednego gościa ratującego świat bijąc się z armią w obrębie dwóch skrzyżowań, teraz mamy faktyczny tłum ludzi i kosmiczny rozmach. Bez tych postaci i tylu wątków oraz lokacji ten film byłby uboższy. Równie dobrze można by kręcić „Titanica” bez wychodzenia poza obręb kajuty kapitana czy coś w tym stylu.

Avengers: Infinity War” to duży, satysfakcjonujący seans. Ma minusy i wciąż widać na nim odcisk Marvela, ale z drugiej strony pierwszy raz poczułem się zainspirowany tytułem od nich. Mówię o tworzeniu czegoś własnego, ale też o zapoznaniu się z komiksami – chociaż na razie waham się przed zakupem Marvel Unlimited, to w końcu 10 dolarów za miesiąc. Ktoś chce się dorzucić albo polecić mi jakiś zeszyt poza „Infinity War” z 1992 roku?

Poniższy problem trochę się poprawił. Tym razem słychać muzykę podczas seansu.

avengers breaking bad

Spider-Man: No Way Home (2021)

2/5
Jest tutaj scena, w której M.J. leci z mostu ku śmierci i Peter Parker z tego wymiaru nie może jej złapać, więc leci za nią inny Spiderman, grany przez Garfielda. Ratuje ją, MJ jest cała i zdrowa, a Garfield powstrzymuje łzy wzruszenia. Pewnie żadne słowo z tych dwóch zdań nie ma dla was sensu, ale jeśli oglądaliście Amazing Spider Man 2 z 2014 roku to będziecie wiedzieć, o co chodzi i czemu to jest ważna scena (lub jak ja, byliście po prostu wystawieni na nowoczesną analizę filmu ostatnich 10 lat sprawiających w jakiś sposób, że każdy wie wszystko o filmie bez oglądania go). Film jest wyłącznie dla takich osób, z całych sił odgradzający się od kolejnych grup widzów z kolejnych powodów, co dało taki efekt, że… Jest powszechnie lubiany. I byłem naprawdę przekonany, że zobaczę chociaż coś przyzwoitego. Zobaczyłem film będący burdelem całkowitym, w którym od biedy mogę znaleźć kilka niepowiązanych ze sobą scen, które jestem w stanie nazwać… fajnymi. I to będzie koniec zalet tego filmu.
 
Ponownie oglądamy, jak superbohaterowie walczą z problemami, które sami stworzyli – tutaj cały świat z jakiegoś powodu poznał tożsamość Spidermana i z jakiegoś powodu jedyną konsekwencją jest Twitter na ulicy, więc Peter Parker nie zostaje z jakiegoś powodu przyjęty na studia i z jakiegoś powodu jego kumple też nie i z jakiegoś powodu Peter Parker zamiast rozwiązać ten problem na jakikolwiek inny sposób to idzie do Doktora Strange’a, żeby zaczarować wszechświat i z jakiegoś powodu on na to idzie i z jakiegoś powodu to jest możliwe i z jakiegoś powodu Peter jak ostatni ćwok przeszkadza podczas rzucania zaklęcia, które z jakiegoś powodu tak wygląda i z jakiegoś powodu ingerowanie w trakcie jest możliwe i z dobrego powodu Strange jednak zatrzymuje całą operację, tylko z jakiegoś powodu jednak nie zrobił tego w całości i z innych wymiarów przybywają czarne charaktery oraz inne Spidermany i teraz Strange chce ich odesłać z powrotem, ale z jakiegoś powodu Spiderman najpierw chce ich rehabilitować, a oni nie chcą i się uwalniają… Nawet nie wiecie, ile jeszcze tych „z jakiegoś powodu” pominąłem. Scenarzyści nie dość, że kreślą najbardziej idiotyczną fabułę od nie wiem ilu dekad, to jeszcze w ogóle sobie z tym nie radzą. Głupoty, brak sensu czy spójności to tutaj chleb powszedni i co gorsza, traci na tym sam główny bohater. Spiderman wielokrotnie jest tutaj nazywany „przyjacielkim i sąsiedzkim” superbohaterem – tylko scenarzyści pozwalają mu na to tylko wtedy, gdy to nie ma znaczenia i nie przeszkadza w „rozwoju” fabuły. A przeszkadzałoby często, więc Spiderman to idiota w tym filmie. I gdy w końcu może sobie być tym superbohaterem po sąsiedzku, to film się kończy. Cały film o Spidermanie bez Spidermana. A ma ich aż trzech.
 
