Adrenalina („Crank”, 2006)

Adrenalina („Crank”, 2006)

10/11/2015 Opinie o filmach 0
adrenalina
Los Angeles & GTA

Prequel „Mad Maxa 4”. Tylko więcej w nim Maxa.

LA, godzina 9 rano. Po mieście zaczyna biegać szaleniec, startując z policją na poziomie dwóch gwiazdek i przed wieczorem ma zamiar włączyć do akcji przynajmniej jeden helikopter. Nazywa się Chev, gra go Jason Statham – zawodowy zabójca, który postanowił rzucić pracę. W ramach emerytury mafia wstrzykuje mu jakieś chińskie gówno. Umrze w ciągu godziny. Może zyska trochę czasu, jeśli będzie utrzymywał poziom adrenaliny w organizmie na wystarczająco wysokim poziomie. Cóż, da radę zrobić. Ma w końcu jeszcze coś do zrobienia w życiu.

Brzmi jak ekranizacja GTA? Trochę. Z tą różnicą, że „Adrenalina” wyszła w 2006 roku, od tego czasu wyszły już dwie duże części tej serii gier… I nadal nie można tam robić niektórych rzeczy z filmu, ale tego nie będę spoilerować.

A w filmie, cóż… Strzelamy, wciągamy narkotyki, bijemy się w barze, ucinamy kończyny, słuchamy szybkiej muzyki, kradniemy pojazdy a przede wszystkim – ZAPIERDALAMY. Na piechotę, samochodami, motorami. Styl tego filmu jest unikatowy, kamera pracuje pod cudownymi kątami, filtry robią świetną robotę, wszystko toczy się w plenerze. Jeśli widzimy Stathama zakradającego się do policyjnego motocyklu na skrzyżowaniu Los Angeles – to właśnie widzimy, to się dzieje dosłownie. Skala dodaje swoje do odbioru całości, która wygląda jak te amatorskie filmiki, na których nagrywają się mistrzowie deskorolki, gdyby mieli budżet, większy talent i dostosowali się do pełnometrażowego debiutu kinowego.

Ten film jest ultra szybki i napakowany akcją, ale uwaga – nie jest zbyt szybki. Nie ma tu ściskanie treści na jak najmniejszej ilości taśmy. Zamiast tego każdą sekundę filmowano w dynamiczny sposób, a szczegóły fabularne to po drodze się ustali. Zemsta, poszukiwania, zlokalizowanie dziewczyny, a także szukanie sposobu, by wydłużyć życie. Dzieje się! Jak to główny bohater krzyczy w pewnym momencie: „I’m Alive! I’m Alive!”

Dobra passa trwa około 40-50 minut, potem film zwalnia, bo do akcji wkracza dziewczyna bohatera, która jest tępa, wiec to nie pomaga. Mogła to być Michelle Rodriguez i wtedy mielibyśmy nie tylko większy rozdupcz w drugiej części, ale i gotowy plan na sequel. Pomarzyć jednak można, ale film i tak bawi do końca. Jedynie mógł być lepszy.

I tak jedynymi prawdziwymi minusami tej produkcji jest brak „Holy Wars” Megadeath oraz dwugwiazdkowa kontynuacja, która nie ma nawet sekundy pomysłowości oryginału. Niemniej, z rozbiegu pewnie ją obejrzyjcie zaraz po seansie jedynki. Taka strata…

Na pocieszenie zostaje powtórka pierwszej części i jej niesłychanie liryczne zakończenie. To był udany seans!