Rok 2020 jeszcze nam filmowo może wyjść na dobre

Rok 2020 jeszcze nam filmowo może wyjść na dobre

27/12/2020 Blog 0
kim ki duk adress unknow 2001

Kina są pozamykane i wytwórnie opóźniają premiery swoich filmów, następne z kolei jeszcze nie są kręcone, albo kręcone są z dużym opóźnieniem. Dzięki temu wiele filmów ominie obecną atmosferę, będzie mieć premierę w innych czasach. Może będą one lepsze dla rozmowy o kinie? Dzisiaj w końcu może wyjść arcydzieło, a kinomani będą zbyt zajęci napierdalaniem się w komentarzach, żeby to dostrzec.

Jakiś czas temu zobaczyłem genialny film. Nosi on tytuł: Wydział zabójstw (1991) i ma wszystko, czego potrzebuję: głęboko ludzką opowieść skonstruowaną i opowiedzianą w nowatorski, wybitny sposób. Jakoś tak się złożyło, że tego samego dnia komisja Oscarowa ogłosiła nowe warunki, jakie film będzie musiał spełniać, żeby móc zabiegać o tytuł filmu roku według członków Akademii. Reakcja ludzi świadczy o tym, że nie czytali w całości nawet nagłówka newsa o tych zmianach – ich komentarze są już gotowe, zbudowane na podstawie światopoglądu, na poparcie którego zmiany w Oscarach są tylko kolejnym dowodem. Obrażani są ci sami ludzie (czy raczej grupy ludzi), co zawsze – kolejny raz zapowiadany jest koniec świata, wyrażana jest ochota na opuszczenie tej planety, a żartownisie już wymyślają śmieszne obrazki komentujące rzeczywistość, która nie istnieje (a raczej dopasowują stare żarty do „nowych” okoliczności). I tylko ci ostatni mają jakieś tam usprawiedliwienie, bo gdyby przeczytali więcej, niż sam nagłówek, to by nie mogli się śmiać z własnych żartów. Byliby jak ludzie głoszący, że lądowanie na Księżycu było udawane, odnosząc się tylko do pierwszego lądowania, a kolejne już świadomie ignorując.

I poczułem przygnębienie na myśl, że w takim świecie miałby mieć premierę Wydział zabójstw. Serio.

Widzicie – jest to film, w którym policjant negocjator imieniem Bobby przy okazji dużej sprawy miesza się w sprawę zabójstwa babci pracującej w sklepie. Była Żydówką, a jej rodzina jest znacząca, więc udaje im się wpłynąć na zarząd komisariatu, który odsuwa naszego bohatera od naprawdę dużej sprawy, by dać mu morderstwo w sklepie. Chcą go, ponieważ sam jest Żydem – Bobby z początku woli być w centrum wydarzeń, może też dzięki temu liczy na karierę, ale przez incydent w sklepie zaczyna poważniej traktować swoje korzenie oraz chce pomóc innym Żydom, walczyć o ich dobro. Tym udaje się nawet nakłonić Bobby’ego do zrobienia… Naprawdę ciężkich rzeczy. I już tutaj widownia pewnie miałaby wyrobione zdanie o całej produkcji – co jest w niej dobre, co złe i po której stronie barykady znajduje się moralność tego tytułu. Jedni by myśleli, że to film antysemicki, drudzy, że filosemicki – i by się zaczęli napierdalać. Ich bronią byłby język uniwersalny: pierdolenie. Sam film stałby jednak kompletnie obok, bo jest o czymś innym. Żydzi to tylko grupa, a nie Żydzi jako władcy wszechświata, o których złego słowa nie można powiedzieć, nietykalny naród pełen skaz na swoim imieniu, o których nie można nawet głośno powiedzieć, bo będzie się rasistą, ksenofobem, nazistą, faszystą i antysemitą. U Mameta Żydzi to tylko Żydzi, nic więcej. Grupa charakterystyczna, która coś znaczy dla głównego bohatera. Zamiast nich mógłby to być gang, grupa w pracy, grupa wspólnych zainteresowań, rodzina… I po części niektóre te grupy mają udział w fabule. To w końcu film o poszukiwaniu własnej tożsamości i byciu dobrym człowiekiem, gdzie owa dobroć jest rozumiana jako działanie na rzecz swojej grupy. I różni ludzie na drodze naszego bohatera mówią mu: „jesteś jednym z nas! Rób, jak my!” Czy to da mu spełnienie? Czy to zagwarantuje mu bycie dobrym? A może bycie dobrym polega na czymś innym?