Twórcy robią absolutnie wszystko, byle tylko uzasadnić istnienie tego filmu. Wymagało to samych idiotycznych ze strony bohaterów, samych głupot i efekt jest taki, że nie wiadomo, o czym jest ten film ani po co powstał – chyba tylko po to, aby resetować wszystkie trzy filmy z Hollandem i zacząć czwarty od zera, czyli innymi słowy: to film niesamodzielny, którego celem jest budowanie kolejnego filmu na potrzeby większego uniwersum filmowego. No nie wierzę – toż to przecież wszystko powody, dla których ludzie mieli dość blockbusterów z połowy zeszłej dekady. W jaki sposób ten tytuł w ogóle jest lubiany, a co dopiero aż tak, jak jest obecnie? Nie ma ku temu żadnego powodu. Jest źle zrobiony, tragicznie zrealizowany i opowiedziany, uproszczony, ma idiotycznych bohaterów i opiera się wyłącznie na zbiegach okoliczności, efekty specjalne wyglądają, jakby wersję na Netfliksie była z dopiskiem CAM, wszyscy aktorzy w którymś momencie wyglądają jak prerenderowane grafiki z cutscenki w grze komputerowej sprzed 2010 roku i nawet nie to jest najgorsze. Najgorsze, że nigdy nie są wiarygodne – gdy na samym początku Spiderman z dziewczyną lądują na szczycie mostu, to po prostu widać, że stoją na X na podłodze – nawet przez sekundę nie ma wrażenia, że faktycznie są zagrożeni upadkiem, nie ma tego „wow, ale widok”. Sztuczność odbiera frajdę z oglądania nawet w takim aspekcie.
 
Bohaterowie fajnie się przekomarzają, to muszę oddać. Parokrotnie mają po prostu samodzielne scenki, które można by wyciąć albo i nakręcić ich 150 razy więcej, nikt by nie zauważył różnicy – i w tych scenkach sobie gadają, mają ludzkie momenty. Marvel aspiruje tutaj do poziomu takiego Community, gdzie postaci mogły siedzieć przy stole przez 20 minut i to nadal było świetne w oglądaniu. Różnica jest taka, że u Marvela mogą siedzieć przy stole poniżej 10 sekund i już nie mają o czym gadać, przechodzimy więc do kolejnego odcinka. Poza tym dużo się dzieje w jakiś sposób, dużo się walczy, dużo gada, stawka cały czas jest wysoka – tylko jakoś nie mogę tego kupić. Spiderman spotyka innych Spidermanów i oni mu mówią, że agresja nie jest rozwiązaniem, po czym wkurza się na jakiegoś typa, po czym Spidermany wrócą i zapytają: „Typie, co my ci mówiliśmy”, na co Spiderman „Aha, no tak”. Jedyną zaletą tego filmu jest dokończenie Amazing Spider Man 2 bez konieczności robienia filmu wokół tego, no zajebiście.

Strażnicy galaktyki 3 (2023)

2/5
Reżyser po tylu latach nadal nie rozumie podstaw opowiadania historii. Tutaj powodem istnienia filmu jest ratowanie życia kumpla, więc powinniśmy widzieć w bohaterach kumpli gotowych do takich poświęceń, że im faktycznie zależy na sobie nawzajem, że się lubią. Tymczasem wszystko tak naprawdę jest oparte na przeświadczeniu, że widownia lubi Rocketa i to wystarczy, bohaterowie nie muszą mieć faktycznej relacji między sobą. Marvel nadal zastępuje wszystko przekomarzaniem się i luźnym podejściem, łącznie z postaciami i chemią między nimi. Jedyne, co film daje w temacie relacji między grupą bohaterów, to… Nic. Zaraz na samym początku Rocket znajduje się w śpiączce, więc nie zobaczyliśmy jakichś interakcji między postaciami. Nie ma żadnego wstępu pokazującego, jak bardzo są oni dla siebie ważni. Scenarzyści drugorzędnych seriali wiedzą, że na początku każdego odcinka trzeba każdorazowo zbudować świat i bohaterów. Strażnicy galaktyki są poziom niżej, bo używają istnienia dwóch poprzednich filmów jako wymówki*. Tutaj istnienie filmu jest powodem jego istnienia – bo skoro ruszają na ratunek kumplowi, to oznacza, że im na nim zależy. Twórcy zamiast rozwinąć wątek pokazać jakieś interakcje innych z Rocketem lub wspomnień o nim, albo wysilić się i tworzyć sceny, których przebieg jest utrudniony przez brak Rocketa, to wolę zająć bohaterów zupełnie innym wątkiem, jakim jest tęsknota Quilla do Gamory, która go nie pamięta, oraz do dziadka, który z kolei go rozpozna po 40 latach. Oba te wątki prowadzą donikąd (a raczej do kolejnej części, chyba). Aha, jest jeszcze retrospekcja połączona z absolutnie niczym, ukazująca przeszłość Rocketa – najbardziej generyczne „robili na nim eksperymenty i ogólnie było niefajnie” na jakie było stać Marvela, już Stranger Things dało na tym polu więcej serca od siebie. Jest jeszcze antagonista, który gada głupoty i drze ryja. Zabije miliard miliardów ludzi, ale zostawią go żywym, bo każdy zasługuje na drugą szansę czy coś. Żeby było gorzej, idiotyczny schemat „zabij milion osób w drodze do czarnego charakteru i go oszczędź” powtarza się tutaj trzy razy.
 
