Krótko o tytułach z 2005 roku

Krótko o tytułach z 2005 roku

07/10/2018 Opinie o filmach 0

Krótko o tytułach wyprodukowanych w 2005 roku, o którym miałem potrzebę napisać tylko jeden akapit zamiast pełnej recenzji.

★★★★★

Powtórka. Nie wiem która, ale widziałem ten film wielokrotnie. Byłem na premierze, a potem nawet nabyłem go na DVD, bo to ważny tytuł dla mnie jest. Główny bohater Matt studiował dziennikarstwo na Harvardzie, skąd go wylali za branie narkotyków. Detal jest jednak taki, że narkotyków nie brał on, a jego współlokator pochodzący z ważnej rodziny, więc Matt nawet nie próbował walczyć. Nie wiedząc co zrobić ze sobą, odwiedza siostrę w Londynie, gdzie poznaje Pete’a oraz świat kibicowania na meczach piłki nożnej. A to go odmienia. Minęło 12 lat i nadal uwielbiam ten film, bo to piękna opowieść o odwadze. Ludziom wydaje się, że to kino o kibolach, ale tu nigdy nie chodziło o przemoc dla przemocy, ani też o to, by kogoś skrzywdzić. Tu zawsze chodziło o jedno: o rzucenie wyzwania i by stać o własnych nogach na koniec. By nie stchórzyć. By nie uciec. By uwierzyć w siebie, bo nie chodzi o wygranie. Tylko o udowodnienie samemu sobie, że gdy przyjdzie co do czego, to dasz z siebie wszystko. Plus, scenariusz tej produkcji jest zaskakująco pełnokrwiście skonstruowany. Jedna fabuła płynnie przechodzi w drugą, a następnie w trzecią, by w finale odwinąć się i zakończyć każdy wątek na doskonałej nucie. Sam finał JEST jednym z najlepszych, jakie widziałem w filmach pełnometrażowych.

Netflix zrobił mnie w chuja. Pokazywało, że dostępne są cztery sezony, więc myślałem: „Ok, nie ma problemu, pierwsze trzy ponoć są najlepsze”. Odpalam Netfliksa… a tutaj są cztery sezony dostępne, ale nie pierwszy, tylko licząc od piątego w górę. Przeżyję. Sam serial, jeśli nie wiecie, opowiada o tytułowej postaci Doktora – istoty podróżującej w czasie i rozwiązującej problemy, ma tam różne przygody i jest z reguły fajnie. Cała produkcja to jedna z tych niskobudżetowych, w których liczą się przede wszystkim pomysł i zaangażowani aktorzy, a resztę robimy po kosztach. I tak jak w „Twilight Zone” można było zrobić wciągający odcinek o dwojgu ludzi gadających do ściany przez 20 minut, tak „Doktor Who” osiąga cel niskim nakładem kosztów. Za przykład niech posłuży tu jeden z moich ulubionych epizodów: „The Time of Angels” (i jego kontynuacja: „Flesh and Stone”), gdzie Doktor stoi naprzeciwko armii tytułowych Aniołów. Strasznych istot, które jednak nie ruszają się, gdy na nie patrzysz. Nie możesz odwracać od nich wzroku ani też patrzeć im w oczy, bo wtedy zaczynają cię przejmować. Sprytna narracja całości, zaangażowanie aktorów – i to wystarczyło, aby ukryć taniość tego wszystkiego. Nie trzeba animować stworów, abym podczas oglądanie wciągnął się na tyle, że sam nie mrugałem przez pewien czas. A raczej robiłem to wyłącznie jednym okiem, na zmianę. To działa! Postać Doktora (wcielenie Matta Smitha) jest super – energiczny, żywiołowy, zabawny, nonszalancki, ale jego towarzyszka jest jeszcze lepsza: Amy w wykonaniu Karen Gillan jest idealna. Naturalna, szczera, cały czas w szoku tego, co widzi, ekscytuje się każdą chwilą. Gdy ją oglądam, to nie myślę o tym, czy jest tam potrzebna. Nie, ją się zbyt przyjemnie ogląda, by myśleć o innych rzeczach. Cóż, będę ten serial jeszcze oglądać, ale nie trafiłem na wiele odcinków w stylu „The Time of Angels”, które potrafiły odwrócić moją uwagę od taniości tego wszystkiego. Btw: to sezon całościowy, więc warto obejrzeć przynajmniej większość epizodów.