No właśnie: główny bohater chce być dobrym człowiekiem. Czy dzisiejsze kino jest gotowe na takie rzeczy? Czy taki tytuł powinien mieć premierę dzisiaj? Czy jego twórcy powinni przepraszać? Czy może lepiej, żeby sobie poleżał na półce z pięć lat i wyszedł, gdy atmosfera będzie zupełnie inna? Dzisiaj wyjdzie i w najlepszym razie przejdzie niezauważony, by być odkryty po jakimś czasie z dopisanym górnolotnie komentarzem: „Nic dziwnego, że nikt tego nie oglądał, ludzie są za głupi na takie ambitne kino”. I dopiero wtedy zacznie się napierdalanie, bez związku z samym filmem – po prostu jakiś chłop będzie chciał sobie poprawić samoocenę, jaki to on jest lepszy od innych, bo odkrył TAKI TYTUŁ. A reszta go sprowadzi na ziemię, używając do tego produkcji, komentując ją z tej perspektywy. Samo arcydzieło pozostanie nieobejrzane, nieomówione. Może kilka osób się zainteresuje i po cichu obejrzy, wyrobi sobie własne zdanie, ale osobiście – jak widzę taką kłótnię, to się wyłączam i tracę zainteresowanie.

Wcale nie chodzi o to, że ludzie są za głupi. Albo, że w ogóle czegoś im w mózgu brakuje. Patrząc na wszystko z boku w zasadzie wszystko zmierza ku lepszemu – zaczęli w końcu gadać o wartościach. Film przestał być arcydziełem tylko dlatego, że ma wybitny scenariusz czy jest dobrze zagrany – teraz liczy się, co sobą reprezentuje jako dzieło sztuki. Od lat pragnąłem, aby podczas rozmowy o kinie ludzie zaczęli rozmawiać o wartościach – o ideach, o filmach jako nośniku wartości będącym w stanie zmienić życie, żeby w końcu przestały być uważane za gorsze od książek… I niby teraz tak jest – filmy są oceniane nie na podstawie warsztatu, ale tego, jaką stronę popierają i jak to robią. A jednak widząc te „dyskusje” czuję pustkę, bo zmiany nie zaszły dzięki temu, że pogłębiło się nasze spojrzenie na świat wokół i jesteśmy teraz bogatsi o wiedzę na tematy filozoficzne, że nagle nie tylko rozpoznajemy wartości, ale i umiemy o nich dyskutować. Język się nie zmienił, nadal używamy Pierdolenia. Zmienił się tylko kostium. 

Napisałem to dawno temu w jednym felietonie i podtrzymuję: uważam, że podstawową wartością dzisiejszego społeczeństwa jest potrzeba uważania się za lepszych od innych, a osiągane jest to poprzez budowania przekonania, że świat wokół jest beznadziejny. Dzięki temu nic nie robiąc, w porównaniu do tego świata wydają się przyzwoitymi ludźmi. Nie dyskutuje się więc o tym, co stoi za wartościami – wychodzi tylko z założenia, że ci drudzy są gorsi, szuka się uzasadnienia, wymówki. Teraz jest tylko moda na to, aby używać w tym celu wartości, by używać dużych słów – np. charakteryzujących czyjąś ideologię lub poglądy ekonomiczne, ale to tylko skróty myślowe, a nie faktycznie nazwy, których znaczenie jest powszechnie znane. Wręcz przeciwnie – nie jest w końcu do niczego potrzebne. Wystarczy tylko, że są „inni”.

I tak gadamy, wymieniamy się inwektywami, chociaż nie ma to przecież żadnego znaczenia. W sekcji komentarzy nie uratujemy świata od żadnej katastrofy, możemy się tylko wymienić ideami i pogadać, ale jakoś z tego zrezygnowaliśmy. Ludzie przestali sobie odpisywać, nawet powoli przestają pisać do osób o innych poglądach. Wolą podpinać się pod coś, z czym się zgadzają. Napisać: „Dobrze gadasz” czy coś w tym stylu. A gadanie o wartościach dopiero przed nami. Istnieje dobra wiadomość, nawet dwie: pierwsza jest taka, że w końcu do tego dojdziemy. Druga to przypomnienie, że pierdolenie o kinie to nic nowego. Filmy są bojkotowane od dekad, wycofywane z kin przez odbiór społeczeństwa. Tak naprawdę teraz jest trochę lepiej, bo te dzisiejsze bojkoty to śmiech na sali. Tym śmieszniejszy, że ktoś nazywający się dziennikarzem robi o nich newsy. Drugi sezon The Boys doczekał się bojkotu, bo… publikowali odcinki z tygodnia na tydzień, zamiast cały sezon od razu wypuścić do sieci, co nie spodobało się fanom. Ci bojkotowali poprzez wystawianie niskich ocen na Amazonie, no ja pierdolę. Rok 2020 w pigułce, naprawdę.

Te bojkoty to tylko kilka osób. Pierdolenie w komentarzach to też tylko kilka głosów, ale w dzisiejszym dialogu o kinie wydaje się, że to są jedyne głosy. Wyraźne, stanowcze, konkretne. Analizy i inne eseje o współczesnym kinie, dziennikarze piszący artykuły i wiadomości – pochylają się tylko nad tym zjawiskiem, gdy 99,9% kinomanów siedzi cicho, gadając tylko do siebie. Oni są z boku, zmęczeni, niemający powodu, aby się udzielić i wziąć udział. Oglądają w swoim tempie, na co mają ochotę, oddalając się coraz bardziej od tego, co w kinie łączy. Miliony cichych głosów rozsiane po planecie. I ja jestem jednym z nich.