Ja jestem już tym po prostu zmęczony ciągłymi zbiegami okoliczności czy powtarzaniem w myślach: „Ależ oczywiście” i okazjonalnym śmianiem się w duchu, gdy zastrzelili w pokoju wszystkich poza głównym bohaterem, chociaż to tylko do niego celowali (twórca chce, by mnie to wzruszyło, ale on nie wie, co czyni). Ten film dał mi zero frajdy. Lubię te postaci jako takie w oderwaniu od filmów i dotyku Jamesa Gunna (bo w trzeciej części z każdą chwilą są coraz bardziej beznadziejni we wszystkim, co robią, poczynając na zdolności siedzenia dupą na kanapie), lubię dialogi, wizualia gdzieś w tle też są fajne… Ale to ziarna posypane z wierzchu na film pełen błędów i wad, które mnie tylko męczą. Nie mogę dostać nawet jednej sceny, żeby nie zrobili w niej czegoś głupiego. Nie mogą mi dać żadnego aktora, żebym oglądając go nie żałował, że Marvel tylko go marnuje. Will Poulter przed chwilą lśnił w drugim sezonie The Bear, a tutaj gra najbardziej bezużyteczną i chujową wersję Adama Warlocka, o którym chyba trzeba napisać jakiś esej, żeby jakkolwiek uzasadnić jego istnienie w tym filmie. Przychodzi, dostaje wpierdol, na końcu się przytula i w scenie na końcu są już najlepszymi kumplami czy coś. Guzik o nim pamiętam poza faktem, że mówił o King Crimson. Dajcie spokój, proszę, zacznijcie robić dobre filmy. Nawet nie ma akcji. Dla wielu pewnie highlightem będzie jedno ujęcie w korytarzu, które oczywiście doceniam od strony technicznej i choreograficznej (kamera, nie aktorzy), tylko… To był szary, nudny korytarz. I bohaterowie nie robili nic fajnego, nie walczyli, jedynie… Przybierali pozy. Fajne pozy. Strzelania, skakania, dźgania, krzyczenia, nie wiem. Jakby wyjąć akcję ze sceny akcji i zastąpić fotosami i te fotosy jakimś sposobem połączyć w jedno. Nie ma tam poczucia osiągnięcia czegokolwiek, to była scena do wycięcia, twórcy chcieli jedynie mieć coś na jednym ujęciu, innej dramaturgii tutaj nie ma. Ogólnie trochę tutaj na spokojnie można wyciąć i powinno się wyciąć.
 
Ten tytuł nie miał prawa trwać prawie 2,5 godziny. Jest długi, męczący, banalny, powtarzalny i do niczego nie zmierza poza kolejną częścią. Jak można uratować tłum dzieci oraz arkę Noego i nic z tym nie zrobić?
 
PS. A to naprawdę nie jest seria, która powinna polegać na widzach pamiętających poprzednie odsłony. W scenie umierania Rocketa ten jest otoczony przez grupę ludzi, z których każdy umarł co najmniej raz i wrócił do żywych bardziej lub jeszcze bardziej bez sensu – jeśli o tym pamiętacie, to nie wiem, jak was ten moment angażuje. Po prostu nie wiem.
 
*nie żeby tam zbudowali jakieś postaci lub relacje, bo nigdy nie byłem przekonany do tego, że stanowią grupę i podchodzą na poważnie do czegokolwiek – najbardziej chyba w odcinku świątecznym, gdzie dawali sobie prezenty pokazując, że znają siebie nawzajem.