★★★★

To ten film, w którym występuje słynna scena walki wręcz na kilku piętrach restauracji, nakręcona w jednym ujęciu trwającym 4 minuty. A jak wygląda początek tej produkcji? Jakieś Indie, jakieś słonie, jakiś rynek… Motorem napędowym tej historii jest właśnie porwanie słoni. A główny bohater postanawia je odzyskać. Co kraj to obyczaj. To, co potem następuje to kino przywodzące mi na myśl te amatorskie produkcje klasy B z gatunku J-Splatter, gdyby były dobrze zrobione. Co prawda nie ma tutaj istot nadnaturalnych, ale reszta składowych się zgadza. Aktorzy pełni pasji i pomysłowość choreografów wystarczyła, by stworzyć fascynujące, piękne kino walki. Starcie w fabryce i pojedynki w świątyni to arcydzieła kiczowatych, niepoważnych starć wręcz. Śmiałem się i byłem pod wrażeniem jednocześnie. Te trzy sceny musicie zobaczyć i tyle.

Pierwszy sezon ustalił fundamenty – wprowadził większość bohaterów, ustawił wątki i motywy, które będą rozbrzmiewać przez resztę produkcji. Drugi sezon wprowadza jeszcze więcej postaci, dodaje wątków… I nadal nie wywiera na mnie szczególnego impaktu. Wiele rzeczy jest mi nie w smak podczas oglądania. Przeszkadza mi montaż, który jest poprawny, ale nie daje wystarczająco dużo miejsca dla aktorów, dla scenografii, dla momentu. Przez to nie mogłem wiele poczuć podczas seansu. Ot, klimat miasteczka na ten przykład – są tu ujęcia, gdy ktoś idzie ulicą główną. I jak się człowiek przyjrzy, to zauważy, że na potrzeby takich ujęć ruszono w ruch każdy element. Miasteczko jest pełne statystów i różnych czynności. Problem w tym, że widzicie to nawet nie przez pełną sekundę, ale przez kilka klatek, a potem oglądamy już następną scenę. To samo z aktorami. Montażysta pozwala im tylko wypowiedzieć swoją kwestię i następnie od razu robi przeskok na kogoś innego. Oni nie mają okazji, by ożyć na ekranie. Dialogi też sprawiają mi problem. Ponownie, jest to nowoczesna mowa stylizowana lekko na Dziki Zachód – to mi nie przeszkadza, ale bolą mnie uszy już od przekleństwa w każdej linijce dialogu, które w ogóle tam nie pasują. Style dialogowe to już kompletna kasza, bo część postaci mówi w sposób bardzo dystyngowany. Bogate słownictwo i kultura w dostarczaniu wypowiedzi. U części postaci to działa jak w przypadku pani Garret albo dziennikarza. Część bohaterów z kolei jest dzika i wypowiada się jak analfabeta. Znowu – u niektórych to działa. Są też tacy bohaterowie, którzy są dzicy, ale starają się wypowiadać cywilizowanie, mieszając oba wspomniane style. Do niektórych to pasuje, choćby Swegena, ale większość twarzy na ekranie mówi tak, że to się w ogóle nie dodaje. Wypowiadają takie długie, złożone zdania, artykułują swoje myśli jakby to były czasy Wiktoriańskie, używają „trudniejszych” słów. Ja tego zwyczajnie nie czuję, bo nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Tak jakby dresy w filmach Patryka Vegi cytowały Norwida („Nabyłem ja drogą kupna u panienki obuwie, które zdaje się uciskać mnie w śródstopie, wywołując tym samym nieznaczny spadek zadowolenia ze świadczonych w tym przybytku handlowym usług”). Z kolei historia, losy postaci – ot, toczy się. Wątek kamieni oraz wypadek z koniem – to zapamiętam. Można to było zaprezentować o wiele lepiej (wspomniany montaż, brak czasu dla aktorów), ale niech będzie, jak jest. Jedynym elementem, który uczciwie wywołuje mój zachwyt to prowadzenie postaci przez historię jednocześnie. Każda osoba na ekranie pełni jakąś funkcję i gdy COŚ się dzieje w miasteczku, to zawsze wiemy, gdzie każda z tych piętnastu twarzy się znajduje, bo to za każdym razem ma na nich jakiś wpływ. Szacunek!

★★★★

Średni metraż. Niemy, czarno-biały horror mitologiczny od biednych ludzi z pasją. Sprawia frajdę! Tytuł oparty jest na twórczości Lovecrafta i bez wstydu manifestuje swoją niskobudżetowość. Poznawanie tajemnic rodzinnych, dramatyczne rozmowy, popadnie w szaleństwo – trzyma to w napięciu, a muzyka buduje bezbłędną atmosferę (chociaż brzmi ona w sumie jak każda inna muzyka w niemym obrazie). Nie będę wspominał tej produkcji, ale jeśli chodzi o czas jej poświęcony, to wykorzystała go należycie. Lubię w końcu filmy pełne pasji!